Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-09-2010, 17:51   #7
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Karen Feary wydawała się zupełnie zwykłą dziewczyną. To jak się zachowywała, co mówiła i robiło kreowała jednoznaczny wizerunek ciepłej, inteligentnej i całkiem zwyczajnej osóbki jakich to na świecie jest mrowie. Dziewczyna usilnie pielęgnowała ten wizerunek. I prawie nikt nie wiedział, ze była czymś jeszcze.
Sinsjew powiedziała kiedyś, że ta druga jest częścią niej samej wypartą przez Karen na skutek tyrańskiej tresury w rodzinnym domu. Szamanka uczyła ją jak znów stać się jedną istotą. Przekonywała, że ta druga może dać jej pierwotną siłę tkwiącą w naturze i wszechświecie.
Karen nie wiedziała ile w tym było prawdy a ile zwykłej propagandy mającej skłonić ja do pójścia szamańską drogą. Ale jedno się zgadzało. Gdy robiło się źle zawsze budziła się ta druga. I umiała znieść znacznie więcej niż jej zwyczajna bliźniaczka.

Później usiłowała sobie przypomnieć, w której chwili przebudziło się jej alterego. Czy już wtedy kiedy ze ścian posiadłości milionera wypełzły wijące się jak glizdy ludzkie ciała?. Gdy spoczął na niej wzrok setek trupich oczu a ziejące czernią gardziele rozwarły się w ogłuszającym wrzasku?
A może kiedy biegła korytarzem bezskutecznie szukając towarzyszy i zobaczyła Nika.
Był w korytarzu którym usiłowali uciekać spanikowani goście. Pędzili przed siebie jak szalone ze strachu zwierzęta tratując siebie nawzajem. Wytworne kobiety porzucały bajecznie drogie szpilki, mężczyźni darli marynarki pchając się do wyjścia po powalonych ciałach współbiesiadników.
Tylko on był spokojny. Stał tam patrząc wprost na nią oczami które nigdy jeszcze nie wydawały się jej tak pełne cienia a spanikowana ciżba przenikała przez niego zupełnie tego nie zauważając.
Tak, to chyba wtedy coś się zaczęło. Pojawiły się dzikie emocje, wizytówka tej drugiej. Wpierw nie chciała w to wierzyć. Po prostu odmawiała uznania faktów. Niczego nie pragnęła bardziej niż odwrócić się i nie patrzeć jak szedł w jej stronę poprzez oszalały tłum. Tak bardzo się na jego tle wyróżniał w swoim nienagannym stroju. Jak gość z innego świata. Pojawił się smutek głęboki jak spojrzenie ducha i żal. Miała ogromne poczucie krzywdy, starty czegoś co nawet się jeszcze nie zaczęło a mogło być czymś wyjątkowym.
Mężczyzna stanął naprzeciwko Karen i wziął ją za rękę. Jego dłoń wciąż była dla niej ciepła i realna. Mówił coś a ona odpowiadała, teraz zupełnie nie pamiętała tych słów, choć znała ich znaczenie.
Nigdy. Na zawsze. Nic nie uzmysławia znaczenia tych słów tak dobrze jak śmierć.
Nik poszedł dalej, poprowadził go porywisty wiatr.
A ona cofnęła się gdzieś głęboko w siebie pozwalając tej drugiej na objęcie władzy. Potem pamiętała już tylko urywki.
Viktorię która coś jej tłumaczyła gestykulując przy tym żywo obdartymi ze skóry dłońmi.
Johnego który blady jak śmierć patrzył na Karen z drugiego końca sali. Chyba coś do niego krzyczała.
Kobietę o śnieżnobiałych włosach która zakładała jej bransoletkę.
Swój własny gniew dziki jak huragan, który tym razem niestety nie wystarczył.
Im większa była wściekłość tym dalej umykały wspomnienia. Miała niejasną świadomość, że widziała jakiś tron a na nim istotę tak obmierzłą, że od pierwszej chwili znienawidziła ją cała sobą. I chyba to okazała bo gdy w końcu zaczęła do siebie dochodzić całą była w sińcach.

