Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-09-2010, 15:58   #37
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Zdziwaczały stworek podający się za człowieka, medyka, magistra Areollę kontra Luca Scaloni, syn tych skąpanych w cieniu uliczek, z których słynął Gradsul. Nóż przesuwał się powoli pomiędzy żebrami błazna, wytyczał czerwonawe ścieżki na pokrytej rozstępami skórze cyrulika. Brodził wśród potu i sączącej się z rany posoki, wytyczał przejście na tamten świat. Augusto Areolla delikatnie stąpał po wąskich schodkach wiodących w chłodną otchłań piwnicy, gdzie familia przechowywała swe najwykwintniejsze specjały z dalekich stron, chroniła smakołyki przed zepsuciem. Lorenzo i Luca mieli dziwoląga okładać zmrożonymi na kość płatami mięsa, masakrować jego szkieletowate ciałko, by wydobyć prawdę i więcej jeszcze, rozlać zawartość umysłu kuglarza na podłogowe płytki magazynu. Dowiedzieć się wszystkiego, co śmieć wie. Usadzony na skrzyneczce z winem, wiercący się niespokojnie człowieczek przebierał oczami jak kameleon, budził obrzydzenie kuląc się, miętosząc własne kończyny niczym plastelinę, uciekając od wzroku dwójki strażników. Może to nie przed wzrokiem, ale przed ich wyostrzonymi w pocie czoła scyzorykami uciekał. Przestał, gdy zamknęły się drzwi wiodące na korytarzyk na parterze. Luca i Lorenzo oraz ich dwóch pomocników, Marty i Sonny – piąta woda po kisielu, ale wciąż jakimiś tam wątłymi liniami rodzina – zamarli widząc wyraźną zmianę na twarzy magistra. Nabrała trupiego wyrazu, wychudła, policzki zapadły się jeszcze bardziej, oczy wyskoczyły z orbit na zewnątrz. Może to z przerażenia. Czterech uzbrojonych mężczyzn zamykających się z tobą w piwnicy, by bawić się w przesłuchanie może przecież wpaść na jakiś głupi pomysł i kogoś skrzywdzić.

"Nie bawmy się w żadne kadzidełka, ani inne robienie klimatu. Możesz już zacząć mówić cudaku. Zaczynajmy" – zakomenderował Luca, dając chłopakom znak, by podeszli przytrzymać dziwaka za ręce.
"Nie wierzycie, że to przypadek? Że wasz brat zginął i choć robiłem, co mogłem zszedł z tego świata? – pytanie było bezczelne. Gdyby wierzyli nie targali by go przecież do jakiejś nory.
"Pomogłeś mu. Pomogłeś mu, ale umrzeć. Kto cię tu przysłał kurwo?!?"
Augusto poderwał głowę do góry, w oczach dało się dojrzeć jakiś błysk zrozumienia, otworzył usta.
"Kto? To jest pytanie źle sformułowane... Choć nie mnie to osądzać, sam nie wiem, jaka definicja byłaby tu poprawna. Co, może raczej co... Co skierowało twoje kroki Augusto, co skierowało twoje kroki pod ten dach, w progi teg..." – pięść runęła na nos gaduły, trzasnęło, bulgot, świst. Jucha poszła na podłogę, kość była ewidentnie złamana. Lorenzo umiał przesłuchiwać ludzi. Rutynowe przesłuchania na posterunku były doskonałym ćwiczeniem dla krzyżowca walczącego o prawdę.
"Rzeczowo. Rzeczowo proszę" – Luca postanowił kontynuować rozmówkę.
"W progi tego przybytku... Wiara. Wiara, której niewielu się oddaje. Taka, która nie przywołuje do kościołów hord kobiet z dziećmi na rękach. To fatum..." – trzonek noża rąbnął faceta w pysk.
Areolla, jakby nigdy nic, wypluł dwa zęby w kałużę posoki na podłodze i powrócił do wykładu.
"Fatum zagięło na was parol. Los zażądał dusz Scalonich, wymazania waszego nazwiska z rejestru żywych".
"Dość tego egzaltowanego pierdolenia pajacu. Jak nazywa się ten los. Mów, to i ciebie szybko wymażemy z rejestru żywych. Inaczej zaczekamy z tobą aż wróci Vittorio" – Luca już mu współczuł. A jeszcze bardziej empatyczny się zrobił, gdy po schodkach na dół stoczył się wściekły Domenico.
"On go zabił! Znaleźli truciznę... Ten śmieć go zabił, a nie wyleczył. Podał mu trutkę!" – krzykom towarzyszyły ciosy, które rozbijały się na facjacie cudaka, zmieniały awangardowe oblicze w krwawą breję. Spektakl nienawiści powstrzymał dopiero Lorenzo, udało mu się w porę odciągnąć kuzyna na bok. Były jeszcze odpowiedzi, które trzeba było uzyskać. A trupy nie zwykły gadać.
"Padło akurat na was i nic na to nie poradzicie. Królowie czy żebracy, wszyscy rozstają się z życiem, gdy los rozkaże. Teraz jest wasza kolej. Nie zobaczycie nawet jak zmienia się oblicze miasta, w którym przez lata żyliście. Zmiana na..." – wbity w kolano sztylet przerwał paplaninę szaleńca.
"Czas na zmianę na lepsze" – zdecydował Domenico, wyrywając się kuzynowi i wznosząc ostrze do zabójczego cięcia.

