Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-09-2010, 22:46   #41
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Vincent Lafayette i Leonard Douglas Lynch

Ciemności panujące na cmentarzu zdawały się gęstnieć z każdym wypowiadanym przez was słowem, lecz zapewne było to jedynie złudzenie. Wszystko wokół zdawało się zamierać w oczekiwaniu. Odgłosy miasta za cmentarnym murem cichły, jakby przykryte kokonem ciszy. Przez chwilę słychać było jedynie szmer oddechów obu mężczyzn i ich bicie serca.

Potem i to stało się jedynie szmerem.....

Coś się zbliżało. Coś nadciągało.

Vincent Lafayette


Nagle poczułeś się ... dziwnie. Jakbyś ... jakbyś nie był sobą. Umysł zalała ci fala dziwacznych wrażeń, chaotycznych obrazów – plam czerwieni, czerni i ciemnych brązów. Dotknąłeś czyjegoś umysłu. Wdarłeś się w czyjeś myśli – tak obrzydliwe i plugawe, jakbyś właśnie zanurzył głowę w wiadrze pomyj lub w kloace. Ale nie byłeś w stanie zerwać już tej więzi. Wypowiedziałeś starożytne słowa przywołania i musiałeś czekać, aż istota, która je usłyszała, na nie odpowie.

To było dziwaczne i potworne przeżycie. Byłeś jednocześnie i sobą i tym CZYMŚ. Stałeś w miejscu przy nieświadomym niczego Lynchu i jednocześnie biegłeś jakimś tunelem, a potem pełzałeś na brzuchu przez wilgotny, cuchnący gnijącym mięsem tunel.

Aż w końcu ujrzałeś siebie samego – plamę czerwieni, żółci i innych barw – stojącego obok drugiej, podobnej plamy. Czułeś smród zepsutego mięsa, które przyniosłeś na cmentarz. Z bliska i z daleka. Odór krwi wabił, kusił, nęcił. Nie mogłeś mu się oprzeć. Dwie wielobarwne plamy w kształcie ludzkich sylwetek przybliżały się, kiedy ty – nie ty – podchodziłeś w ich stronę.

W końcu ujrzałeś to coś w czego plugawym umyśle się zanurzyłeś, wychodzące z nocnych cieni w wątły blask światła rzucanego przez świece. Z najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałeś się przed krzykiem lub ucieczką.

Zaklęcie działa!

Udało się ...

Niestety ....


Leonard Douglas Lynch

Początkowo nic się nie działo. Stałeś obok Lafayetta w kręgu wymalowanym zwierzęcą krwią czując się nieswojo. Zaniepokoił cię cichy jęk, który wyrwał się z ust prestigitaora. W panującej na cmentarzu ciszy zabrzmiał jakby głośniej.

Potem przez chwilę znów nic się nie działo. Aż w końcu usłyszałeś cichy dźwięk dobiegający gdzieś z bliska. Coś, jakby kamień otarł się o inny kamień. A potem, mimo ze niczego nie widziałeś, czułeś, ze coś się zbliża. Czułeś to, podobnie jak zapewne wyczuwa obecność drapieżnika królik w swojej norze.

Potem zaszeleściła sucha trawa, mlasnęło błoto, w ciemności przed twoimi oczami poruszyło się coś człekokształtnego, a potem – niczym góra lodowa która zatopiła Titanica – uderzyła w twoją zdrową psychikę groza sytuacji.
W świetle rzucanym przez wątły płomień świecy pojawiło się coś, co nie miało prawa istnieć...


Vincent Lafayette i Leonard Douglas Lynch


Kreatura, która wynurzyła się z ciemności cmentarza i stanęła – pokraczna, przygarbiona – w blasku świec – wyglądała jak ... zwierzę krzyżowane w jakiś niemożliwy i plugawy sposób z człowiekiem. Bił od niej przeraźliwy smród padliny, gorszy nawet niż mięso przywiezione przez was na ceremoniał. Nawet przy odrobinie dobrej woli nie można było tego stwora uznać za człowieka. O nie! Żółtawe ślepia ze złośliwą inteligencją wpatrywały się w was żarłocznie.

Istota krążyła wokół kręgu, znacząc ziemię cmentarza śladami kopyt – o tak – zamiast nóg miała bowiem koźle odnóża lub cos do nich odrobinę podobnego. Przygarbiona, wydobywała z siebie warkoty i pomruki, od których włosy stawały dęba. Zakończone sierpowatymi szponami łapska istota ciągnęła za sobą, lecz nie daliście się zwieść jej pozornej niezgrabności. Wyglądała na szybką, zwinną i ... mięsożerną, a te połączenie nie napawało optymizmem.

Stwór znów warknął przeciągle i złowróżbnie unosząc prawie ludzką twarz.



Przez chwilę przyglądaliście się sobie. Stwór z piekła i dwójka wystraszonych ludzi. W końcu kreatura pochyliła się nad zaśmierdłym mięchem i wpakowała sobie jeden kawałek szponiastą łapą do gęby. Zaczęła przeżuwać to z paskudnymi, nicującymi żołądki mlaśnięciami.

Lafayette – czułeś, ze dłużej nie utrzymasz tej więzi. Ze lada moment stracisz przytomność z tego dziwacznego połączenia waszych umysłów. Czułeś, jakbyś to ty sam jadł zgniłe mięso, jakby to tobie w ustach zbierała się zepsuta krew.

- Odjedź – wybełkotałeś, czując ogarniające cię zawroty głowy.

Bestia parsknęła rozbawiona i chwiejąc się skoczyła w ciemność. Chwilę później magiczna wieź łącząca wasze umysły pękła, niczym dziecięcy balonik.

- Wrrrrróciiii – usłyszałeś jeszcze pożegnalne, złośliwe skrzeknięcie w głowie.

Kiedy poczwara skryła się tam, skąd przybyła –w przepastnych czeluściach piekieł – zebraliście w pośpiechu część akcesoriów i w tempie bliskim panicznej ucieczki wróciliście do samochodu.

Tej nocy, nie mogliście zmrużyć oka do rana, a kiedy już zasnęliście spaliście do popołudnia jak zabici.



Dwight Garrett i Walter Chopp


Plan był ustalony, role podzielone, zadania przemyślane. Orkiestra zaczyna grać.

Czas tańczyć!

Dominic przybył o umówionej porze. Wszedł zaniepokojony do lokalu, lecz wyraźnie odetchnął widząc, jak urządzony jest w środku i siedzącego przy stole Choppa.

- Boże – westchnął dosiadając się do stolika – Panie Walterze, wygląda pan chyba jeszcze gorzej niż wczoraj.

Faktycznie. Miał trochę racji. Twoja twarz mieniła się teraz barwami żółci i fioletu i mimo, że zeszła z niej opuchlizna, nadal wygląda „zjawiskowo”.

- Któż pana tak urządził? – pyta Dominic Duvarro spoglądając na ciebie z troską i niepokojem.

- Nie tutaj – syczysz udając najlepiej jak potrafisz przestraszonego i mimo, że nie ma Garretta, wcielasz wasz plan w życie.

Nie dając dojść Dominicowi do słowa wychodzisz na ulicę. Nie mając wyboru przemysłowiec rusza za tobą, cały czas coś jednak pokrzykując i dopytując coraz bardziej zdenerwowanym tonem, o co chodzi. Nie zatrzymujesz się. Inscenizacja idzie dalszym tonem.

W umówionym miejscu dajecie mu z Dwightem pokaz niebezpiecznego Bostonu.

Wszystko idzie zgodnie z planem, do momentu reakcji Dominica.

Kiedy bowiem Walter pada na ziemię „ogłuszony” przez atakującego „znienacka” Dwighta, a sam detektyw wyskakuje zamaskowany strasząc Dominica, postawny mężczyzna, którego mieliście złapać na tą inscenizację ... mdleje.

Nie jest to jednak zwyczajna utrata przytomności. O nie!

Dominic najpierw piszczy rozdzierająco niemalże kobiecym, histerycznym wrzaskiem, po czym wywraca oczami i osuwa się po ścianie z nagle pobladłym licem zasłaniając sobie jeszcze usta dłonią, jak damulka. Osuwa się po ścianie i upada na boku koło udającego ogłuszonego Waltera.

Jesteście zaskoczeni, jak aktorzy na scenie w teatrze, którzy orientują się, że widownia jest pusta.

Co więcej, paskudna plama na przedniej części jasnych spodni Dominica Duvarro dobitnie świadczy, że skompromitował się w jeszcze inny – zgoła nieoczekiwany sposób.


Amanda Gordon

Porządny sen. Tego ci było trzeba po zawalonej nocy.

Tym razem spałaś jak zabita i nikt ci nie przeszkadzał. Ani sny, ani telefony, ani odgłosy miasta.

Obudziło cię dopiero ćmienie w żołądku.

Była prawie dwunasta.

Właściwa pora, by wstać.

Godzinę później byłaś juz ubrana, wykapana i zadowolona. Już nie pamiętasz, kiedy tak dobrze wypoczęłaś. Przynosząc tacę z jedzeniem pokojówka poinformowała cię, że dzwonił pan Porter. Kazał przekazać, że udało mu się zdobyć dwa zaproszenia do lokalu, który tak bardzo chciałaś odwiedzić na najbliższy piątkowy wieczór – czyli za dwa dni. Poza tym nic wyjątkowego się nie wydarzyło.

Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień. Trzeba go jakoś wypełnić.



Joseph Hiddink



Dzień 22 czerwca 1921r.

W pracy zapowiadał się udany dzień. Widać wieści o twoim spotkaniu z samym „Effendim” już obiegły redakcję. Każdy nagle chciał o czymś pogadać, pogratulować ponownie sukcesów w Nowym Yorku, czy zaprosić cię na jakąś imprezę rodzinną. Drzwi do gabinetu prawie się nie zamykały.

Koło południa udało ci się wyrwać z tego cyrku. Pojechałeś do urzędu migracyjnego w Bostonie ze zdjęciem brodatego mężczyzny i przygotowaną bajeczką. Jak zawsze w takich chwilach twój tupet i dar przekonywania zakończył się sukcesem. Kolejne dwie godziny spędziłeś wraz z urzędnikiem pomagającym ci w pracy nad aktami mieszkających w Bostonie i hrabstwie imigrantów. Nawet podła kawa podawana w urzędzie, kiepskiej jakości zdjęcia które zmuszony byłeś oglądać, a ostatecznie całkowity brak sukcesów w poszukiwaniach „brodacza” nie zdołały ci jednak popsuć humoru. Naoglądałeś się za to wystarczającej liczby brodatych mężczyzn, by starczyło ci na jakiś czas.

Niestety, z dokumentacji w ratuszu wynika, że brodaty mężczyzna ze zdjęcia nie zarejestrował się w Bostońskim wydziale imigracyjnym. Prowadzi top do dwóch konkluzji: albo jest tutaj nielegalnie, albo nie mieszka w Bostonie.

Jest prawie trzecia. Burczy ci w brzuchu i na dzisiaj masz dość ślęczenia nad aktami.

Czas przewietrzyć się trochę, napełnić brzuch i zobaczyć, co też słychać u innych „śledczych”. Z tego co się orientujesz, Walter i Dwight mieli dzisiaj zaplanowane jakieś specjalne działania. Nurtowała cię myśl, jak też one mogły się zakończyć.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 23-09-2010 o 22:55.
Armiel jest offline  
Stary 24-09-2010, 10:59   #42
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Walter nie zawiódł i poprowadził wyraźnie poddenerwowanego Dominika umówioną trasą. Opuściłem punkt obserwacyjny i pobiegłem skrótem, naciągając chustę na twarz. Zająłem pozycję, nasłuchując kroków. Gdy były już odpowiednio głośne, wyciągnąłem gnata i pozwoliłem im mnie minąć. Rozejrzałem się jeszcze uważnie, czy nie ma świadków. Potem wyskoczyłem z cieni.

Miałem wrażenie, że nawet Chopp się wystraszył, albo po prostu dobrze to zagrał...Uderzenie musiało wyglądać realnie, choć Dominik widział je tylko kątem oka podczas obrotu. Huknąłem Waltera przedramieniem, ale z perspektywy drugiej z ofiar musiało to wyglądać na rękojeść broni, którą specjalnie trzymałem tak by doskonale było ją widać. Księgowy efektownie osunął się po murze, a ja skoczyłem ku niemu wyszarpując mu zza pazuchy tę książeczkę, a potem szybko stanąłem twarzą w twarz z rozciągniętym na ścianie jak żaba, widzącym to przemysłowcem. Obszarpana postać w kapeluszu i masce, w dodatku celująca w niego z Lugera musiała zrobić na nim odpowiednie wrażenie.

– Move, you fuckin' prick and I'll execute every motherfucking last one of you! - wysyczałem z odpowiednio teatralnie brzmiącym, zimnym jadem w głosie.

Zanim jednak zdążyłem zrobić coś więcej, okazało się że efekt jest mocniejszy niż przypuszczałem. Dominik wywrócił oczyma, zakwilił jak rozdziewiczana panienka i ześliznął się po murze zupełnie jak facet leżący obok niego. Byłbym nawet skłonny sądzić, że teraz to on zabawił się z nami w aktora, ale poszerzająca się szybko plama na jego spodniach powiedziała mi, że facet naprawdę się wypłaszczył. Walter widząc to teraz spod półprzymkniętych powiek, otworzył szeroko oczy w ostatniej chwili powstrzymując się od jęku. Rzucił mi zaskoczone i zdenerwowane spojrzenie. Spokój, pokazałem mu na migi, ale nie byłem do końca na luzie. Doskoczyłem do leżącego mężczyzny, chwytając od razu puls - ta zabawa mogła skończyć się not-so-happy-endem. Czułem niemal, jak Walter wstrzymał oddech, zresztą ja też to zrobiłem.