Odzyskiwała świadomość powoli wyłaniając się z otchłani dzikich uczuć tej drugiej. Gdzieś w ciemnej celi zalana własną krwią i pobita koncentrowała się na swoim gniewie. Pozwalała mu płonąć w obolałym ciele. Był tysiąc razy lepszy niż strach.
Na nadgarstku miała ciężką, zielona bransoletę której obecność napawała Karen oburzeniem, ale nie dało się jej zdjąć. Powtarzała cicho słowa usłyszane kilka lat temu od starej szamanki.
Jeśli twój umysł jest swobodny jak wiatr nic nie może cię zatrzymać. Nikt nie może cię spętać.
- Nie mogą mnie spętać – powtórzyła cicho zsiniałymi wargami.

Ciemność, głód i samotność wgryzają się w człowieka jak robak. Podobne do stada upartych korników drążących dumny pień dębu. Rozpracowują go powoli, odcinają od życiodajnych soków, osłabiają jego strukturę.
Karen powoli traciła rachubę czasu chodząc po ciasnej celi jak wściekła pantera. Zastanawiała się na ile starczy jej jeszcze determinacji do stawiania oporu. Przez szparę pod drzwiami wypuszczała swoją jaźni a ta wraz z wiatrem zwiedzała starożytne podwodne miasto. Im więcej widziała tym silniej zaciskały się na niej kleszcze strachu. Miejsce w którym przyszło jej skończyć. Miasto było piękne i przerażające zarazem, snuli się po nim ludzie i potwory, większość złamana, upodlona i w kajdanach.
W głowie Karen coraz częściej pojawiała się ponura myśl, ze przyjdzie jej tutaj umrzeć. Wraz z nią uchodziła z niej chęć i siły na cokolwiek. Łapała się na coraz częstszym zaleganiu na posłaniu z wzrokami wpatrzonym w półmrok i przeraźliwą pustką w głowie. Silnych atakach apatii gdy nawet nie mogła patrzeć na jedzenie kiedy ktoś sobie łaskawie przypomniał, że przydałoby się ja nakarmić. Cela wysyła z niej wszelkie
Gdyby tu tylko nie było tak ciemno i zimno.

Przez jakiś czas myślała, ze w mieście nie ma duchów. Nie widziała ich nigdzie kiedy jej jaźń zwiedzała okolice z wiatrem. Dlatego gdy któregoś poranka małą dziewczynka przeszła bezceremonialnie przez ścianę jej celi definitywnie zamierzając przejść ją na przestrzał nie przejmując się zupełnie ograniczeniami architektonicznymi w pierwszej chwili zupełnie zamarła w zaskoczeniu.
Dziecko było małe, pięć-sześć lat, tyle ile miał Connor w chwili śmierci. Przez przybrudzone, płócienne ubranie które wisiało na chudym ciałku Karen trudno było ustalić jego płeć. Nie wiedziała skąd takie maleństwo mogło się tu wziąć. Wiedziała za to, że od tygodnia nie miała okazji otworzyć ust do innej istoty.
- Cześć maleństwo – Słowa uciekły zanim je przemyślała.
Dziecko znieruchomiało na środku celi patrząc na nią parą wielkich ciemnych oczu podobnych do tych Nika. Zajrzała z pyzata buzię okalana burzą dzikich, czarnych loczków i stwierdziła, że mała z pewnością jest płci żeńskiej. Przez chwile patrzyły tak na siebie w półmroku rozjaśnianym przez wątłe światło wpadające spod drzwi. Potem dziecko wrzasnęło i pędem uciekło z celi przenikając przez zamknięte drzwi.
Karen osłupiała na chwilę patrząc w pustkę.