* * * * *

Już był w ogródku, już witał się z gąską... Zabrakło paru metrów, paru podciągnięć, odrobiny wysiłku, który łatwo dałby radę z siebie wykrzesać. Pożar zaatakował jednak i z góry, objął przywiązaną na dachu linę. Konopny sznur zatrzeszczał, szczerniał lizany przez oblegające dach płomienie. Luigi rozejrzał się przerażony, szukając jakieś belki czy czegokolwiek, co mógłby schwycić. Nic nie było pod ręką, spróbował się rozhuśtać, nabrać pędu. Chciał doskoczyć do barierki na balkoniku, gdzie skrył się wcześniej. Rozhuśtał linę i skoczył. A lina zrobiła to, co zrobić musiała. Pękła. Ledwie musnął balkon palcami. Jakimś cudem, sapiąc, jakby zawodowy bokser okładał go po jajkach spróbował się podciągnąć, schwycić skraju tarasu drugą ręką. Udało się, drętwiejące powoli kończyny sięgnęły po zapas energii, zmusiły do ostatniego wyczynu. Weszo w dupie miał heroiczne wysiłki chłopaka. Nie zastanowił się nawet sekundy, obcasem buta zmiażdżył zaciśnięte na zbutwiałej desce palce, skopał Luigiego w dół.

* * * * *

Gratuluję. Czy to było dla ciebie wystarczająco zaskakujące, czy chcesz trudniejszego wyzwania? – Vittorio uśmiechał się do swego podopiecznego, zadowolony, że wszystko poszło gładko. Jimmy się nie uśmiechał. Był zły. Spod nastroszonych brwi sypały się iskry, a mars na czole i mina, która była groźniejsza niż dziesięć kultów mrocznych bóstw stłoczonych w jednym miejscu zmartwiły nawet Scaloniego.
"Nigdy, ale to nigdy więcej nie przeszkadzaj mi w zabawie. Nie zwykłem oszukiwać w zawodach, więc ostrzegam... Jeśli jeszcze kiedyś spróbujesz używać, ku mojej pomocy czy przeciwko mnie, tych swoich nędznych sztuczek to gwarantuję ci chłopcze... W porównaniu z tym, co ci zrobię rwanie końmi będzie dla ciebie prawdziwą ekstazą" – słowa podźwiękiwały metalicznie, wbijały się przez bębenki do czaszki taranem, brały umysł we władanie.
"I jeszcze jedno..."
Jimmy dopadł do Vittoria w ułamku sekundy, podniósł go w górę ściskając za szyję, drugą ręką przebierając po kieszeniach i schowkach w szacie kucharza. Tuzin flaszeczek i fiolek z zestawem dziwacznych specyfików spoczął w dłoni gladiatora.
~~No to kapota~~ – pomyślał Scaloni widząc, co wojownik wyprawia. Zgniótł w pięści cały arsenał trucizn, po czym upaćkane jadami i toksynami szkło wpakował sobie do ust i połknął.
"Nie próbuj ze mną tańcować synek, bo możesz nie dotrzymać tempa" – mówił zlizując z pokaleczonych ust resztki szkła i trucizny – "A teraz prowadź do domu, mam dość twojego towarzystwa. Obyś na jutro wymyślił coś naprawdę wartego uwagi..."
Wartego uwagi. Cokolwiek miałoby to dla takiego człowieka znaczyć.