Żył.

Chwyciłem go obiema rękami za policzki. Nie miał na pierwszy rzut oka zawału czy wylewu. Totalne przerażenie. Po prostu mózg po tym co zobaczył, wywiesił kartkę "Zaraz wracam". Po prostu nie mogło być lepiej.

Spojrzałem w lewo i w prawo, nikt chyba nie zauważył akcji. Walter był na skraju paniki, choć nie wstawał i na szczęście nie uciekał. Trzeba było powiedzieć mu teraz szybko, co ma robić. Pokazałem mu na początek szybko uniesiony kciuk, a potem chwyciłem bezwładne ciało pod ręce i dałem do zrozumienia Choppowi by chwycił nogi. Lekko spanikowany rozszerzył oczy i zawahał się, ale pokręciłem głową, że niby jakiś czas Dominik jeszcze na pewno się nie obudzi. Ponagliłem go. Niechętnie złapał ze mną zemdlonego, ale dzięki temu błyskawicznie i cicho ponieśliśmy go w przygotowane wcześniej miejsce.
Z niewielkiej uliczki na tyłach budynków, odchodziła tam mała ślepa odnoga. Popękane schody prowadziły niżej, a dalej coś w rodzaju niewielkiej zaszczanej ślepej uliczki kończyło się murem i kontenerami ze śmierdzącymi intensywnie śmieciami. Było ciemnawo, odgłosy miasta były słyszalne, ale daleko stąd. Wepchnąłem wciąż nieprzytomnego Dominika w kąt i zrobiłem dwa kroki do tyłu, bo tam Walter cofał się już nerwowo.

- Stawaj na obcince! - szepnąłem mu prosto w ucho, pokazując mu jednocześnie miejsce wyżej schodów, gdzie odnoga krzyżowała się z uliczką. - Reszta to moja brocha.

Pobiegł, nie wiedziałem, czy mnie dobrze zrozumiał, ale stanął na skrzyżowaniu, obserwując nerwowo obie strony długiej uliczki i co jakiś czas rzucając w moją stronę spojrzenia. Ale ja nie czekałem nawet jak tam stanie, bo już zaczynałem moją robotę. Trzeba było się spieszyć i dobrze wykorzystać moment ocknięcia się naszego ptaszka.
Rzut torby na ziemię. Moje ręce w rękawiczkach nurkujące w jej wnętrzu. Taśma. Najpierw ręce Dominika w nadgarstkach, z przodu. Nogi w kostkach. Teraz oczy, szybciej Dwight, pożegnaj się ze swymi pięknymi brwiami leszczu. Śmierdzący gałgan wepchnięty do ust. Posadziłem związanego plecami o mur, tak by się nie obsunął. Chyba powoli zaczynał coś kontaktować...

Stara puszka, którą wynalazłem już tu gdy byłem tu ostatnim razem, czekała już pod kontenerem. Chwyciłem ją i tam, gdzie pod murem był pas śmiedzącej chemikaliami gleby, nabrałem ziemi do pojemnika aż po górny otwór...Szybciej, ciało zaczynało się poruszać, choć niezwykle niemrawo. Kucknąłem przy nim i wepchnąłem mu puszkę do związanych rąk tak, by trzymał ją objętą dłońmi. Potem zabezpieczyłem taśmą tak, by nie mógł jej wypuścić. Schowałem pistolet i wyjąłem długi lont, rozwijając go.

Otarłem pot z czoła. Zdążyłem. Rzut oka na Waltera. Pokazuje, że spokój. Wyjąłem papierosa i zapaliłem go, zaciągając się głęboko dymem. Odłożyłem dymiącego szluga na pięciocentymetrową półkę w murze...Stanąłem nad naszym chłopaszkiem.

Uderzyłem z liścia, żwawo. Poruszył się i zabełkotał w knebel. Poprawiłem z drugiej strony, żeby równo puchło...
- Pora wstawać, śpioszku...- nieznacznie zmieniałem głos, nadając mu odpowiednio poważną barwę.
Ciało zaczęło wyraźnie dygotać, szarpnął więzami, a potem nagle obwisł. Ale wciąż się trząsł.
- Heeej, śpiąca królewno...- nachyliłem się - Wiem, że tam jesteś...
Dygotki przybrały formę spazmów. Mamrotanie zaczęło przybierać na sile...
Przeszedłem dwa kroki, tak by to słyszał. Pomogło lepiej niż wydzieranie mordy. Skulił się w sobie i drżał, nie walcząc już z więzami.

- Masz małą szansę, by przeżyć nasze spotkanie. - podniosłem papierosa i zaciągnąłem się znowu - Mały kurs survivalu. Choćby stękniesz bez mojego pozwolenia, giniesz. Kiwasz głową, jeśli tak. Na boki, znaczy nie. Sprawdźmy. Słyszysz mnie?
Kiwnięcie. Pięty nerwowo szorujące beton.
- Rozumiesz mnie?
Kiwnięcie.
- Dobrze. Wiesz, co trzymasz w dłoniach?
Wzdrygnął się, jakby zaskoczony. Palce zacisnęły się na puszce z ziemią, jakby dopiero teraz sprawdzając jej ciężar i fakturę.
- Podobno mnie rozumiesz. Zadałem pytanie.
Pokręcił szybko głową na boki, policzki zatrzęsły się.
- Nie wiesz...- zaciągnąłem się dymem raz jeszcze, a potem kucnąłem tak by czuł, że jestem blisko, a potem wydmuchałem mu wszystko w twarz - Zaraz się dowiesz.
Wcisnąłem mu między palce końcówkę lontu.
- A wiesz, co TO jest? - obniżyłem jeszcze głos.
Tym razem potrząśnięcie było szybkie, gorliwe.
- To ja ci powiem. To jest lont...

Drgawki ciała przybrały bardziej gwałtowną formę. Spokojnie wetknąłem końcówkę lontu w ziemię w tej puszce, tak aby jego palce czuły to co się dzieje. Podniosłem się.
- Jesteś mądrym człowiekiem. - powiedziałem donośniej - Wiesz już pewnie teraz, co trzymasz w rękach. Tak?
Pokiwał głową w górę i w dół. Plama na spodniach chyba zaczęła się poszerzać.
- Posłuchaj teraz uważnie. Za chwilę wyjmę ci knebel. Jeśli zaczniesz krzyczeć, zginiesz od razu. Będziesz krzyczeć?
Pokręcił gwałtownie głową na boki. Palce dygotały na puszce.
Wyjąłem powoli gałgan. Stęknął głośno i zaczął chrapliwie dyszeć. Nie ważył się nawet odezwać, choć wargi trzepotały mu jak motylek. Usiadłem na starej drewnianej skrzynce, zaciągając się powoli papierosem. Walter przebierał nogami, ale dalej tam stał.

- A teraz...- wyjąłem papierosa i ująłem spokojnie drugą ręką końcówkę długiego lontu po przeciwnej stronie - Opowiesz mi wszystko co wiesz o sprawie Victora Prooda. O Angelinie i wypadkach w fabryce. Oraz o wszystkim, co uznasz że jest z tym powiązane. Będziesz mówił długo, szybko i dokładnie. Wszystko. Zaczniesz, gdy dam ci znak. I będziesz się starał, bym był zadowolony z tego co usłyszę. A wiesz dlaczego?

Poruszył się niespokojnie.

Papieros nadal się tlił, ale zgasiłem go. Specjalnie wyjąłem paczkę zapałek i głośno przeciągnąłem patyczkiem po drasce. Na ten dźwięk zamarł. A potem, gdy w zaułku rozległ się charakterystyczny odgłos zaczynającego się palić lontu, zaczął bardzo ciężko dyszeć...

- Bo na koniec, gdy lont będzie się już dopalał, ja zadecyduję, czy czasem nie kłamałeś. Oraz czy czasem czegoś nie zataiłeś. I czy jestem kurwa zadowolony. Lepiej więc się postaraj. - mówiłem powoli, moim najlepszym lodowatym tonem - Bo gdy skończysz, może zgaszę w ostatniej chwili lont. Może. To zależy głównie od Ciebie.

Rozsiadłem się wygodnie na skrzyni z papieroskiem w dłoni.
- I'm all ears, Dominiku. - zmrużyłem oczy - Lont jest długi. Masz całe pięć minut.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 24-09-2010 o 11:03.
arm1tage jest offline  
Stary 24-09-2010, 23:32   #43
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Można by powiedzieć, że tego dnia Walter był wyspany. Chociaż nie omieszkał przed snem pomóc sobie kilkoma szklaneczkami. Efekt był taki, że tego dnia czuł się tak, jak wczoraj.

Tylko gorzej.

Świeży ból zamienił się w ból utwierdzony w swojej pozycji. Był mniej ostry, a bardziej tępy. Tak samo zresztą, jak barwy na jego twarzy. Wyglądał jak Indianin w bojowych barwach wymieszany z człowiekiem chorym na żółtaczkę. Chopp był świadom, że całkowity powrót do formy wiąże się z upłynięciem kilkunastu dni. Ale co tam, jego twarz przynajmniej wysyłała dwa jasne komunikaty. Pierwszy do wszystkich: ten człowiek nie wiedzie nudnego życia. Drugi dla ludzi z Duvarro Sprocket: Victor zabił, czy nie, sprawa sięga znacznie głębiej, a na dowód właśnie patrzycie.

Na lunch z Figgingsem, poszedł mając wciśnięty za pasek nowy zgrabny rewolwer, nie za dużych gabarytów. Był nienaładowany. Naboje spoczywały spokojnie w kieszeni marynarki. I trochę pobrzękiwały przy gwałtowniejszym ruchu.

Godzinka spędzona z Haroldem zaowocowała naprawdę smacznym posiłkiem. Udziałowiec wybrał na spotkanie lokal z klasą. Bez zbędnego przepychu, wszystko w stonowanych, błękitnych barwach, ale Walter podejrzewał, że gdyby był smakoszem, dałby się posiekać, żeby móc tylko częściej tutaj jadać.

Niestety to było wszystko. Dobre jedzenie i garść papierów, które dokumentowały wypadki, jakie miały miejsce ostatnio w firmie. Walter był zawiedziony, bo Harold ewidentnie nie przyłożył się do zadania. Miał zrobić wywiad i skontaktować się z Choppem, gdy natrafi na coś niepokojącego. Walter wyobrażał sobie nie wiadomo co, idąc na to spotkanie, a tu czeka Figgings wielce zdziwiony kolorami jego twarzy i wyciąga stertę akt. Przecież wiadomo, że w oficjalnych papierach nic się nie znajdzie. Bez sensu. Zwykłe wypadki. Tysiące takich w każdym przedsiębiorstwie. Wszędzie w fabrykach giną ludzie. To takie normalne. Jak na cholernym froncie. Tylko, że jeśli idzie o Duvarro, to za dużo ludzi już zginęło tylko po to, żeby zwrócić uwagę na te wydarzenia. Musi tu coś być do jasnej cholery. Nawet w takich głupich papierach. I było. W końcu znalazł coś, na co można było zwrócić uwagę. I kurczowo się tego złapał. Bo nic innego mu nie pozostało. Wszystkie raporty podpisał jeden brygadzista. Czyli wszystkie wypadki miały miejsce podczas jego zmiany. Niejaki L. Savko. Toż to ewidentny Rusek.

Ale Harold go nie znał. Ewidentnie trzeba zwrócić się do Dominica, żeby wpuścił mnie do firmy. Trzeba wejść w to towarzystwo i być tam w pracy za te cholerne dwa tygodnie, w czasie kolejnej pełni. „Czemu ten człowiek trzyma taki dystans? Czemu niektórym ludziom tak trudno jest uwierzyć w niektóre rzeczy? Nawet moja twarz nie przekonuje go, że mamy tu do czynienia z czymś groźnym”.

Na koniec, Walter kompletnie pozbawiony wszelkiej nadziei, pokazał mu komplet fotografii, jakie dostał od Hiddinka. Oczywiście też nic. „Cholera jasna, przecież ten człowiek, jakby tylko chciał, mógłby zacząć grzebać tak głęboko, że z jego pomocą, byśmy dotarli do wszystkiego. Cholera!” Chopp był wyraźnie poirytowany, ale dla dobra dalszych stosunków, starał się tego nie okazywać. Rozstali się kurtuazyjnie i Walter poinformował go, że za chwilę zamierza spotkać się z Dominikiem i ma dla niego dowód – album z opisem wszystkich chorych rzeczy, jakie dzieją się w przedsiębiorstwie. I fotografie zaangażowanych w to osób.

-Chciałbym zobaczyć ten album, Duvarro Sprocket to w końcu tez moja firma – powiedział Harold i Walter zaczął liczyć, że wreszcie coś się wydarzy.

-Nie mogę. Obiecałem, że Dominic pierwszy zobaczy niezbity dowód. Zresztą zdobycie go kosztowało mnie niemało zdrowia.

-W porządku. Jeśli pan obiecał, nie będę prosił o złamanie słowa.

Znowu nic: -Cieszę się, że pan to rozumie.

I tyle. Podłamany jakiś i zdystansowany do wszystkiego. „Jakby maczał w tym palce, już by mi wyrwał ten album. Chyba, że siedzi w tym razem z Dominikiem i nie ma dla niego różnicy, kto go przejmie: czy on, czy Duvarro. Ale nie, on na mordercę nie wygląda, a Dominic na pewno ma krew na rękach”.