Na początku skonfundowana Karen myślała, ze już nigdy nie zobaczy duszątka i nie wiedzieć czemu poczuła z tego powodu straszny żal. Człowiek rzadko kiedy pojmuje jak wiele znaczy druga osoba do której można otworzyć usta. Czemu uciekło? Czy ktoś już tutaj je widział i skrzywdził? A może było po prostu w szoku?
Tak czy inaczej reakcja nie wskazywała na to by dziecko kiedykolwiek wróciło A dziewczyna z oczywistych względów nie mogła go gonić. Historia zakończona.
Czas znów płynął jak woda przez palce przynosząc dziewczynie coraz czarniejsze myśli. Widziała jak ludzie z sąsiednich celi znikają gdzieś niemal codziennie. Wiedziała, że w końcu przyjdzie jej kolej i niemal już na nią czekała. Wszystko było lepsze niż ta pustka, wdzierająca się w najdalsze zakamarki umysłu.
Czasami żeby ją zagłuszyć Karen śpiewała. Nuciła wszystko co wpadło jej do głowy, poczynając od jakiś symfonicznych kawałków jakie zasłyszała od babci, poprzez Beatlesów, Metalikę po burkliwe mruczani Sinsjew. Cokolwiek by się czymś zając, żeby nie zwariować, lub co gorsza się nie poddać.
Wtedy znów zobaczyła dziewczynkę. Siedziała w kącie celi niemal idealnie kryjąc się w cieniu słuchając jednej z kołysanek jakie dawno temu Karen śpiewała malutkiemu Connorowi. Gdyby się nie poruszyła obdarzona długo nie zauważyłaby drobnego cienia i ciemnych oczu wpatrzonych w nią ze zwierzęcym strachem i rozpaczliwą nadzieją jednocześnie. Poczuła jak serce w piersi zaczyna nagle bić jej ze zdwojoną prędkością zduszone dziką tęsknotą za towarzystwem, jakimkolwiek kontaktem z inną istotą, nawet martwą. Tym razem nie zamierzała tego popsuć. Udała, że niczego nie widzi śpiewając dalej kolejna kołysankę a gdy te się skończyły przywołała przedszkolne piosenki jakich uczyła się z synkiem.
Potem odkryła, że tynk jej celi jest zadziwiająco miękki i mogła go drążyć łyżeczką. Co prawda po jakiś trzech centymetrach natrafiała na litą skałę, o wydrążeniu tunelu nie mogła nawet marzyć. Jednak to dało jej nowe możliwość.
Kamień nie był tak wdzięcznym materiałem jak drewno, nie czuła go aż tak dobrze, potrzebowała innej techniki ale powoli i mozolnie ryła w ścianie obraz z przeszłości. Twarz babci do której musiała wrócić może i nie była lustrzanym odbiciem Daniele Feary ale pierwszym krokiem w bardzo potrzebnym Karen procesie. Następna była twarzyczka synka a wraz z nią świadomość, że nie musi się bać śmierci. Gdziekolwiek zaprowadzi ją wtedy wiatr połowa jej bliskich już tam czeka.
Duszek wciąż przychodził zasiadając w swoim koncie i obserwując czujnie to co robiła, słuchał jak przyśpiewywała sobie przy pracy.

- Umiesz stworzyć pieska? – Usłyszała za swoimi któregoś dnia gdy siedziała naprzeciw ściany drżąc ostatnie szczegóły wizerunku Connora. Karen obróciła się powoli i spojrzała w pyzatą blada twarzyczkę otoczona burzą czarnych loków. Duszek spuścił natychmiast wzrok wpatrując się w czubki swoich bucików.
- Chłopiec wyszedł ci bardzo ładny, wygląda prawie jak żywy. Jak spisz przychodzę tutaj i udaje, że się razem bawimy. – mówiła cicho tak, że Karen musiała wytężyć słuch żeby zrozumieć jej szepty. – Miałam kiedyś braciszka z którym się bawiłam ale potem przywaliły go kamienie i już nie mogłam się bawić, ktoś musiał pracować za niego. – Duszątko podniosło wzrok na płaskorzeźbę. – Czy to prawdziwy chłopiec.
- Kiedyś był prawdziwy – odpowiedziała obdarzona cicho.
- To umiesz narysować pieska?
- Tak, myślę, że umiem.
- Nigdy nie widziałam pieska, mam mówiła, że są duże, puchate i maja przyjemnie szorstkie języki jak liżą cię po twarzy. A tata opowiadał, ze bronią owieczki przed bestiami – opowiadała dziewczynka, dopiero teraz odważyła się znów spojrzeć w twarz Karen. – Zrobisz dla mnie pieska?
- Zrobię – obiecała cicho dziewczyna, czując jak wilgoć napływa jej do oczu. Ale on nie obroni przed bestiami żadnej z nas, pomyślała. – Jak ci na imię?
- Miricle.
- Jak ładnie. – Obdarzona uśmiechnęła się łagodnie. - Ja jestem Karen.