* * * * *

Kula miał cholernego pecha. Wieczór był sympatyczny, jeszcze młody i trafił się akurat frajer do wydymania. Wszystko szło jak trzeba, chłopaczyna porządnie dostał w pizdę i Murzyn był już pewny sukcesu, a tu taka paskudna niespodzianka. Poparzona dłoń cholernie piekła, zmysły szalały jak wygłodzone ogary, które zwietrzyły krew. Touv zrezygnował, odpuścił ofierze. Zostawił obitego młodzika w kałuży na zapleczu 'Rybki', wycofał się, nie chciał ryzykować dalszych poparzeń. I teraz zrozumiał jak kretyńsko postąpił. Nigdy nie odpuszczaj, zawsze kończ, co zacząłeś. Póki twój cel nie leży sześć stóp pod ziemią nie jesteś zwycięzcą. Cholerny małolat, zamiast odpuścić leciał za nim, obitemu plątały się nogi, ale nie zwalniał. Potykał się, wywracał i gnał. Murzyn pomyślał, że łatwo skończy sprawę, gdy głupiec będzie się za nim wspinał po elewacji budynku. Był pewien, że oszołomiony młodzian spadnie i będzie po zawodach. Tak bardzo opętała go ta myśl, tak mocno nim zawładnęła, że co rusz zerkał w dół za ślamazarnie sunącym po ścianie Mikim. Zapłacił za nieuwagę upadkiem. W sukurs przyszła mu tłusta baba, której w pościgu obaj biegacze rozjebali jakiś stos dupereli.

"Robię... Robię dla... Maraja... Proszę, nie tnij... Zaprowadzę cię do niego" – Kula sapał, stękał i krztusił się. Umysł zachował jednak dośc chłodny, by coś ciekawego spomiędzy zębów wypuścić. Kim był u licha Maraj? I czego mógł chcieć od Scalonich?
"To... To parę przecznic stąd. Stary magazyn, zaprowadzę cię tam..."

* * * * *

Lot był krótki, a lądowanie nieadekwatnie do tej wysokości bolesne. Luigi pacnął w jakieś stosy skrzyń, poczuł jak kręgosłup zgina mu się niczym struna, z płuc uchodzi całe powietrze. Długo gramolił się spomiędzy resztek zmasakrowanego upadkiem dobytku, trząsł jak osika na pokaleczonych od gwoździ i drzazg nogach. Wywracając jakieś baryłki, opierając na mieczu zdołał ustać. W samą porę, by stanąć twarzą w twarz z Weszo i Raszajem. Oni nie martwili się o ratunek dla siebie, zostawiali to druhom. Ich kumple, wykorzystując związanego jak szynka barona Burgo niczym taran, walili w drzwi. Osiągali pewne efekty, deski zostały naruszone, zaczęły pękać. Wyjście było tuż. Dopiero świst bełtów, które przebiły się do wewnątrz, wstrzymał proces. Don Matteo stawiał przed biedakami naprawdę trudne wyzwania. Luigi mógł się już zacząć zastanawiać, jak wyjdzie cały z tej wędzarni. Spadające do środka kawały spalonego dachu kazały zdrowo wytężać umysł. A nacierający z dwóch stron Weszo i Raszej kazali zdrowo wytężać też ciało.