***

Wszystko potoczyło się tak szybko. I nie wszystko tak zupełnie po ich myśli. Od momentu, kiedy Dwight zdzielił Waltera przez plecy, minęło dosłownie dwie minuty. A w tym czasie Dominic zdążył stracić przytomność i zsikać się w spodnie. Dobrze, że detektyw zachował zimną krew. Gdyby nie to, księgowy zupełnie by spanikował. Najpierw myślał, że Hiszpan nie żyje, ale Garrett sprawdził mu puls i dał znak, że wszystko w porządku. Zaraz potem wspólnie przenieśli ten niemały ciężar za róg i rzucili w kąt koło schodów prowadzących w dół. Walter cały w nerwach, miał trudności z zimnym osądem sytuacji i szybko posłuchał Dwighta, który kazał mu stanąć na obcince. Było to obce słowo dla Choppa, ale szybko zrozumiał, że to chyba to samo, co stanąć na czatach. Oddalił się więc od miejsca akcji i stanął na skrzyżowaniu zaraz na rogu. Miał stąd świetny widok na to, co robi Dwight, jak i na ewentualnych przechodniów.

Rozglądał się nerwowo na wszystkie strony, a czas mu się cholernie dłużył. Bał się, że Duvarro go zobaczy i wyda się, że księgowy był w zmowie z napastnikiem. Garrett, jakby czytając w jego myślach, zalepił Hiszpanowi oczy grubą taśmą klejącą. Na więcej Walter wolał nie patrzeć. Był coraz bardziej zdenerwowany. Co chwila obracał głowę we wszystkich kierunkach, ale na szczęście po zapomnianych uliczkach nikt nie chadzał dla przyjemności, a było jeszcze za wcześnie, żeby ludzie zaczęli wracać z knajp. Przejechało co prawda kilka samochodów, ale zupełnie niegroźnie wyglądający kierowcy w ogóle nie zwracali uwagi na to , co dzieje się w zaułku.

Podminowany Walter usłyszał w końcu wcześniej umówiony znak i roztrzęsiony wyciągnął rewolwer, ruszając z krzykiem na detektywa:

-Zostaw go! - darł się, bo nie można było tego nazwać krzykiem. -Zostaw go, ty pieprzona gnido!

Garrett zareagował natychmiast. Pobiegł w stronę Waltera, przewracając przy tym stojące na chodniku kubły na śmieci. Potrącił ramieniem Choppa tak, że ten znowu znalazł się na ziemi. szybko jednak wstał i podbiegł do Duvarro, trzymając rewolwer w dłoni.

-Uciekł! Słyszysz? Już dobrze, Dominiku!

Jedyną odpowiedzią, jaką usłyszał Chopp, był jakiś chory bełkot, któy wydobywał się z jego ust poprzez łzy i gile, jakie wyciekały mu z nosa i rozpływały się po całych ustach i niżej po szyi, znikając pod kołnierzem uświnionej koszuli. Nagle z Waltera zeszły całe emocje. Powoli się uspokajał. Leżała przed nim jakaś karykatura. To nie był ten sam człowiek, którego znał Chopp. Człowiek, który dzierżył władzę w Duvarro Sprocket, miał olbrzymią pozycję. I krew na rękach. Krew jego żony. To był nędzny flak, który pławił się w drgawkach i spazmach strachu, uwalniając przy tym wszystkie możliwe wydzieliny. Dominic Duvarro śmierdział. Leżał zaszczany w zaułku i śmierdział. To była już druga osoba dzisiejszego dnia, która zawiodła Waltera. To coś, skamlało w tym zaułku nie mogło być siłą sprawczą tego, o czym opowiadała Amanda. „Nie wiem, jak wygląda ghoul, ale on go na pewno nie widział”. A z drugiej strony, to wszystko, co zrobił z nim Dwight, to całe zalepianie, kneblowanie itd., wprawiało Choppa w niemały podziw. „Gdzie on się tego wszystkiego nauczył? Może po tym wszystkim też zostanę detektywem?”

Ale to wszystko trwało zaledwie kilka sekund, bo Walter musiał szybko wrócić do granej przez siebie roli:

-Dominicu, nic ci nie jest? Zabrał mi dowód, rozumiesz? Zabrał mi jedyną rzecz, jaką mogłem udowodnić, co tu się dzieje.

-..........brrwwwwwwyyyy.....wwwww....

Dotarło do Waltera, że rozmowa nie ma najmniejszego sensu w tym stanie. Trzeba go odtransportować do domu. Pochylił się bardziej nad jego twarzą i powiedział powoli: -Uważaj, bo będzie bolało. Zrobię to szybko – i jednym ruchem oderwał taśmę, zalepiającą oczy Dominica, na co ten zareagował równie gwałtownym krzykiem. Chopp oswobodził też jego ręce i potrząsając za ramiona mówił mu prosto w twarz: -Dominicu! Powiedz mi tylko co chcesz, a to zrobię: do szpitala, czy do domu? - musiał potrząsnąć jeszcze kilka razy i kilka razy powtórzyć: -Szpital, czy dom? - aż w końcu doczekał się odpowiedzi: -Dziękuję ci, Walterze. Dziękuję ci....

-Dominicu, później mi podziękujesz, zaraz może zjawić się tu policja. Dominicu! Szpital, czy dom?!

-Dom. Dom. Zawieź mnie do domu – schwycił księgowego mocno za potrząsające nim ręce i spojrzał mu prosto w oczy: -Nikomu, Walterze, nikomu... Nikomu ani słowa... obiecujesz?

-Oczywiście Dominicu – to, co Walter zobaczył w jego oczach, było jeszcze gorsze od tego, co leżało na chodniku. - No chodź, wstajemy. Musimy jechać.

Próbował go podnieść, aż w końcu Duvarro zaczął współpracować i wspólnymi siłami doszli do skrzyżowania, na którym kilka chwil wcześniej, księgowy stał na „zaraz, jak to nazwał Garrett? A, na obcince”. Taksówka długo nie nadjeżdżała, a może to tylko Choppowi czas się niemiłosiernie dłużył, bo stał na chodniku, cały czas podtrzymując na swoich barkach ciężar Hiszpana. A na pewno nie należał on do najlżejszych. I do tego śmierdział. Walter nienawidził tego smrodu. Znał go doskonale z frontu. Tak śmierdzieli wszyscy żołnierze, którzy uświadamiali sobie, że za chwilę zginą.

Nawet proste zamachanie na nadjeżdżającą taksówkę miał utrudnione, ale jakoś się udało. Samochód się zatrzymał, ale kierowca krzyknął ostrzegawczo: - Tylko nie zapaskudzić mi siedzeń z tyłu. Pakować się.

Dojechali pod wskazany adres. Dominic przez całą drogę bełkotał. Najgorsze dla Waltera było to, że bełkotał właśnie do niego. Że jest mu wdzięczny, że uratował mu tyłek, że jest teraz jego dłużnikiem i najlepszym przyjacielem zarazem, że się nie bał i stanął w obronie przeciw takiemu zbirowi, brakowało tylko, żeby zaraz powiedział, że jest jego rycerzem z bajki... „I pomyśleć, że przez tyle czasu podejrzewałem go o morderstwo Muriel... Ale już chyba wolałbym, żeby rzeczywiście nim był, niż to, co teraz...” Jednocześnie Walter myślał, że teraz będzie bardzo łatwo go wykorzystać i na jego życzenie, cała firma stanie przed nim otworem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, teraz na pewno Dominic uwierzy we wszystko, co mu się powie i zrobi wszystko, co tylko Walter będzie chciał.

Suty napiwek sprawił, że taksówkarz przestał się awanturować o zanieczyszczoną tapicerkę na siedzeniach.

Osiedle domów bogatych przedsiębiorców przywitało ich ciszą i spokojem. „Kto wie, co kryje się pod dachem pozostałych mieszkańców tej dzielnicy...” - pomyślał Chopp, przeprowadzając Dominica przez próg. Drzwi otworzył kamerdyner, który widząc swojego chlebodawcę zawołał jakieś niezrozumiałe imię i zaraz pojawiła się jakaś czarnoskóra pokojówka. Oboje przejęli Duvarro od Choppa, który na pożegnanie odezwał się: - Dominicu, jutro postaram się cię odwiedzić i porozmawiamy na spokojnie.

-Oczywiście, jesteś zawsze mile tu widziany... jutro pewnie nie ruszę się stąd ani na krok... - mówił Duvarro i, podtrzymywany przez służbę, kierował się do wnętrza domu.

-Daj mi swój prywatny numer – zawołał jeszcze Walter, zanim tamten całkowicie zniknął w środku.

Dominic spojrzał znacząco na kamerdynera i ten podał mu wizytówkę, mówiąc: - Proszę pamiętać, ze on te kartoniki rzadko rozdaje.

Drzwi się zamknęły i Walter został sam ze swoimi myślami. Świat znowu wywrócił mu się do góry nogami. Człowiek, którego osądzał o wszystkie najgorsze z możliwych rzeczy, był tylko jakimś nadwrażliwym chuchrem. Ale postanowił nie tracić rezonu. To też jest coś, co można wykorzystać i trzeba brnąć w to dalej. Ale bez porządnej kąpieli i zdystansowania do tego wszystkiego, nic więcej nie da się zrobić.

Skierował więc kroki w stronę centrum swojego miasta, Bostonu, gdzie mieszkał w wynajmowanej kawalerce, do której wprowadził się po śmierci jego żony. Ich wspólne mieszkanie sprzedał, bo nie mógł dłużej znieść niespokojnego snu w łóżku, które było miejscem jej kaźni. Szedł tak, aż nie natrafił na przejeżdżającą taksówkę, która zawiozła go pod kamienicę.

Jednocześnie nalewał gorącą wodę do wanny i brązowy płyn do którejś z kolei szklaneczki. Miał jeszcze wyskoczyć coś zjeść i spróbować złapać telefonicznie detektywa, żeby ten mu opowiedział, czego udało mu się dowiedzieć, ale po raz kolejny upił się niechcący do nieprzytomności i zasnął. Nie wychodząc z wanny.

Obudził go ziąb przestudzonej wody. Trzęsąc się z zimna, przebiegł, opatulony ręcznikiem, do pokoju i wskoczył pod ciepłą pościel. Ostatkiem sił zaplanował sobie jeszcze jutrzejszy dzień: złapać Dwighta przez telefon rano, pojechać do domu Dominica i pogadać o zeszłym po południu – załatwić od niego wszystkie pełnomocnictwa i zjawić się z nimi w Duvarro Sprocket, żeby pogrzebać w dokumentach i zejść na halę jako pracownik zmiany niejakiego L. Savko...
 

Ostatnio edytowane przez emilski : 25-09-2010 o 07:37.
emilski jest offline  
Stary 26-09-2010, 01:49   #44
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Wracali w milczeniu. Lafayette nie odrywał wzroku od jezdni, Lynch lustrował mroczne zaułki Bostonu za szybą. Byli zbyt przerażeni, żeby rozmawiać. Półciężarówka zatrzymała się w końcu przy lokum Leonarda. Ten otworzył drzwi i spojrzał na Vincenta pytająco.

- Jutro, po południu, u mnie - rzekł magik. Student skinął głową i ruszył w stronę uśpionej kamienicy.

Lafayette wracał do domu jak w transie. Rzucił się na łóżko w ubraniu. Chwilę leżał na nim gapiąc się w sufit. Potem wstał i zapalił światło. Spróbował położyć sie znowu. Gdy tylko zamknął oczy jakaś przemożna siła kazała mu je otworzyć.

Lęk.

Prosty i banalny.

Pewność, że gdy nie patrzy, w pomieszczeniu może pojawić się to coś.

Ghul

Kuturb

Pożeracz.

Znów wstał. Przepchnął łóżko na środek sypialni, następnie przyniósł z kuchni puszkę soli i usypał prowizoryczny krąg wokół niego. Wyszeptał parę słów po łacinie i położył się znowu. Nie pomogło - zasnął dopiero, gdy nastał świt, przeganiając ciemność, a wraz z nią atawistyczne lęki.

***

Pióro wisiało nieruchomo nad dziewiczo czystą kartką dziennika. Jak w ogóle opisać to co miało miejsce dziś w nocy? Jasne - czytał o ghulach, chyba nawet uwierzył w ich istnienie, widział skutki ich działalności, rozmawiał z Ciemoszką, który najprawdopodobniej był ich... sługą? dzieckiem? Przewinęła mu się przez ręce butelka czegoś, co miało moc czynienia niewrażliwym na ich ciosy.

Żadna z tych rzeczy nie przygotowała go na to doświadczenie.

Nawet nie próbował go racjonalizować - wrażenie patrzenia cudzymi oczami było zbyt rzeczywiste, by być jakąś sztuczką zniszczonego narkotykami umysłu.

A to monstrum...

Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, że to żaden kostium czy charakteryzacja.

Widzieli je obaj, nie było mowy o halucynacjach.


Całe życie w ten czy inny sposób zajmował się magią. Nie, nie tylko sztuczkami, to był jego zawód - by jednak być w tym dobrym, przekopał się przez całe tomy teoretycznych podstaw spirytyzmu, astrologii, demonolatrii.. swoją wiedzą często i chętnie wymieniali się z Victorem Proodem - od tego właśnie zaczęła się ich wieloletnia przyjaźń. Jednak to, co dla Vincenta Lafayette było tylko fascynującymi teoretycznymi rozważaniami - jego przyjaciel, jak się okazało, już od dawna przerabiał w praktyce.

- PRAWDZIWA MAGIA - wyszeptał te słowa,jednak nie odważył się zapisać.

Prawdziwa magia istniała

Tak po prostu

Była tam cały czas. Mroczna, bezdenna otchłań nieznanego. A on całe życie przechadzał się po krawędzi.

Aż do dzisiejszej nocy.

Odłożył pióro, wstał i zaczął przechadzać się po salonie, zgarniając z półek kolejne książki. Nie było tu tego tyle, co w jego gabinecie nad teatrem, ale dość by przyprawić o zawał każdego egzorcystę. Rozłożył kilka na biurku, wraz z notatkami, które tworzyli z panną Gordon. Ile z tych obłąkanych ksiąg zawierało ziarno prawdy?