Tak wiec wyrzeźbiła potężnego bernardyna z przyjaźnie wywieszonym językiem. Opowiedziała Miri o tych dzielnych psach które ratowały kiedyś ludzi w górach, o świecie na zewnątrz którego małą nigdy nie widziała. W zamian duszątko podzieliło się swoją wiedzą o podwodnym mieście, potworach które choć były straszne nie mogły podchodzić za blisko do ludzi. I tych dwóch najgorszych z bestii. Panu na czarnym tronie który rządził nimi wszystkimi i bestii pożerającej duchy przed którą od sześciuset lat uciekała.
Karen zrozumiałą wreszcie czemu w mieście nie ma duchów, dowiedziała się o bransoletkach i okrutnym losie schwytanych obdarzonych.
Apatia i strach uciekały w cień wypędzone przez gniew i wolę walki. W sama porę gdyż wkrótce okazały się bardzo potrzebne.

Gdy prowadzili ją korytarzami czuła jak kolana dygoczą ze strachu. Nie potkniesz się Karen Feary, nie przewrócisz i cały czas będziesz miała wysoko uniesioną głowę, obiecała sobie w duchu.
Potem drzwi się otworzyły i musiała ze wszystkich sił walczyć by nie uciec wzrokiem od tego, którego zwali Samuelem. Autora tego piekła w którym przyszło jej ugrzęznąć. Serce zabiło jej szybciej a w rozdygotanym ciele panika zlała się z pogardą i gniewem.
Mężczyzna prze chwilę patrzył na jej wysoko uniesioną głowę i wściekle zieloną bransoletkę. Karen walczyła by wytrzymać spojrzenie jego lodowatych oczu zachowując tyle godności na ile było ją stać.
Śmierć nie jest straszniejsza niż początek kolejnej podróży, przypomniał sobie słowa Sinsjew, powtarzała je ciągle w głowie gdy Władca podwodnego miasta skinął na jednego ze strażników. Podano jej kielich pełen czerwonego płynu.
- Proszę to wypić – polecił jeden z oprawców. Wciskając jej naczynie w dłonie. Poczuła ostry znajomy zapach.
I myśli znów się rozwiały gdy świadomość zaczęła się wycofywać w bezpieczne miejsca oddając pola tej drugiej, odważniejszej. Chlusnęła płynem w twarz strażnika.
- Sam sobie pij krew zawszony podnóżku – wysyczała przez zaciśnięte zęby.
Cios w twarz sprawił, ze się zatoczyła ale zgodnie z daną sobie obietnicą nie upadła.
Samuel patrzył na nią z drwiącym uśmiechem na twarzy. Po plecach dziewczyny przeszły zimne dreszcze. Przyniesiono drugi kielich.
- Wypij to. – nakazała hybryda i zaskoczona Karen zobaczył jak jej własna ręka zaciska się na nóżce naczynia. W pełnym niedowierzania osłupieniu obserwowała jak zdradzieckie ciało unosi szkło do ust. A ona nie mogła tego powstrzymać, choć się starała.
Smak był podły, sprawił że żołądek skręcił się jej w supeł.
- Przełkniesz wszystko grzecznie i powoli. Nie będziesz wymiotować.
Trzęsła się patrząc na lodowate zadowolenie na twarzy Samuela. Uniosła wciąż zaciśniętą na kieliszku dłoń do rzutu jednak w tej samej chwili coś w jej wnętrzu eksplodowało.
Naczynie zwaliło się ze szczekiem na posadzkę a chwile potem Karen upadłą wprost na nie krzycząc w konwulsjach. Ostatnie co zapamiętała to pełen satysfakcji uśmiech hybrydy.

