Vincent Lafayette i Leonard Douglas Lynch
Ciemności panujące na cmentarzu zdawały się gęstnieć z każdym wypowiadanym przez was słowem, lecz zapewne było to jedynie złudzenie. Wszystko wokół zdawało się zamierać w oczekiwaniu. Odgłosy miasta za cmentarnym murem cichły, jakby przykryte kokonem ciszy. Przez chwilę słychać było jedynie szmer oddechów obu mężczyzn i ich bicie serca.
Potem i to stało się jedynie szmerem.....
Coś się zbliżało. Coś nadciągało.
Vincent Lafayette
Nagle poczułeś się ... dziwnie. Jakbyś ... jakbyś nie był sobą. Umysł zalała ci fala dziwacznych wrażeń, chaotycznych obrazów – plam czerwieni, czerni i ciemnych brązów. Dotknąłeś czyjegoś umysłu. Wdarłeś się w czyjeś myśli – tak obrzydliwe i plugawe, jakbyś właśnie zanurzył głowę w wiadrze pomyj lub w kloace. Ale nie byłeś w stanie zerwać już tej więzi. Wypowiedziałeś starożytne słowa przywołania i musiałeś czekać, aż istota, która je usłyszała, na nie odpowie.
To było dziwaczne i potworne przeżycie. Byłeś jednocześnie i sobą i tym CZYMŚ. Stałeś w miejscu przy nieświadomym niczego Lynchu i jednocześnie biegłeś jakimś tunelem, a potem pełzałeś na brzuchu przez wilgotny, cuchnący gnijącym mięsem tunel.
Aż w końcu ujrzałeś siebie samego – plamę czerwieni, żółci i innych barw – stojącego obok drugiej, podobnej plamy. Czułeś smród zepsutego mięsa, które przyniosłeś na cmentarz. Z bliska i z daleka. Odór krwi wabił, kusił, nęcił. Nie mogłeś mu się oprzeć. Dwie wielobarwne plamy w kształcie ludzkich sylwetek przybliżały się, kiedy ty – nie ty – podchodziłeś w ich stronę.
W końcu ujrzałeś to coś w czego plugawym umyśle się zanurzyłeś, wychodzące z nocnych cieni w wątły blask światła rzucanego przez świece. Z najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałeś się przed krzykiem lub ucieczką.
Zaklęcie działa!
Udało się ...
Niestety ....
Leonard Douglas Lynch
Początkowo nic się nie działo. Stałeś obok Lafayetta w kręgu wymalowanym zwierzęcą krwią czując się nieswojo. Zaniepokoił cię cichy jęk, który wyrwał się z ust prestigitaora. W panującej na cmentarzu ciszy zabrzmiał jakby głośniej.
Potem przez chwilę znów nic się nie działo. Aż w końcu usłyszałeś cichy dźwięk dobiegający gdzieś z bliska. Coś, jakby kamień otarł się o inny kamień. A potem, mimo ze niczego nie widziałeś, czułeś, ze coś się zbliża. Czułeś to, podobnie jak zapewne wyczuwa obecność drapieżnika królik w swojej norze.
Potem zaszeleściła sucha trawa, mlasnęło błoto, w ciemności przed twoimi oczami poruszyło się coś człekokształtnego, a potem – niczym góra lodowa która zatopiła Titanica – uderzyła w twoją zdrową psychikę groza sytuacji.
W świetle rzucanym przez wątły płomień świecy pojawiło się coś, co nie miało prawa istnieć...
Vincent Lafayette i Leonard Douglas Lynch
Kreatura, która wynurzyła się z ciemności cmentarza i stanęła – pokraczna, przygarbiona – w blasku świec – wyglądała jak ... zwierzę krzyżowane w jakiś niemożliwy i plugawy sposób z człowiekiem. Bił od niej przeraźliwy smród padliny, gorszy nawet niż mięso przywiezione przez was na ceremoniał. Nawet przy odrobinie dobrej woli nie można było tego stwora uznać za człowieka. O nie! Żółtawe ślepia ze złośliwą inteligencją wpatrywały się w was żarłocznie.
Istota krążyła wokół kręgu, znacząc ziemię cmentarza śladami kopyt – o tak – zamiast nóg miała bowiem koźle odnóża lub cos do nich odrobinę podobnego. Przygarbiona, wydobywała z siebie warkoty i pomruki, od których włosy stawały dęba. Zakończone sierpowatymi szponami łapska istota ciągnęła za sobą, lecz nie daliście się zwieść jej pozornej niezgrabności. Wyglądała na szybką, zwinną i ... mięsożerną, a te połączenie nie napawało optymizmem.
Stwór znów warknął przeciągle i złowróżbnie unosząc prawie ludzką twarz.
Przez chwilę przyglądaliście się sobie. Stwór z piekła i dwójka wystraszonych ludzi. W końcu kreatura pochyliła się nad zaśmierdłym mięchem i wpakowała sobie jeden kawałek szponiastą łapą do gęby. Zaczęła przeżuwać to z paskudnymi, nicującymi żołądki mlaśnięciami.
Lafayette – czułeś, ze dłużej nie utrzymasz tej więzi. Ze lada moment stracisz przytomność z tego dziwacznego połączenia waszych umysłów. Czułeś, jakbyś to ty sam jadł zgniłe mięso, jakby to tobie w ustach zbierała się zepsuta krew.
- Odjedź – wybełkotałeś, czując ogarniające cię zawroty głowy.
Bestia parsknęła rozbawiona i chwiejąc się skoczyła w ciemność. Chwilę później magiczna wieź łącząca wasze umysły pękła, niczym dziecięcy balonik.
- Wrrrrróciiii – usłyszałeś jeszcze pożegnalne, złośliwe skrzeknięcie w głowie.