Zaczął kartkować pierwsze tomisko z brzegu - "Dialogi Demonologiczne". Najpierw tylko przeglądał, potem uważnie zaczął się wczytywać w akapity gotyckich liter.

***

Igła przebija skórę - w miejscu w którym ta już stwrdniała od wielokrotnego powtarzania tego rytuału. Tłok pomału ładuje pod nią kilkanaście centygramów - dużo. Bardzo dużo.

Dokładnie tyle ile potrzebował, by w końcu zrozumieć.

Stara wiedza okultystyczna odkrywana na nowo, z zupełnie nowej perspektywy niemal dosłownie huczała mu pod czaszką. Zapisał wiele stron i czuł, że do czegoś się zbliża...musiał to jakoś ogarnąć. Zrozumieć, znaleźć klucz. Co było prawdą, a co majakami i bełkotem, co działało naprawdę, a co było zwykłym zmyśleniem.

Morfina chwyciła szybko.

- Mówiłem ci, że Pożeracz jest prawdziwy, czyż nie, mój inteligentny, acz niedomagający z wiarą przyjacielu? - spytał znajomy głos. - Teraz jak rozumiem chciałbyś w parę godzin rozwiązać zagadkę wszechświata?

- Nie, po prostu chcę poznać prawdę. Zrozumieć jak to działa.

- Wszechświat? - spytał drwiąco głos.

- Rzeczywistość.

- Dobrze więc. - rzekł jego własny głos, a jego-nie jego ręka sięgnęła ponownie po strzykawkę - Znam prawdę i z radością ci ją przekażę, choć w tym celu musimy zejść nieco głębiej...

Naciągnął sporo, w ogóle nie patrząc na podziałkę. Był naćpany, ale nie tak by nie rozumieć co robi. Pragnienie olśnienia było jednak zbyt silne.

Swój błąd pojął, gdy było już za późno.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 26-09-2010 o 02:03.
Gryf jest offline  
Stary 26-09-2010, 01:56   #45
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
W mieszkaniu było ciemno...Lynch nie mógł dojrzeć nawet swoich dłoni...serce waliło jak oszalałe, pot lał się strumieniami, po omacku odpalił zapałkę, wzrok pomknął na fotel stojący tuż przy rozbitym stole. Ciemna postać z papierosem w dłoni wykręciła głowę w kierunku studenta...zapałka zgasła. Panicznie przebierając w pudełku wyciągną kolejną...odpalił....
Odór zgniłego mięsa wwiercał się w nozdrza...
-Może się Pan skusi....Panie Lynch?
*

Pościel przyklejała się do ciała chłopaka. Był zlany potem....trzy godzinny sen przybił go jeszcze bardziej....oczy bez blasku wbijały się w latającą nad "truchłem" muchę obserwując tor jej lotu
- To co się wczoraj stało...nie było snem? - oczekiwał odpowiedzi....
*
Pędzili w zawrotnym tempie, zostawili większość rzeczy na cmentarzu, krąg został jedynie rozmazany podeszwami, latarnia pozostała tam gdzie Douglas ją upuścił...sztylet...tego nie udało mu się zarejestrować. Z piskiem opon ruszyli na puste ulice Bostonu, Lafayette wycisnął z ciężarówki maksimum łamiąc przy okazji multum przepisów...obydwaj byli zbyt roztrzęsieniu żeby rozmawiać
- Jutro, po południu, u mnie - wymamrotał Vincent.
Lynch przez większość nocy nie spał, ciągle wracał myślami do wydarzeń na cmentarzu, sprawdzał czy drzwi na pewno są zamknięte, obserwował przez okno ulicę, odczuwając na sobie jakieś...piętno. Ostatecznie zabarykadował kawalerkę resztkami stołu...
*

- Musimy wstać
"Tak"

Niezgrabnie podniósł się z łóżka, pościel nadawała się jedynie do prania...w pokoju panował zaduch, zapach zgniłego mięsa ciągle powracał nie pozwalając niczego przełknąć.
Prysznic, świeże ubranie i dwa głębsze.
Popołudnie pełne słońca, samochodów i smrodu ryb....ot, popołudnie w Bostonie.
*
Kamienica Lafayette'a nie wyróżniała się w żaden szczególny sposób...no może oprócz tego, że mieszkał w niej teraz iluzjonista, który dodatkowo przywołał na świat ghula...na samą myśl o tym stworzeniu, Douglas poczuł niemiłe świdrowanie w żołądku.

- Panie L-Lafayette! -po kilku minutach tłuczenia się w drzwi sygnał głosowy wydawał się czymś rozsądniejszym
- J-jest tam P-Pan? - szarpnął za klamkę
"Oczywiście..."
W przedpokoju przywitał go silny podmuch...przeciąg...a mimo tego dało się wyczuć także wczorajszy "ładunek"...kilka kropel krwi ciągle zdobiło dębowy parkiet.
Nieco ociężale wytarł plamę rękawem kurtki...
- I t-tak będzie do prania - mruknął wchodząc do pokoju w którym poprzedniego wieczoru razem z Vincentem odbywali zajmującą dyskusję na przeróżne i interesujące tematy przy filiżance świetnej herbaty...teraz pokój wydawał się mniejszy, bardziej zapuszczony.

Być może to z powodu zapisanych kartek rozrzuconych po podłodze lub....sinego mężczyzny siedzącego w fotelu...podwinięty rękaw, strzykawka na srebrnej tacy....widok był fascynujący...przez chwilę Leonard poczuł naglącą potrzebę sięgnięcia do torby po aparat i utrwalenia tej sceny...nawet światło padało idealnie na "zmęczoną" twarz Lafayette'a.
- P-panie Lafayette - chwilę później trząsł już jego ciałem niczym lalką, obraz zaczął szaleć, rozmywać się, wszędzie leżały książki...
Bóg, szatan i magia są prawdziwe
"Musisz mu pomóc"
Bóg, szatan i magia są prawdziwe
"Zrób coś..."
Bóg, szatan i magia są prawdziwe
"Daj sobie pomóc...."
W szalonym tempie zgarniał ze stolika i podłogi wszystkie książki i porozrzucane kartki prosto na dno swojej torby
"Dobrze...nikt nie może tego zobaczyć, teraz puls..."
Podstawowy kurs obrony cywilnej, mierzenie pulsu...ledwo wyczuwalny, klatka piersiowa prawie nie pracowała.
"Telefon w przedpokoju"
Trzęsącymi się dłońmi wykręcał wszystkie znane kombinacje starając sobie przypomnieć tą jedną...właściwą
"Dozorca"

Puścił słuchawkę, po czym wybiegł z mieszkania, przeskakując co trzeci stopień przemierzył schody...parter.
Trzy silne huknięcia wystarczyły:
- Co się do jasnej cholery....A Pan to kto? - Siwy mężczyzna, z gęstymi wąsami, około pięćdziesiątki... jego wzrok zdradzał wszystko....właściciel.
- P-pan Lafayette....n-niech P-pan wez...wezwie ambulans - wymamrotał. Po czym wbiegł z powrotem na górę.
"Masz mało czasu...sztylet"
Wpadł do mieszkania niczym huragan, Lafayette nie wydawał z siebie żadnych dźwięków.
Walizeczka leżała tuż obok fotela, zostawił ją magikowi poprzedniego wieczora...nie ma czasu, żeby sprawdzić czy tam jest....obok niej rzucił torbę, po czym starając się przypomnieć cokolwiek z kursu rozpoczął coś na kształt reanimacji

Ciężkie kroki rozbrzmiewały na schodach:
- Będą za kilka minut! - mężczyzna panikował....nie tylko on.
"Pamiętaj o zabraniu torby i walizki...jeśli ktoś o coś zapyta mów, że przyszedłeś właśnie po nią....powiadom Pannę Gordon, zapoznaj się z zapiskami i najważniejsze....jedź razem z Lafayettem do szpitala...."
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 26-09-2010 o 02:00.
zodiaq jest offline  
Stary 28-09-2010, 09:27   #46
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Aż trudno sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno ludzie obywali się bez telefonu. Herbert pamiętał z młodości, jaka to była rewelacja. Połączył się z centralą i zamówił rozmowę z Amandą. Gdy panna Gordon podniosła słuchawkę zaczął, jak to miał w zwyczaju, bez ogródek :
- Amanda ? Tu Herbert. Słuchaj nie uwierzysz, ale załatwiłem wejściówkę dla dwóch osób do Dance Macabre na piątek. - w jego głosie pobrzmiewało zadowolenie - Pomyślałem, że może pójdziesz ze mną. Co ty na to ?
Przez chwilę Amanda milczała zaskoczona. Ale zaraz szybko dodała:
- A to ci niespodzianka, ponieważ mój kolega z pracy zdobył kolejne dwie. W zasadzie wybierałam się z nim, ale ucieszyłabym się gdybyśmy poszli we czwórkę. Co o tym myślisz? Będę się czuła pewniej w tym dziwnym miejscu...
Tym razem Hiddink zaniemówił na chwilę. Biorąc pod uwagę od kogo dostał propozycję “wkręcenia” do lokalu był pod wrażeniem znajomości Amandy, jakiekolwiek by nie były.
- Znakomicie, lepiej niż sądziłem. Wezmę w takim razie Garretta. Tak przy okazji ... nie wiesz jak im poszło ?
- Niestety nie i trochę się martwię. Odkryłam za to kim jest ta piękność ze zdjęcia Herbercie. Czy mówi ci coś nazwisko Callahan? Tak tak, ta panna, to dziedziczka ich fortuny, młodsza córka, Otyllia. Jakoś umknęło mi to wcześniej, a powinnam była ją skojarzyć ze wspólnego bankietu u burmistrza. -
westchnęła - Nie udało mi się tylko połączyć jej z Duvarro ani z ich firmą... Może ty mógłbyś popytać wśród kontaktów?
- Spróbuję popytać wśród znajomych. Może Otyllia miała romans z Dominikiem.
- Albo z samym Aleksandrem... -
powiedziała z niepokojem w głosie. - No dobrze. Cieszę się, że nie będę sama wchodzić w paszczę lwa. Spotkamy się w takim razie w piątek na nabrzeżu. Będę czekać na ciebie i Dwighta. Do zobaczenia.

Następny telefon jaki wykonał Hiddink był do Dwighta:
- Garrett...- głos był lekko ochrypły i sprawiał wrażenie, jakby rozmówca dopiero się obudził.
- Cześć Dwight. Udało mi się zdobyć zaproszenie do Dance Macabre. Chciałem wziąć Amandę, ale ona idzie z kimś innym. Szkoda żeby się zmarnowało. Masz ochotę być osobą towarzyszącą ? W tym lokalu podobno pracują panienki. Pomyślałem, że może da się coś wyciągnąć od którejś.
- Nie jesteś w moim typie, Herb. -
odpowiedział poważny głos.
- Czy to znaczy, że masz już kogoś ? He he he. Rozumiem. Nie chcesz by nas razem widziano.
- Bystrzak. -
słychać było po drugiej stronie trzaśnięcie zapalniczki i po chwili Dwight mówił dalej - Nie obraź się Hiddink, niezła z Ciebie dupa i w ogóle, ale tak jak mówisz skoro będziecie tam razem z Amandą to chyba wystarczy. Nie zwracajmy na siebie zbytniej uwagi, zwłaszcza teraz. Ja i tak mam parę rzeczy do poukładania. Wypijcie zdrowie Dwighta, byle nie przy obcych.

Tego się szczerze mówiąc nie spodziewał zwłaszcza po ostatniej rozmowie u niego w biurze. Zupełnie był zaskoczony tym, że nie miał z kim pójść do Dance Macabre. Amanda załatwiła sobie wejście własnymi kanałami, Dwight odmówił woląc zachować incognito, Chopp ze swoją tęczową facjatą nie nadawał się do publicznej prezentacji, zaś Lafayette i Lynch byli jak na gust Hiddinka nieco niestabilni. Herbert wolał, by przy takim Doubleday nie zaczęli bredzić o składaniu ofiar ze świnek morskich w bezksiężycową, czerwcową noc, albo by po wzięciu do ręki łyżeczki do herbaty, któryś nie wyczuł w niej potężnej mrocznej mocy.
Oczywiście Herbert mógł wziąć ze sobą Laurę Brown, obecną i kosztowną kochankę. Jednak jego kręgosłup moralny nie miał, aż takiej skoliozy, by pokazywać Effendiemu kochankę, skoro planowali niedługo spotkanie rodzinne. Z żoną nie układało mu się najlepiej, ale nie zrobiłby tego Emmie.
Pozostawało zatem wybrać się samemu. W piątkowy wieczór założył frak, białą muszkę, cylinder (a jakże) i pelerynę. Na miejsce zawiózł go lokaj Łosiek, który okazjonalnie pełnił również funkcję kierowcy. Na polecenie Hiddinka miał czekać, aż pryncypał nie wróci, bądź nie zostanie przyniesiony w stanie upojenia.
Barka była dość spora. Herbert ocenił, że mogła zabrać spokojnie ze dwie setki gości. W środku była urządzona na poziomie i widać, było że nie szczędzono pieniędzy na wystrój i obsługę. Tak jak się spodziewał Hiddink co i rusz natykał się na znajome twarze prawników, policjantów, dziennikarzy, księży, aktorów i w ogóle członków bostońskiej bohemy. Nie był skazany na samotność, o nie. Nawet wręcz przeciwnie, to że jest słomianym wdowcem rozniosło się nadspodziewanie szybko, jak i jego sukces zawodowy i co rusz jakiś znajomy chciał koniecznie z nim porozmawiać lub jakaś znajoma posyłała mu zachęcające spojrzenia. Niektórym nawet nie przeszkadzało to, że z boku stoi mąż.
Atrakcji było sporo.