* * * * *

"Nie wiem czy to zmiana na lepsze. Wiem, że zmiana... Zawsze jest lepsza niż zastój".

To było nie do uwierzenia. W jednej chwili rozbite na miazgę gówno w szatach klowna ściekało strumieniami na podłogę, czekając na uderzenie Domenica, który nie umiał dłużej już utrzymywać nerwów na wodzy. W drugiej...

Błazen zerwał się z krzesła zbyt szybko, by ktokolwiek był w stanie w ogóle to zauważyć. Nie zareagować, ale w ogóle o tym pomyśleć. To, że sytuacja się zmieniła wszyscy zrozumieli dopiero, gdy potężny sierpowy posłał don Scaloniego na regał z przyprawami. Najmłodsi i obdarzeni najlepszym w całym gronie refleksem, Marty i Sonny rzucili się do walki. Krzesło poszybowało ku Areolli, któryś młodzik chwycił go za rękę, chciał wcisnąć mu nóż pod pachę. Kopniak pod kolano i atak łokciem, Augusto uwolnił się z założonej mu dźwigni, pacnięciem, jakby zabijał muchę złamał nos Lorenza, pchnięciem wysłał Lucę pod szafę z konfiturami. Marty natarł z przodu, wywijając kordelasem, Domenico widział dla siebie okazję skacząc z tyłu, mierząc rzeźnickim toporkiem, który porwał z półki, dokładnie między łopatki pajaca. Nie trafił. Ani jeden, ani drugi. Magister zawirował w piruecie, kolankiem grzmotnął Domenica w brzuch, wyrwał mu siekierkę z dłoni. Jakiś potworny jazgot, coś zgrzytnęło. Rozsiekana na sztuki czaszka Marty'ego. Lorenzo zasłonił się mimo woli, odrąbana dłoń plasnęła o podwieszoną pod sufitem półtuszę i zniknęła gdzieś wśród worów z przyprawami. Luca nie miał odwagi ruszać na mordercę, sypnął mu w oczy garścią zmielonej papryczki, poprawił pieprzem czy czymś podobnym. Kiedy sypał Areolla stał jeszcze przodem do niego, wbijał siekierkę w miednicę Lorenza, gruchotał mu kości. Ale to było wtedy. Kiedy chmura przypraw wzbiła się w powietrze Augusto stał już do obu Scalonich tyłem i rozcinał aorty Sonny'ego. Przestąpił nad jego zwłokami, starł w zapasach z ryczącym jak wół Domeniciem. Ryk wzmagał się z każdą sekundą, don Scaloni ryczał coraz głośniej. Nie dało się nawet zgadnąć momentu, w którym ryk furii przeszedł w trwogę. To dojrzeli dopiero, gdy bezładne ciało Scyllijczyka opadło na ziemię.

"Codziennie będzie umierał jeden Scaloni. Nie jest was tak wielu, więc radzę cieszyć się życiem, póki jeszcze je macie" – Augusto zachichotał kierując się po schodach na górę. W pewnym momencie pacnął się w czaszkę i kiwając głową zszedł z powrotem do dogorywającego na ziemi Nica. Świst i chlupot. Areolla złapał odrąbany łeb za skalp i wcisnął go sobie pod bluzkę.
"Zabieram to Luca... Luca" – powtórzył, a jego sylwetka rozmazała się. Luca. Po schodach na górę kroczył ospale Luca Scaloni, a w miejscu, gdzie przed momentem była wciśnięta pod bluzkę trupia głowa teraz kołysało się pokaźne, wyhodwane przez lata brzuszysko.

Proszę Cohena o niepostowanie.
 
Panicz jest offline