- Oni cię w końcu zabiją – powiedziała cicho dziewczynka.
- Wiem Miri, ale to nie jest takie straszne – odpowiedziała Karen ledwie przeciskając głos przez ściśnięte bólem gardło.
Coś stało się w dniu gdy zaczęli na niej eksperymentować. Coś co zadziwiło nawet samego Samuela. Chcieli ją zmienić w bestie, nie udało się. A to znaczyło, ze powinna była umrzeć. Tymczasem wciąż żyła. I nikt nie wiedział czemu. Mijały kolejne miesiące, robili testy, oglądali ją w coraz mniej przyjemny sposób. Jedyne co odkryli to cudownie przyswojoną zdolność rozumienia języka potworów.
Tymczasem gniła w celi i obrywała za ciągły opór przy współpracy.
- Nie boisz się śmierci? - spytała cicho dziewczynka. - Ja się bardzo bałam.
- Boje się. - wykrztusiła dziewczyna, onieśmielała ją myśl o ostatnim kroku w otchłań. - Ale co mogłabym zrobić? Poddać się temu bydlakowi? Nie. To co mógłby kazać mi zrobić jest straszniejsze niż śmierć.
- A gdybyś tylko udawała? Mogłabyś obiecać posłuszeństwo i zamiast tego uciec stąd gdzieś daleko. Poszłybyśmy razem na powierzchnię. Pokazałabyś mi las i góry. Miałybyśmy prawdziwego pieska. - Miricle mówiła szybko a jej ciemne oczy plunęły dziwnym żarem. - Jak umrzesz możesz pójść dalej a ja znowu zostanę tutaj sama.
- Tej bransoletki nie można oszukać Miri. - Karen westchnęła patrząc na zaciśnięty wokół nadgarstka kamień.
- Ale można oszukać inni tak robią – odparło duszątko.
- Jacy inni? - Kobieta podniosła się powoli na posłaniu.

Pół roku. Ta cyfra ledwie docierała do Karen Feary gdy opuściła w końcu karcer spoglądając po raz pierwszy na podwodne miasto. Była zamknięta przez sześc miesięcy i pewnie sczezłaby w tej celi gdyby nie pomysł Miricle.
Choć niewiele brakowało a wyrzuciłaby Mattiasa Berga ze swojej celi i postanowiła jednak umrzeć w spokoju. Mężczyzna wydawał się być silny ale trochę zbytnio przekonany o własnej wyjątkowości. Tak czy inaczej była na niego skazana gdyż raz "naprawiona" bransoletka mogła wkrótce znów zmienić kolor. Póki co nie zamierzała sobie zaprzątać tym głowy.
Udało się. Była wolna. Chudsza o paręnaście kilo, wymizerniała i ozdobiona kilkoma bliznami ale względnie wolna. I czuła z tego powodu dziką radość i satysfakcję. Choć chyba bardziej zadowolona byłą Miri wciąż zagajacza wokoło obdarzonej.
- Pokarze ci moja ulubioną kryjówkę. Apotem pobawimy się w ruinach jest tam taka stara fontanna gdzie... - usta maleństwa się nie zamykały.
Karen nie chciała burzyć jej radości. Aż za dobrze wiedziała, że prawdziwa próba dopiero się zaczynała. Musiała znaleźć drogę ucieczki zanim znów puszczą jej nerwy i zniszczy swoją przykrywkę. Cóż, przynajmniej teraz miała na to jakieś szanse.
 

Ostatnio edytowane przez Lirymoor : 25-09-2010 o 17:59.
Lirymoor jest offline