Variete, kasyno, walki bokserskie, walki psów, do wyboru do koloru, były nawet panie do towarzystwa, no i oczywiście alkohol, który podano dość wcześnie i Herbert podejrzewał, że jeszcze przed wypłynięciem poza wody terytorialne Stanów. Nikomu jednak to, a zwłaszcza obecnym na pokładzie policjantom najwyraźniej nie przeszkadzało.
Herbert spacerował swobodnie po lokalu, lecz szybko się przekonał, że niektóre obszary są niedostępne, a wejścia do nich pilnuje na ogół postawny osiłek, który grzecznie, acz stanowczo odmawia przepuszczenia.
Tym niemniej z rozmów jakie odbył i własnych obserwacji Hiddink dowiedział się paru rzeczy.
„Dance Macabre” oficjalnie był zarejestrowane jako „gabinet osobliwości” – i faktycznie pod pokładem i na pokładzie pracowały karły, kobiety z brodami, siłacze, ludzie – jaszczury, dziwacy, połykacze noży itp. itd. – taki cyrk na wodzie.
Najwięcej osób bawiło się w Luku nr 1 przerobionym na salę taneczną i bar, równie dużo korzystało z Luku Nr 2 będącego zwykłym (szybkim do ukrycia) kasynem gry. Walki bokserskie i zwierz toczyły są w Luku nr 3, widownia gromadziła się na galerii. Zwierzęta trzymane były w dolnych ładowniach. Tam też znajdowała się (tuż obok maszynowni) kabina do gry w rosyjską ruletkę. Luk nr 4 był magazynem alkoholu.
Kajuty załogi przerobiono na pomieszczenia do gry w pokera. Biuro Fiodora Wagonowa, właściciela barki, znajdowało się w kajucie kapitańskiej. „Dance Macabre” miał ponoć zawsze zapas ropy w zbiornikach i sprawną maszynownię, gotowy był do wypłynięcia z portu w każdej chwili. Załoga znała się na mechanice i prowadzeniu statku równie dobrze, co na waleniu w mordę i pozbywaniu się niechcianych intruzów. Jak już się Herbert przekonał część statku była niedostępna dla gości.
W celach wywiadowczych Hiddink nawet nawiązał znajomość z jedną z pań do towarzystwa. Na imię miała Viera i znała ledwie parę wyuczonych zdań po angielsku, a i tak mówiła najlepiej z tych wszystkich nota bene bardzo ładnych dziewczyn. Zdaje się, że była z pochodzenia Ukrainką, bo o ile mógł to ocenić Herbert mówiła po rosyjsku jakoś inaczej.

Hiddink oczywiście jedynie w celu uzyskania informacji udał się z nią do dyskretnego pokoiku i jedynie w tym celu nago, wraz z równie nagą Vierą wylądował w łóżku. Niestety jego poświęcenie poszło na marne, gdyż dziewczę nic nie wiedziało, bądź nie było w stanie powiedzieć więcej, niż już się dowiedział.
Amandę spotkał dość późno, była w towarzystwie jakiegoś bliżej mu nieznanego człowieka. Podszedł do nich od razu i zagadnął :
- Witaj Amando. Jak się bawisz ? Niezły lokal, co ? Mają nawet szampana i kawior.
Stwierdził żując właśnie smakowitą przekąskę.
Zrobił co mógł, dowiedział się czego mógł, teraz był czas na zabawę, a to oznaczało między innymi obfity i smaczny posiłek.
Do sprawy wróci jutro. Trzeba znów zorganizować spotkanie i dowiedzieć się co słychać u innych, no i poszperać, czy aby nie da się czegoś dowiedzieć o Fiodorze Wagonowie. Był ciekaw czy właściciel „Dance Macabre” ma coś wspólnego z rodziną Duvarro. Najlepiej zaciągnąć informacji u konkurencji. Może Irlandczycy prowadzą podobny lokal i nie są przyjaźnie nastawieni do Wagonowa. Herbert wierzył w siłę amerykańskiego kapitalizmu i wolny rynek. Na pewno biznes tego Ruska był komuś solą w oku.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 28-09-2010 o 09:31.
Tom Atos jest offline  
Stary 28-09-2010, 13:45   #47
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
"Dance Macabre" zaskoczył ją i Portera chyba też. Zachichotała pod nosem widząc jego minę. Nie bywała w tego typu lokalach, które jedocześnie przyciągały i odpychały ją swoim milieu. Rozpusta, morze alkoholu, hazard i pewnie innego rodzaju rozrywki. Niemniej jednak, skoro los rzucił ją na pokład postanowiła przynajmniej się poprzyglądać.

Kelner zaprowadził Amandę i jej towarzysza do jednego ze stolików. Musiała przyznać, że obsługa była tu przednia. Mimo dziwaczności wystroju i samych pracowników, z których część nie była wyższa wzrostem od dziecka, wszystko zdawało się funkcjonować jak w wielkiej kolorowej maszynie.

- Porterku wypuść już proszę powietrze i zacznij normalnie oddychać - zaśmiała się - Zaraz napijemy się szampana i obejrzymy sobie ten cyrk - mrugnęła do niego okiem.
Orkiestra właśnie zaczęła grać najmodniejszy kawałek tego sezonu.
Strong spojrzał na nią bystro.
- Czego my właściwie tutaj szukamy Amando?
- Mówiłam ci już, materiału do dobrego artykułu, może jakiejś sensacji czy skandalu, a poza tym mam ochotę na miły wieczór w twoim towarzystwie - odparła lekko.
Nie zamierzała robić z siebie idiotki i opowiadać mu historii z ghoulami w roli głównej. Zamierzała czujnie obserwować towarzystwo.Miała nadzieję, że Otyllia Callahan pojawi się dziś wieczór i że będzie się mogła do niej zbliżyć. Porter uspokojony trochę otworzył zamówioną butelkę Dom Perignon.
Tymczasem podano przystawki.
Wędzony łosoś, kawior, paszteciki, koreczki serowe i krewetki w sosie ukoiły pierwszy głód fizyczny, a szampan stanowił świetny aperitif.
Tego wieczora wyglądała naprawdę szykownie. Długa, błyszcząca suknia wieczorowa pięknie opinała jej wąską talię, a włosy ułożone przez dobrego fryzjera lśniły niczym diament, tak jak jej rodowa biżuteria. Całości dopełniał modny makijaż i zapach słodkich, ciężkich perfum.



Zanurzyli sie więc ze Strongiem w świat blichtru i patyny, korzystajac z niego ile się da. Wodzirej, mocno roznegliżowane tancerki i goście wirujący po parkiecie prędko stały się normalnością. Porter dobrze się poruszał w nowych rytmach dlatego czas płynął im bardzo szybko. Wśród twarzy gości ropoznawała kilku prominentów, polityków i celebrytów.
Wciąż jednak nie widac było interesujacych jej osób. Powoli rozglądała się też za Herbertem.

Hiddink spotkał Amandę dość późno, była w towarzystwie jakiegoś bliżej mu nieznanego człowieka. Podszedł do nich od razu i zagadnął :
- Witaj Amando. Jak się bawisz ? Niezły lokal, co ? Mają nawet szampana i kawior.- stwierdził żując właśnie smakowitą przekąskę.
- Dobry wieczór Herbercie - odpowiedziała z uśmiechem - Rzeczywiście, zabawa przednia. Pozwólcie panowie, że was przedstawię - zwróciła się do swojego towarzysza - to mój znajomy Herbert Hiddink, wydawca i biznesman - a patrząc na Herberta dodała - a to Porter Strong, mój kolega i redaktor Daily Telegraph.
Herbert wyciągnął pulchną łapę w stronę mężczyzny.
- Nie czytam Daily Telegraph, tylko Boston Herald i Globe, ale miło mi poznać, a teraz Amando, czy możemy porozmawiać na osobności ?
- Oczywiście - dodała - może zatańczymy? Grają właśnie coś spokojnego. Czy też Garrett jest z tobą? Wybaczysz Porterze? - tu skierowała słowa do towarzysza, a ten skinął głową.
Po spławieniu Stronga Herbert zaprowadził Amandę na parkiet, gdzie grano jakiś swing.
- Otóż to. Garretta nie ma ze mną. Wolał zachować in cognito.
- Rozumiem. Jak im się udała akcja? Czy czegoś się dowiedzieli?- spytała zaskoczona.
- Nie wiem. Dzwoniłem do Dwighta, ale był dziwnie poważny, więc chyba nie za bardzo. Dowiedziałem się, że ten przybytek prowadzi niejaki Fiodor Wagonow. Nie można wejść do niektórych miejsc. Jestem niemal pewien, że prowadzi to ruska mafia. Nie widziałem niestety Otylli, ani Dominika. Niewiele można się tu dowiedzieć. Może Ty coś ustaliłaś ? - Hiddink nie tańczył najlepiej, ale nie deptał po nogach i ze względu na swą masę był stabilnym oparciem dla partnerki.
- Kolejny Rosjanin - skomentowała Amanda - Niestety Herbercie nie miałam więcej szczęścia. Może panna Callahan bywa tutaj w innym czasie albo przebywa w pomieszczeniach, do których nie mamy dostępu? Podejrzewam, że mają tutaj nielegalne kasyno... - dodała. Taniec z Herbertem nie był może najlepszym w jej życiu, ale czuła się pewnie w jego ramionach. - Trafiliśmy chyba na ślepy zaułek. Doprawdy nie mam pojęcia jak dotrzeć do mafii i nawet nie jestem pewna czy tego chcę. - powiedziała trochę zniechęcona wieściami. - Sprawdzę jeszcze to nazwisko, może coś o nim pisano, albo któryś z kolegów coś o nim wie?
- Ja spróbuję mniej oficjalnymi kanałami. W takich wypadkach, jak to mówisz “ślepego zaułku” trzeba zdać się na szczęśliwy traf. Bawmy się, może przypadkiem na coś natrafimy. Coś mi mówi, że to nie jest nasza ostatnia wizyta w “Dance Macabre”. Tak przy okazji słyszałem plotkę jakoby Dominic Duvarro nie interesował się kobietami. W każdym razie ponoć nie ma kochanki. Dość dziwne jak na kawalera.
- To by potwierdzało brak jakichkolwiek skandali czy notatek prasowych... Dziwne, taka partia niby...

Herbert odprowadził Amandę do stolika. Pozostawało faktycznie czekać na trochę szczęścia. Rosjanie, mafia i... ghoule. To wszystko jakoś Amandzie nie pasowało, no ale śledztwo nie zostało jeszcze zakończone.

Tymczasem zabawa trwała dalej.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 28-09-2010, 15:08   #48
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Rozdział drugi.
Śladami Kuturba.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=oN0aGPDpxeo&list=QL&playnext=3[/MEDIA]


Kapryśny czerwiec dopełnił się i zmienił w zapowiadający się ciepło lipiec.
Początek lipca zastał grupkę badaczy tajemnic w rożnych miejscach, lecz połączył niewypowiedzianym przeczuciem.


Vincent Lafayette


Tylko szybka interwencja lekarzy i bystrość umysłu młodzieńca, który cię znalazł w mieszkaniu w odpowiednią porę uratowała ci życie. Tak mówili lekarze. Twoja wieloletnia kochanka – morfina – zdradziła cię o mało nie pozbawiając podstępem życia.

Udało się ciebie uratować, lecz tydzień zmuszony byłeś spędzić w szpitalu. Tydzień, z którego nie pamiętasz przeszło połowy.

Potem jednak, kiedy kryzys minął. Twoje samopoczucie poprawiło się. Mogłeś przyjmować gości, chociaż twój umysł nadal pracował na „zwolnionych obrotach” a i koncentracja uwagi pozostawiała sporo do życzenia. Jak przez mgłę zdawałeś sobie sprawę z obecności gości w twoim pokoju. Przynosili kwiaty, drobne upominki z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Wśród nich był również człowiek, który uratował ci życie i z którym wiązała cię mroczna, cmentarna tajemnica. Leonard Lynch, którego los postawił na twojej drodze.

Szpital opuściłeś pierwszego dnia lipca. Nadal nieco osłabiony po tym, jak o mało nie opuściłeś tego świata, lecz na tyle silny psychicznie, by nie próbować tego powtarzać.
W mieszkaniu powitały cię znajome ściany i meble, oraz karteczki z życzeniami, które gospodarz pod twoją nieobecność ustawiał na kominku. Takie drobne gesty mogą podnieść człowieka na duchu. Mogą tez dobić.

Pierwszą noc we własnym łóżku spędziłeś jak niemowlę. Spałeś i budziłeś się na przemian. Możliwe, ze powodem tego była pełnia za oknem. Wielka księżycowa tarcza zalewała srebrzystym blaskiem pokój. Księżyc, o którym mówią, że oddziałuje na szaleńców, poetów i wizjonerów.

Rankiem, odrobinę tylko niewyspany, zasiadłeś do porannej gazety, układając plan dnia, w którym chciałeś dowiedzieć się, jak postępuje śledztwo, które przez ów nieszczęśliwy incydent z morfiną zmuszony byłeś odpuścić.

Kiedy doszedłeś do czwartej strony poczułeś, że wyszedłeś ze szpitala w samą porę ...


Walter Chopp


Kolejne dwa dni po inscenizacji, jaką uskuteczniliście z Garrettem dla Dominica młodszy z braci Duvarro stał się twoim dobrym przyjacielem.

Jego dom stał dla ciebie otworem, chociaż po traumie, jaką przeżył, sam gospodarz niechętnie opuszczał cztery ściany. Natura hulaki i sybaryty ustąpiła na moment pola naturze wystraszonego mięczaka.