Kiedy poczwara skryła się tam, skąd przybyła –w przepastnych czeluściach piekieł – zebraliście w pośpiechu część akcesoriów i w tempie bliskim panicznej ucieczki wróciliście do samochodu.
Tej nocy, nie mogliście zmrużyć oka do rana, a kiedy już zasnęliście spaliście do popołudnia jak zabici.
Dwight Garrett i Walter Chopp
Plan był ustalony, role podzielone, zadania przemyślane. Orkiestra zaczyna grać.
Czas tańczyć!
Dominic przybył o umówionej porze. Wszedł zaniepokojony do lokalu, lecz wyraźnie odetchnął widząc, jak urządzony jest w środku i siedzącego przy stole Choppa.
- Boże – westchnął dosiadając się do stolika – Panie Walterze, wygląda pan chyba jeszcze gorzej niż wczoraj.
Faktycznie. Miał trochę racji. Twoja twarz mieniła się teraz barwami żółci i fioletu i mimo, że zeszła z niej opuchlizna, nadal wygląda „zjawiskowo”.
- Któż pana tak urządził? – pyta Dominic Duvarro spoglądając na ciebie z troską i niepokojem.
- Nie tutaj – syczysz udając najlepiej jak potrafisz przestraszonego i mimo, że nie ma Garretta, wcielasz wasz plan w życie.
Nie dając dojść Dominicowi do słowa wychodzisz na ulicę. Nie mając wyboru przemysłowiec rusza za tobą, cały czas coś jednak pokrzykując i dopytując coraz bardziej zdenerwowanym tonem, o co chodzi. Nie zatrzymujesz się. Inscenizacja idzie dalszym tonem.
W umówionym miejscu dajecie mu z Dwightem pokaz niebezpiecznego Bostonu.
Wszystko idzie zgodnie z planem, do momentu reakcji Dominica.
Kiedy bowiem Walter pada na ziemię „ogłuszony” przez atakującego „znienacka” Dwighta, a sam detektyw wyskakuje zamaskowany strasząc Dominica, postawny mężczyzna, którego mieliście złapać na tą inscenizację ... mdleje.
Nie jest to jednak zwyczajna utrata przytomności. O nie!
Dominic najpierw piszczy rozdzierająco niemalże kobiecym, histerycznym wrzaskiem, po czym wywraca oczami i osuwa się po ścianie z nagle pobladłym licem zasłaniając sobie jeszcze usta dłonią, jak damulka. Osuwa się po ścianie i upada na boku koło udającego ogłuszonego Waltera.
Jesteście zaskoczeni, jak aktorzy na scenie w teatrze, którzy orientują się, że widownia jest pusta.
Co więcej, paskudna plama na przedniej części jasnych spodni Dominica Duvarro dobitnie świadczy, że skompromitował się w jeszcze inny – zgoła nieoczekiwany sposób.
Amanda Gordon
Porządny sen. Tego ci było trzeba po zawalonej nocy.
Tym razem spałaś jak zabita i nikt ci nie przeszkadzał. Ani sny, ani telefony, ani odgłosy miasta.
Obudziło cię dopiero ćmienie w żołądku.
Była prawie dwunasta.
Właściwa pora, by wstać.
Godzinę później byłaś juz ubrana, wykapana i zadowolona. Już nie pamiętasz, kiedy tak dobrze wypoczęłaś. Przynosząc tacę z jedzeniem pokojówka poinformowała cię, że dzwonił pan Porter. Kazał przekazać, że udało mu się zdobyć dwa zaproszenia do lokalu, który tak bardzo chciałaś odwiedzić na najbliższy piątkowy wieczór – czyli za dwa dni. Poza tym nic wyjątkowego się nie wydarzyło.
Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień. Trzeba go jakoś wypełnić.
Joseph Hiddink
Dzień 22 czerwca 1921r.
W pracy zapowiadał się udany dzień. Widać wieści o twoim spotkaniu z samym „Effendim” już obiegły redakcję. Każdy nagle chciał o czymś pogadać, pogratulować ponownie sukcesów w Nowym Yorku, czy zaprosić cię na jakąś imprezę rodzinną. Drzwi do gabinetu prawie się nie zamykały.
Koło południa udało ci się wyrwać z tego cyrku. Pojechałeś do urzędu migracyjnego w Bostonie ze zdjęciem brodatego mężczyzny i przygotowaną bajeczką. Jak zawsze w takich chwilach twój tupet i dar przekonywania zakończył się sukcesem. Kolejne dwie godziny spędziłeś wraz z urzędnikiem pomagającym ci w pracy nad aktami mieszkających w Bostonie i hrabstwie imigrantów. Nawet podła kawa podawana w urzędzie, kiepskiej jakości zdjęcia które zmuszony byłeś oglądać, a ostatecznie całkowity brak sukcesów w poszukiwaniach „brodacza” nie zdołały ci jednak popsuć humoru. Naoglądałeś się za to wystarczającej liczby brodatych mężczyzn, by starczyło ci na jakiś czas.
Niestety, z dokumentacji w ratuszu wynika, że brodaty mężczyzna ze zdjęcia nie zarejestrował się w Bostońskim wydziale imigracyjnym. Prowadzi top do dwóch konkluzji: albo jest tutaj nielegalnie, albo nie mieszka w Bostonie.
Jest prawie trzecia. Burczy ci w brzuchu i na dzisiaj masz dość ślęczenia nad aktami.
Czas przewietrzyć się trochę, napełnić brzuch i zobaczyć, co też słychać u innych „śledczych”. Z tego co się orientujesz, Walter i Dwight mieli dzisiaj zaplanowane jakieś specjalne działania. Nurtowała cię myśl, jak też one mogły się zakończyć.