Terror, jakiego doświadczył Dominic, spowodował bez wątpienia wyłom w jego fasadzie wyluzowanego człowieka sukcesu. Był ostatnia kroplą, przepełniającą czarę goryczy. Nie chciał do niego wracać, a dotyczyło to zarówno sprawy związanej z Angeliną, jej zabójstwem, wydarzeniami w fabryce i tym podobnymi. Na jakąkolwiek wzmiankę na ten temat Dominic reagował płaczliwym tonem. Najwyraźniej uznał, że będąc świadkiem tego, jak zabrudził spodnie, może pozwolić sobie przy tobie na niemęskie zachowanie.

Za jego pozwoleniem czy wręcz pod jego auspicjami mogłeś wejść na teren fabryki i swobodnie poznać pracowników pod wymyślonym pretekstem. Niestety ślad, jaki zdobyłeś dzięki papierom udostępnionym przez Figginsa niewiele dał. Okazało się bowiem, że brygadzista Leon Savko opuścił firmę w dzień po tym, jak Aleksander Duvarro zerwał kontrakt z firmą o swojsko brzmiącej nazwie „Kuturb”. Co więcej, z akt firmy Duvarro Sprocket zniknęły również papiery owego Leona Savko.

Pamiętali go robotnicy.
„Taki dziki Rusek”, „dziwny z lekka”, „miał dwa różne oka, wi pan”, „trzymał się na dystans”, „dobry fachman” – to najczęstsze, co słyszałeś na jego temat od innych robotników.

O tym, że Lafayette wylądował w szpitalu usłyszałeś od reszty zespołu. O tym, że Amanda i Hiddink zrobili rekonesans na „Dance Macabre” również usłyszałeś w swoim czasie.

Każdy z was próbował coś zrobić, szukać śladów, lecz mieliście wrażenie, że kręcicie się w kółko. Co więcej, w poniedziałek – dwudziestego piątego czerwca - Dominic Duvarro nie miał dla CIEBIE czasu, a potem kilka kolejnych dni był niedostępny. Dla nikogo. Ponoć wyjechał z miasta.

Dziwne.

Drugiego lipca, poranek po pełni księżyca, zastał cię nad gazetą. Artykuł, który zobaczyłeś na czwartej stronie mógł wyjaśniać nieobecność Dominica w mieście ...



Joseph H. Hiddink


Ostatnie kilka dni chwyciło cię w kierat. Propozycja „Effendiego” niosła za sobą, prócz niewątpliwych korzyści, również gorsze sprawy. Nowe zadania i obowiązki oraz poważne kontrakty do negocjacji.
Aby podołać zadaniom musiałeś podjąć ważną decyzję – całe siły wkładasz w owe pogmatwane śledztwo lub w pracę. W sytuacji, kiedy szef patrzył ci na ręce, a kilku zazdrosnych konkurentów w duchu liczyło na najmniejszy błąd, musiałeś naprawdę ostro się przyłożyć.

Opłaciło się.

W tydzień udało ci się dogadać wydanie w USA książki angielskiej pisarki Georgette Heyer pod tytułem The Black Moth.



Użeranie się z jej agentem – niejakim Stefanem Applerem – było dla ciebie pełną pasji konkurencją, którą wygrałeś rzutem na taśmę. Do tego stopnia, że Heyer zdecydowała, że wasze wydawnictwo przejmie jej agenturę na całe Stany.
Był to jednak tydzień, w którym nie miałeś dosłownie czasu zająć się niczym innym. Ograniczyłeś nawet kontakty z badaczami „sprawy Angeliny Duvarro”, lecz z tego co wiesz, śledztwo stanęło w miejscu.

Dnia 2 lipca 1921r rozkoszując się poranną kawą i ponownie przeżywając odniesiony sukces zerknąłeś na czwartą stronę „Boston Globe” i zamarłeś z filiżanką w dłoni ....


Dwight Garrett

Niektóre sprawy bywają łatwiejsze inne trudniejsze. Ta należała do niełatwych.

Informacje, jakie uzyskałeś od Dominica Duvarro przekonały cię, że obraliście nie do końca trafny kierunek. Musiałeś usiąść i przemyśleć swoje działania, lepiej poznać teren i sieć układów, jaka w nim panowała. To wymagało czasu i ostrożności. I jednego i drugiego ci nie brakło.
Regularne wpłaty środków od obu zleceniodawców pozwalały ci pracować dalej. A praca ta głownie polegała na odwiedzaniu podejrzanych spelunek i wkupywaniu się w łaski tutejszego „elementu”. Ostrożnie, jakbyś obierał cebulę, próbowałeś poznać więcej szczegółów na temat ruskich gangów – co się opłacało

W sprawę umoczeni byli ludzie z wyższych sfer miasta – to oni dorabiali się na handlu alkoholem pod przykrywką Ruskich. Boston był jak kotłujący się garnek pełen brudów, a to, co pływało w tym kotle, średni ci się podobało. Łatwo w takim kotle zniknąć, co zresztą działo się nagminnie. Ludzie, kręcący się wokół ruskich znikali i nikt ich więcej nie widział. Inne nacje walczące o prymat na rynku alkoholowym, dziwek i nielegalnego hazardu najwyraźniej czuli respekt przed szefem ruskich, zwanym Carem. Kilkakrotnie bardziej prości „banditos” wspominali nawet o tym, że ten skurwiel ma na usługi „istoty z piekła rodem, które dopadną cię po zapachu – jak psy” oraz „ ze potrafi rzucać klątwy i uroki”. Mówili to z takim przekonaniem, że nie stawiałeś im więcej trunku.

Co więcej. Od dwóch dni masz znów przeczucie, że jesteś obserwowany. Jednak nie udaje ci się wpaść na trop tego „szpiega”. Raz tylko mignęła ci w mroku niewyraźna sylwetka kogoś w długim prochowcu. Raz też wyczułeś zapach gnijącego mięsa w twoi pokoju, ale nie było żadnych śladów włamania. Jest to jednak niezwykle niepokojące.

Postanowiłeś „przycichnąć” na dzień, może dwa.

Drugiego dnia, podczas porannego posiłku czytałeś gazetę i natrafiłeś na artykuł, który spowodował, że sięgnąłeś po papierosa.


Amanda Gordon


Dni mijają szybko, a śledztwo przez was prowadzone zdaje się stać w miejscu.
Pan Lafayette wylądowała w szpitalu i nie ma z niego pożytku, Leonard zajął się na poważnie studiami, Hiddink ma ważną pracę, Chopp szaleje w okolicach Duvarro Sprocket i trudno złapać z nim kontakt, a Dwight pracuje nad sprawą w najwyraźniej swoim ulubionym stylu – samotnie. Wydaje ci się jednak, że wie co robi.

Więc, można powiedzieć, zostałaś na „placu boju” sama.

Udało ci się dowiedzieć czegoś więcej na temat sióstr Callahan. Wiesz, że ich rezydencja słynie z dość ekscentrycznych przyjęć, lecz dopuszczani są do nich jedynie zaufani ludzie. Jak na razie nie udało ci się wpaść na nazwisko takiej zaufanej osoby. Lecz dowiedziałaś się czegoś więcej na temat zabaw, jakie urządzają siostrzyczki. Ktoś słyszał, że ktoś rozmawiał z kimś, ze ten ktoś wie na pewno, że imprezy te to „zamiana żon i mężów” oraz „erotyczne zabawy o dość mocnym stopniu frywolności”. Oczywiście nic pewnego, lecz brzmi dość wiarygodnie. Plotki głoszą że Modesta i Otylia goszczą podczas swoich „bankiecików” prawdziwe tuzy miasta. Aż trudno uwierzyć.

Co do Dominica Duvarro swoimi kanałami sprawdziłaś prawdziwość pogłosek o jego nieco odmiennej od biologicznych prawideł naturze w sferze intymnych doznań. Wszystko świadczy o tym, że może to być prawdą. Co więcej, ponoć Domnic znów poznał nowego kochanka, bowiem ostatnio nikt, poza jednym mężczyznom w sile wieku, nie ma możliwości spotkania z właścicielem Duvarro Sprocket na osobności, a ów właściciel odsunął się wyraźnie od spraw związanych z firmą.

28 czerwca otrzymałaś depeszę. Z Berlina. Od owego Hieronima Wegnera, o którym wspomniał Victor.

Depesza obwieszczała.

Udało mi się zdobyć wizę STOP do pani kraju STOP Przypłynę do Nowego Yorku STOP 6 lipca 1921 STOP Statek Posejdon STOP

Co do samego Victora, to wiesz, że z Sali szpitalnej trafił do zakładu dla obłąkanych, gdzie oczekuje na rozprawę w sadzie.

Możliwe, że udałoby ci się zdobyć więcej informacji, lecz codzienne obowiązki oraz poczucie „dreptania w miejscu” nie pozwoliły ci na więcej.

Drugiego lipca, przy porannej kawie przeczytałaś jednak artykuł, który na powrót przypomniał, że śmierć Angeliny może być jedynie początkiem piramidy jakiś poważniejszych wydarzeń.


Leonard D. Lynch


Znalezienie na półżywego Lafayetta było jak cios obuchem. Działałeś w sposób opanowany lecz i z paniką. Zebrałeś jego notatki, przetłumaczone stronice księgi i wszystko, co mogło mieć związek ze sprawą.

Na szczęście nikt nie zadawał pytań. Iluzjonista został przewieziony do szpitala i oddany w ręce lekarzy. Zainteresowanym, w tym tobie, pozostało czekać.

Nie chciałeś by umarł. Z czysto egoistycznych powodów. Gdyby tak się stało, to co widziałeś noc wcześniej ... Nikt nie był by w stanie tego potwierdzić.

Zabezpieczyłeś zebrane dokumenty, poinformowałeś Amandę Gordon i czekałeś na dalszy bieg wydarzeń. To co ujrzałeś pamiętnej nocy na cmentarzu powodowało, że nie gasiłeś świateł w nocy. Jakimś szóstym zmysłem wyczuwałeś, że owa istota krąży gdzieś blisko ciebie. Jakby tam, podczas rytuału, zapamiętała cię, a teraz ... obserwuje, czeka na błędny ruch. Czeka, by zabić? Zrobić coś gorszego? Czy po prostu wezwaliście diabła, a potem nie odprawiliście go do piekła w należyty sposób? Tylko Lafayette wiedział. On i jego zapiski. A iluzjonista walczył o życie w szpitalu, a notatki były nie dość czytelne.

Na wszelki wypadek po zmroku starasz się nie opuszczać mieszkania.

Uczysz się i zaliczasz kolejne egzaminy, kończąc sesje pomyślnie, lecz bez oszałamiających wyników. Nic dziwnego, skoro zamiast myśleć o nauce, myślisz o potworze, krążącym gdzieś w ciemnościach bostońskich ulic.

W końcu Lafayette opuścił szpital. Zaczął się nowy miesiąc.

A jego drugiego dnia spojrzałeś do porannej gazety i znalazłeś artykuł, w którym pojawiło się znajome nazwisko i znajome nazwy....

Czyżby wydarzyło się coś, co pozwoli zrozumieć bardziej sprawę, czy też wręcz przeciwni – znów ją zagmatwa.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=xP3zLExMIzE&list=QL&playnext=10[/MEDIA]



Wszyscy



Tragedia w fabryce!


Dzisiejszej nocy w straszliwym wypadku w fabryce Duvarro Sprocket zginęło czterech pracowników. Wstrząśnięty tą tragedią Dominik Ernesto Durvarro – jeden z właścicieli fabryki powiedział, że zrobi wszystko, by rodziny ofiar wypadku otrzymały stosowne odszkodowania za utratę swoich bliskich. Co za pełen humanitaryzmu gest w tym strasznych czasach, gdzie nie liczy się człowiek lecz produkcja i pieniądz. Pamiętamy, że Duvarro Sprocket, podobnie jak wiele innych firm w naszym regionie, przechodziło ostatnio poważne problemy nie tylko finansowe, ale również personalne. Bez wieści zaginął właściciel pakietu kontrolnego firmy – pan Aleksander Romalio Duvarro, a następnie, przez oszalałego z zazdrości kochanka zabita została córka zaginionego – Angelina Maria Duvarro. Tym bardziej podziwiać należy wspaniałomyślny gest D.E. Duvarro. Zapytany przez naszego korespondenta o to, czy taka hojność nie dobije kondycji firmy D.E.D. powiedział, że dosłownie przed dwoma dniami Duvarro Sprocket podpisało atrakcyjny kontrakt, który pozwoli fabryce odzyskać płynność finansową i wypłynąć na szerokie wody. Redakcja Boston Global przyłącza się do kondolencji rodzinom ofiar wypadku i życzy właścicielom fabryki szybkiego wznowienia produkcji.



Każdemu z was przemknęła po głowie podobna myśl.

Znów się coś zaczęło. Lub nadal się dzieje. Kolejne 28 dni i kolejny wypadek. Taka prawidłowość musi niepokoić. Daje do myślenia.

Wzrok wędruje do notesika z telefonami.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-09-2010 o 15:22. Powód: kosmetyka i poprawa błędów w stylu
Armiel jest offline  
Stary 29-09-2010, 20:05   #49
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Sesja egzaminacyjna zakończyła się sukcesem...może niezbyt hucznym, ale sukcesem. Pomimo wszystkich dziwnych wydarzeń, które miały miejsce przez te kilka dni udało mu się.
Mimo wszystko czuł się źle, ta cała historia z Lafayettem w tle wpłynęła na niego fatalnie, miewał urojenia, a ciągłe przerażenie i uczucie bycia obserwowanym zamykały go w domu...

Butelka palącego płynu aplikowała do otoczenia silny zapach spirytusu
"Dwa kieliszki..." Zmieszany, chwycił naczynia i odstawił na miejsce, bacznie przyglądając się butelce....



Ruch...świadomość jego wykonywania powoli nasuwała się w trakcie bezustannej pracy nóg...ruch był szybki, to nie był marsz.
"Biegniemy?"
Ciało przeszła fala odrętwienia...gorące powietrze smagało twarz, czuł silny zapach męskich perfum, tak jakby stał obok niego Hiddink oblany wiadrem drogiej wody kolońskiej...przystaną.
Pisk opon i dźwięk klaksonów wybudził go z zastygnięcia...stał na środku ulicy:
"Comfortably Numb...isn't it?"
-Z drogi palancie! - ryczał kierowca stojącego przed nim samochodu - myślałeś, że mnie naciągniesz? Że cię rąbnę moim pięknym mobilem i naciągniesz mnie na odszkodowanie? Tak myślałeś szczylu jeden! - kontynuował przybierając coraz ciemniejsze barwy z gamy czerwieni.
Powolnym, nieco niepewnym i chwiejnym krokiem dotarł do chodnika, wzrok ciekawskich przechodniów skutecznie zaciągnął go do jednej z bocznych uliczek, jednak chwilę później znów maszerował wśród tłumów wlekących się niczym maszyny do prac, szkół i uniwersytetów...
"Tu nas nie znajdzie"
Wspomnienie o tamtym incydencie nie dawało mu spokoju...spotkali go, razem z Lafayettem, który dzień później, półżywy kołysał się między światem opium a realnym.
"A mnie ciekawi jak to wytłumaczy w teatrze....tak, pewnie będą z niego zadowoleni, nie wspominając o wielbicielach"
Szedł niestrudzenie wzdłuż jednej z brukowanych ulic..po chwili jednak umysł smagnęła myśl
"Gdzie my idziemy...."
Nerwowo rozglądając się wokoło starał się odnaleźć jakiś punkt odniesienia...tablica na skrzyżowaniu...był niedaleko kamienicy w której mieszkał Lafayette...
"Tak, przemęczony...Skoro już jesteśmy tak blisko"

Lafayette wyglądał o niebo lepiej od ostatniego spotkania:
- Cóż za miła niespodzianka. Wejdź Leonardzie!
- D-dziękuję - wszedł przy okazji obijając torbą o framugę - P-przepraszam za zapach...n-nie wiem skąd t-to się wzięło - Lynch pachniał...drogą wodą kolońską, użytą może w nieco zbyt dużej dawce - J-jak samopoczucie? - uśmiechną się nerwowo do Lafayette'a zamykając za sobą drzwi
- Znacznie lepiej. Tylko i wyłącznie dzięki tobie. Brak mi słów wdzięczności - rzekł wpuszczając cię dalej - Proszę, wejdź, napijesz się czegoś?
- He-herbaty, jeśli nie będzie to problemem - twarz chłopaka oblał rumieniec

Siedzieli już w salonie popijając herbatę, powietrze wydawało się ciążyć w pomieszczeniu.
- Więc...p-przyniosłem pańskie n-notatki - chłopak wygrzebał z torby wypchaną teczkę, w środku znajdował się dziennik Lafayette'a, książka i ogrom notatek na pojedynczych kartkach
- Oh! Dobrze wiedzieć, że ktoś zachował przytomność umysłu - wziął notatki - Nalegam, przejdźmy na "ty", jeśli pozwolisz oczywiście?
- Jeśli P...jeśli n-nalegasz - upił herbaty z filiżanki - właściwie p-przyszedłem do Ciebie z pewnym p-problemem...jako, iż nie chcę aby reszta n-naszej grupy wzięła mnie za....szalonego - głośno przełknął ślinę - to coś, ten g-ghul mnie obserwuje - wyrzucił z siebie.
Vincent wyraźnie zbladł, uśmiech zszedł z twarzy ustępując miejsca skupionej wersji iluzjonisty.
- Widziałeś go? Już po rytuale?
- N-Nie tyle widziałem co...może w-wydać Ci się to objawem jakiejś m-manii, ale ja go w jakiś sposób- chłopak urwał na chwilę - czuję jego obecność...p-po prostu.

Lafayette wbił oczy w sufit:
- Coś poszło nie tak... krąg.. południe i wschód... może za mało krwi...- gadał jakby do siebie - musimy jeszcze raz to przestudiować...
- Właściwie to c-część z tego przeczytałem...p-prawie wszystko, tyle że nie rozumiem niektórych rzeczy.
- Książkę, czy notatki? - Vincent nieco się ożywił
- G-głównie notatki
-Robiliśmy je z panną Gordon.. a wcześniej Prood.. ktoś z nas mógł popełnić błąd, myślę, że powinniśmy wrócić do oryginału... jeśli mnie pamięć nie myli ma go teraz panna Gordon. Cóż, chyba i tak czas podzielić się naszymi odkryciami z resztą.
- K-książka...cóż- chłopak zawiesił się na dłuższą chwilę - nie znam n-niemieckiego, a c-część odnośników w waszych n-notatkach była nie p-przetłumaczona.
- Nie znasz niemieckiego...podobnie jak jej autor - krzywy uśmiech zawitał na twarzy Vincenta - Przepraszam Leonardzie, to nie miało się tak skończyć, myślałem że mamy to pod kontrolą, tymczasem... musimy przestudiować ten rozdział, najlepiej z Amandą... zrozumieć co zrobiliśmy źle i to naprawić.


- Cofnąć...ghula tam skąd p-przyszedł?
- Tak, a jeśli się nie uda... - potarł palcami wskazującymi skronie, długą chwilę milczy - nie, tego robić nie powinniśmy...
Chłopak pociągnął kolejny łyk herbaty
- W takim m-momencie ... wydaje mi się, że p-powinniśmy próbować wszystkiego co nam przychodzi do g-głowy.
- Polemizowałbym - upił łyk herbaty - Do głowy przyszło mi wezwanie tego czegoś ponownie i nawiązanie kontaktu.
- W-wydaje mi się, że nawet nie ma potrzeby t-tego wzywać - mruknął spuszczając głowę - wystarczy w-wyjść w nocy na zewnątrz
Lafayette spojrzał poważnie na studenta, najwyraźniej przetwarzał kilka razy informację, którą ten mu przekazał:
- Zatem powinniśmy... powinienem wyjść w nocy na zewnątrz. Najlepiej dziś wieczorem...
- P-powinniśmy - poprawił szybko, po czym uśmiechnął się krzywo - Czyli jesteśmy umówieni, w-wydaje mi się, że p-pora taka jak poprzednio będzie odpowiednia.
- Myślę, że najpierw powinniśmy spotkać się z resztą i ich ostrzec. W razie gdyby.. coś poszło nie tak. Poza tym, zdaje się, że pożeracze też nie marnują czasu - przekręca w twoją stronę artykuł w gazecie - później postanowimy co dalej.
- W-więc, w t-takim razie p-powinniśmy się z nimi spotkać, chociaż w-wątpię żeby wszyscy u-uwierzyli w to co m-mówimy - przy wymawianiu tego zdania zacinał się niemiłosiernie.
- Rozumiem twoje zdenerwowanie Leonardzie. Panna Gordon uwierzy, Walter jest nieprzewidywalny, Garret i Hiddink z pewnością nie uwierzą - teraz mówi ponownie opanowanym tonem - to co o nas pomyślą nie ma znaczenia, wszyscy muszą zostać ostrzeżeni.
- Rozumiem - wybełkotał, po czym odłożył pustą filiżankę na tackę - czy mogę wziąć część notatek? Chciałbym przejrzeć je jeszcze raz, może i mi coś wpadnie do głowy.

Magik wygrzebał ze stosu spory zeszyt zapisany chaotycznymi notatkami trzech rożnych osób.
- Proszę. Obawiam się że tylko to jest związane z naszą sprawą. No chyba, że chciałbyś trochę okultystycznej beletrystyki - wskazuje kolejno na pozostałe notatki, po czym na resztę pomieszczenia pełnego książek. - w gabinecie mam tego więcej, cała moja biblioteczka stoi przed tobą otworem.
- Więc, czas wziąć się do roboty - powiedział ze szczerym uśmiechem po czym zabrał się za lekturę Vincet Lafayette skinął głową - proszę się czuć jak u siebie - ruszył w kierunku telefonu.
Dość szybko zamienił nieskładne notatki " trzech autorów" na książki, które iluzjonista posiadał w swojej kolekcji, rytuały, zaklęcia, opisy magicznych istot
"Wydaje mi się, że może nam się to przydać w niedalekiej przyszłości"
Chłoną kolejne strony w zawrotnym tempie,
"Na spotkanie udamy się razem z Vincentem... chyba nie powinien mieć tego za złe, do tego czasu musimy wchłonąć jak najwięcej z tych pozycji".
 
zodiaq jest offline  
Stary 29-09-2010, 23:21   #50
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Jak wytłumaczyć zachowanie Dominica? Co się takiego mogło stać, że praktycznie z dnia na dzień, człowiek, który prawie że przygarnął Waltera pod swój dach, znika? A gdy Walter dzwoni do firmy, żeby móc kontynuować swoje dochodzenie, dowiaduje się, że ma zablokowane kanały i zakaz wstępu do Duvarro Sprocket. Osoba, która wcześniej umożliwiła mu wgląd w papiery, łażenie po halach, udawanie pracownika, nagle odwołuje wszystkie pełnomocnictwa i zakazuje wstępu do firmy. Co się mogło stać?

Dopiero ten artykuł zaczął stawiać wszystko w innym świetle. Cztery ofiary. Dokładnie w dniu, w którym Amanda przewidziała. Dominic zniknął, zakazał wchodzić Walterowi do fabryki, Walter wszystko mu opowiedział i zapowiedział, że tego dnia będzie następny wypadek. Wszystko wyglądało tak, jakby Dominic celowo nie dopuścił go do firmy właśnie w tym dniu. I kolejny cudowny kontrakt, który wyciągnie ich z opresji finansowych. Boże, przecież to wszystko dzieje się w kółko i od nowa. Historia zaczyna się powtarzać i po robotnikach przyjdzie czas na kolejne ofiary, zaraz ktoś zginie od noża... Przecież Dominic to jest typ bez woli, był całkowicie załamany, był bezwolną masą, z którą każdy mógł zrobić, co zechce. I tak musiało się stać. Musiał być rzeczywiście cały czas obserwowany, ktoś się do niego dobrał i narzucił mu swoją wolę, zakazał kontaktów z Walterem i kazał oczyścić atmosferę wokół firmy wypłacaniem odszkodowań. Proszę, wszyscy są zachwyceni. Nowy kontrakt, pewnie znowu z firmą widmo. Wszystko, żeby stworzyć sobie cieplarniane warunki do odprawiania swoich rytuałów.

Walter siedział w swoim mieszkaniu przy stole w kuchni. Gazeta leżała obok talerza z niedojedzonym śniadaniem. Obok lekko parowała kawa w zgrabnej filiżance. Chopp patrzył się w stronę okna wychodzącego na Newton Street. Na dworze było gorąco, okno było więc otwarte na oścież, wpuszczając do wewnątrz odgłosy miasta. Zgrzyt tramwaju i zapach ryb, gwar rozmów i klaksony niecierpliwych kierowców. Niby wszystko normalnie, jak to o 9 rano. Ale przez moment Walter był w środku hali fabrycznej Duvarro Sprocket i widział jak ciężki metalowy blok zrzuca na czwórkę pracowników jakaś istota.... Ni to człowiek, ni to wilk... Owłosiona... Zwierzęca... Przygniata ich, żeby móc później ich zjeść... A wszystko obserwuje tajemniczy, brodaty kaznodzieja...

Chopp otrząsnął się gwałtownie z tej wizji, niczym spaniel strzepujący nadmiar wody z sierści zaraz po kąpieli. Wstał i podszedł spojrzeć na swój ulubiony widok.

[IMG] Uploaded with ImageShack.us[/IMG]

Normalne życie... Po tym, co opowiedział mu Leonard o wspólnym przywoływaniu guli cmentarzu z Lafayettem, często widok z kuchennego okna wydawał mu się jakąś dziwną fasadą, pod którą istnieje jakiś inny świat. Świat bardziej prawdziwy, niż ten tu, za oknem, bo mający władzę nad żyjącymi w nim ludźmi.

Teraz przypomniał sobie te wydarzenia, gdy dowiedział się, że Lafayette jest w szpitalu. Odwiedził go zaraz następnego dnia. W szpitalu był sam, ale wokół stało sporo kwiatów świadczących o licznych przyjaciołach, którzy nie zapominają o nim w trudnych momentach. Vincent był bardzo blady i słaby.

-Co się stało, Vincencie?

-Przedawkowałem leki – cicho odpowiedział Lafayette.

-Jakie leki? Chorujesz na coś? - Walter był przejęty widokiem bardzo osłabionego Vincenta.

Vincent uśmiechnął się blado. - Można to tak nazwać, a przynajmniej kiedyś od choroby się zaczęło.

-Biedny Vincent... Nie ma to czasami coś wspólnego ze sprawą? Może coś jeszcze było w tej księdze, o czym nie chciałeś mówić?

-Hmm, teraz rozmawiamy na dwa różne tematy na raz Walterze - przyjrzał mu się uważnie - choroba to hydrofobia, kiedyś leczyłem ją morfiną, co pośrednio doprowadziło do mojego obecnego stanu. Księga.. cóż, chyba było w niej DOKŁADNIE to o czym chcieliśmy mówić i mówiliśmy z panną Gordon.

-Co to znaczy? Że znaleźliście w niej dużo więcej? Więcej niż Amanda wszystkim powiedziała? Zresztą nie było cię nawet na ostatnim spotkaniu u Hiddinka... Czy coś się wydarzyło?

-Nic o czym byśmy nie wspomnieli. Widzisz... my... - przymknął oczy - my przetestowaliśmy jeden z tych rytuałów w praktyce.

Walter pobladł: -Jak to... jak to: przetestowaliście?

-Ja i Leonard... przepraszam, nie chcę jeszcze o tym mówić... nie, dopóki z nim nie porozmawiam. Obiecuję, że wszystko wam opowiemy... jak tylko sam zrozumiem co właściwie się stało.. - widać było po nim, że powoli zapada się i odpływa gdzieś dalej, niż granice tego szpitala.

Morfina... uzależnił się... no tak... A obecne wydarzenia nie pomagają mu w niebraniu. Nic dziwnego, że Walter natychmiast pospieszył do kamienicy, gdzie mieszkał Lynch. Obojętnie, co mówi magik, Chopp nie mógł dłużej czekać na poznanie prawdy. Tak naprawdę, to był zły na nich wszystkich, że coś przed nim ukrywają.

Stanął przed drzwiami chłopaka i gwałtownie zapukał: -Otwarte - głos chłopaka zza ściany wydał się nieco pewniejszy niż zwykle. Chopp wszedł i chwilę rozglądał się po skromnie urządzonym mieszkaniu, po czym odezwał się do Lyncha, leżącego z papierosem na wznak na kanapie: -Byłem u Vincenta w szpitalu. Wygląda okropnie. Wiedziałeś, że jest morfinistą?

-Przed tym jak dobijałem się do jego mieszkania czy po tym? - chłopak nie jąkał się. - Poczęstuje się Pan? - wyciągnął paczkę w kierunku Waltera.

-Pewnie, dzięki. Ja mam za to coś do popicia - wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki piersiówkę. -Masz szkło?

Chłopak leniwie podniósł leniwie rękę po czym wycelował nią w małą półeczkę nad blatem kuchennym, gdzie leżały czyste kieliszki. Walter rozlał i wypili: -Jest bardzo słaby... te wydarzenia jeszcze go przygniatają... Nie dziwię się, że przedawkował - na chwilę zamilkł. -Powiedz mi..., co dokładnie się wydarzyło?

-Nie wiem czy powinienem o tym mówić - mruknął student, podnosząc się i siadając na parapecie - Jak Pan myśli, te ghule rzeczywiście istnieją?

-Nie wiem... mamy już bardzo dużo dowodów, że jakieś obrzydlistwa maczają w tym palce. A ja, widzisz, od czasu gdy moja zamordowana żona, siedziała kilka dni później na moich kolanach i mnie przytulała, wierzę w takie rzeczy... - Walter nałał po jeszcze jednym. - To dzięki Victorowi... - nie tak układał sobie scenariusz tego spotkania. -Opowiedz mi dokładnie, Leonardzie. Vincent powiedział, że wszystko mi opowiesz, bo on jest na to teraz jeszcze zbyt słaby, a to zbyt przytłaczające.
Udało się, chłopak łyknął przynętę i zaczął opowiadać. Od momentu załatwiania mięsa, aż do przywołania gula na cmentarzu i odesłaniu z powrotem. Walter słuchał spokojnie: -Nie dziwię się, że Vincent wziął więcej niż zwykle - uważnie popatrzył na chłopaka. -Może ty też nie powinieneś zostawać sam? Co będziesz robił dziś wieczór?

-Pewnie uczył, wie Pan, jutro ostatni egzamin, pojutrze podobno wypisują Lafayette'a więc chyba go odwiedzę w mieszkaniu, nie musi się Pan o mnie martwić - dziarski uśmiech nie schodził mu z twarzy.

-I tak łatwo było przegnać go z powrotem? Po prostu odejdź i odszedł?

-Krew daje życie, tworzy więzi - powiedział bardziej do siebie, niż do Waltera.- Wydaje mi się, że między Lafayettem a ghulem zrodziło się coś w stylu... więzi.

-Coś w rodzaju: spotkał swój swego...? Zawsze mówił, że jego magia to tylko głupie tricki.

-Nie... raczej coś w rodzaju "co ja powiem, to ty zrobisz"- mruknął Douglas nieco ironicznie - oddając swoją krew w czasie rytuału przywołał ghula, wydaje mi się, że Lafayette właśnie dzięki tej krwi ma po części władzę nad naszym włochatonogim przyjacielem - parsknął śmiechem.

-Dziwne, Lafayette ledwie to przeżył, a w tobie wzbudza to żarty...

-Ach przepraszam, to pewnie z przepracowania, jestem przykuty do książek całe dnie... a Lafayette.. hmmm, nic mi nie zostawił, mam za to jego notatki, jednak są one mocno niezrozumiałe, a większość widocznie pisana w czasie morfinowej sesji.

-Poczekamy aż się ocknie. Miejmy nadzieję, że to nastąpi. Jeszcze raz dziękuję i myślę, że niedługo spotkamy się wszyscy. Dziękuję ci za opowieść. Na pewno mogę zostawić Cię samego - patrzył na chłopaka podejrzanie. -Może chociaż to ci zostawić? - mówiąc "to", pokazał na butelkę.

-Chętnie przyjmę...jako pomoc naukową - uśmiechnął się po czym przyjął podarek.

Dlatego już nic nie wydaje mu się oczywiste i nie wie na co patrzy i co widzi. Tylko dlaczego muszą ginąć ludzie? I to w taki sposób? I skąd się biorą ludzie, którzy mordują w imieniu tych kreatur? Nóż w kieszeni Waltera otwierał się na myśli, które krążyły mu po głowie.

-Dosyć! Trzeba brać się do roboty – zawołał sam do siebie. Sięgnął po czystą koszulę i zbiegł na dół do cukierni. Lafayette ma się dobrze. Zaprasza wszystkich do siebie. Na 13. Taką informację przekazał mu Harry, który jak zwykle całe życie był na stanowisku. Walter wyciągnął wizytówkę Harolda Figgingsa i wykręcił do niego numer. Teraz to już ostatnia osoba w Duvarro Sprocket, która może mu pomóc. Teraz powinno być łatwiej: Chopp przewidział w końcu datę następnego wypadku, przestanie wyglądać w jego oczach na paranoika i wreszcie zacznie mu wierzyć.

W „Błękitnej” był wcześniej, niż umówiona godzina. Nic dziwnego, miał bliżej, niż Harold z dalekich rejonów fabrycznych. Kawa, papieros. Trochę za wcześnie na kolejny po śniadaniu posiłek, chociaż zapachy z kuchni kusiły. Na szczęście Figgings się nie spóźnił. Był jakiś podenerwowany, czyli Walter się nie mylił – takie samo odniósł wrażenie podczas rozmowy telefonicznej. Nie ma co się dziwić. Kolejny wypadek, trupy, głównego udziałowca nie ma.

-Witaj Haroldzie, czy coś ci zamówić? Ja piję tylko kawę, trochę za wcześnie na jedzenia jak dla mnie.

-Woda i sałatka – znowu ta rzeczowość. Niby podenerwowany, Ale tak naprawdę chyba nic nie jest w stanie go wyprowadzić z równowagi. - Słyszałeś już, prawda?

-O wypadku? Tak, dlatego zadzwoniłem. Dominic zupełnie mnie odstawił...

-Dominic mówił, że go oszukałeś – oznajmił Harold.

-Jak to: oszukałem? - Walter nie krył zaskoczenia. Nie spodziewał się takiej zagrywki po Dominicu. Teraz już był pewny, że ktoś jeszcze za tym stoi.

-Nie wiem. Kiedy powiedział, ze cofa ci pełnomocnictwa, zapytałem dlaczego, a on powiedział, że oszukałeś go i że ci nie wybaczy. Nie miej mi za złe Walterze, lecz nie wnikam, co Dominic ma na myśli, kiedy obraża się na mężczyzn.

Znowu te głupie aluzje. Amanda i wcześniej Dwight wyjaśnili mu już, że Dominic jest raczej z tych, co to oglądają się za chłopcami, a nie dziewczętami. Teraz tego typu docinki tylko go denerwowały: -Skubany... - pomyślał na głos i zreflektował się. -Wybacz, nie powinienem... Pamiętasz, jak ci mówiłem, że tego dnia będzie kolejny wypadek? I proszę, jest.

Figgings spojrzał na niego jakoś dziwnie: -Czy mam powody do obaw? Tylko szczerze proszę.

-Haroldzie, to się znowu zaczyna. Tak jak wtedy z Kuturbem. Wiesz, że Kuturb istnieje tylko na papierze?

-Nie bardzo. Dwa dni temu Dominic zawarł z nimi kolejny kontrakt. W zasadzie odnowił ten podpisany przez brata. Ze względu na sukcesję spadkową ma większość ale , niech to zostanie między nami, zirytował mnie tym, że nie skonsultował ze mną swojej decyzji. Kuturb wpłacił sutą zaliczkę. Sprawdziłem ją dobrze. Wpłacił poprzez firmę prawniczą z Nowego Yorku. Zresztą sama Kuturb Constructng tez jest z NY City. Mam wizytówkę ich prezesa ds. kontraktów.

-Tego się obawiałem, znowu Kuturb! - Walter aż krzyknął, zaczął się denerwować. -Rozmawiałem z przyjacielem, który ma koneksje w Nowym Jorku. Każdy tam potwierdzi, że firma taka nie istnieje.

-Wybacz, ale twój przyjaciel jest w błędzie. Osobiście wynająłem znanego doradcę finansowego który sprawdził ją dokładnie przed pierwszym kontraktem.

Walter poddał się. Nie chciał znowu wyjść na paranoika: -Dobrze, nie będę drążył tego tematu, bo pomyślisz, że oszalałem. Ale pamiętaj, że jak się widzieliśmy pierwszy raz, też tak myślałeś.

-Nadal tak myślę, jeśli mam być szczery.

-Wiesz może, kto był brygadzistą wczorajszej nocy?

-Brygadzista zginał w tym wypadku. To była eksplozja kotła ciśnieniowego. Nazywał się Roland Seerdker czy jakoś podobnie. Szczerze mówiąc podejrzewam sabotaż. I nawet mam przypuszczenia, kto mógł się tego dopuścić, lecz nie mogę dopatrzyc się motywu. Mam nadzieję, że ty mi w tym pomożesz.

-Cholera, miałem tam wtedy być, ale Dominic mnie odciął – Walter jakby nie słuchał Figgingsa. Jego teorie nie do końca go obchodziły. Jego racjonalny umysł był tu potrzebny, żeby udzielać informacji, a nie szukać logicznych powiązań. Dlatego szybko zmienił temat: -Powiedz mi, co jest z tym Dominikiem. Najpierw znika na kilka dni, później sam podejmuje decyzje, bez konsultacji z tobą. Nie wiesz, co się z nim dzieje?

-Walterze - uśmiechnął się dziwnie - Ty znasz go lepiej. Ostatnie kilka dni jako jedyny odwiedzałeś go w jego domu, kiedy był ... niedysponowany.

Znowu te aluzje, dobrze więc, niech mu będzie: -Kogo więc podejrzewasz?

-Kogo podejrzewam? To chyba oczywiste – spojrzał Walterowi głęboko w oczy – Ciebie. Wkupiłeś się w łaski Dominica, miałeś dostęp do fabryki - całej fabryki. I znałeś datę wypadku.

-Co?! - Chopp aż zbladł. Szok. Wszystkiego by się spodziewał. Ale żeby coś takiego? Jakby znowu dostał po mordzie i to jakimś kamieniem. Poczuł, że kolory z pamiętnej nocy w ruskich knajpach, znowu zaczynają pokrywać jego twarz. A Harold kontynuował swój wywód:

-Dużo zbieżności. Stosowne wyjaśnienia już złożyłem policji więc możesz spodziewać się ich wizyty. Nie znam jedynie motywu. Wiesz, że Dominic kilka dni temu został napadnięty...

-Dosyć! Nie będę tego więcej słuchał. Ty cholerny, zatwardziały racjonalisto, kiedy ty wreszcie przejrzysz na oczy?! - wstał gwałtownie i nic się nie odzywając wyszedł z lokalu. Zanim zatrzasnęły się za nim drzwi, usłyszał: -Na pana miejscu, panie Chopp nie zbliżałbym się do fabryki ani do członków zarządu. Nie wiadomo jak na to zareaguje policja.

„Dosyć! Dosyć! Dosyć!” - krzyczał sam do siebie idąc po ulicy i bezwiednie kierując swe kroki do mieszkania Lafayetta. Szedł ściskając głowę pięściami, żeby stłumić dudniące tam ciągle słowa Figgingsa: „Ciebie, ciebie, ciebie... wszystko się składa... logiczna całość...”

Co za dureń, co za durny człowiek. Jak można było tyle tracić z nim czasu. Wszystko ma wyłożone kawa na ławę, ale nie – wszystko musi być uporządkowane, a każdy, kto próbuje zmącić tę gładką powierzchnię jasnych i oczywistych zdarzeń, jest uważany za wariata. To w taki właśnie sposób, te wszystkie kuturby i gule mogą działać. Ludzie, którzy ich tu przywołują, mordują innych, zjadają ludzkie mięso, mogą robić wszystko, a jak ktoś to odkryje, to i tak nikt mu nie uwierzy i wszystko obróci się przeciw niemu. Cholera, tak przecież skończył Prood... Policji wszystko układa się w logiczną całość... Nic nie zostawia ani cienia wątpliwości. Czemu Victor nie zgłosił się do nas po pomoc, zanim zabił? Wtedy wszystko inaczej by się potoczyło...

W takim stanie księgowy wszedł do mieszkania Vincenta, gdzie siedział też Douglas.Nikogo więcej nie było, bo spotkanie miało się odbyć dopiero za półtorej godziny. Nie przywitał się, miotał po pokoju, aż wreszcie wydusił z siebie, że Harold oskarża go o sabotaż w fabryce.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.

Ostatnio edytowane przez emilski : 30-09-2010 o 00:07. Powód: usunięcie zbędnego zdania
emilski jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172