Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-09-2010, 10:18   #43
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Tuż po incydencie z Panną Casse Watkins, zzębnięty, roztaczający wokół woń własnych wymiocin był ledwo przytomny. Jego członki wciąż dygotały z zimna, albo jeszcze z dławiącego gardło strachu. Chciwie pił gorący napój i wydawało się, że się uspokoił, ale nagle poderwał się jak oparzony. Potrącony kubek chlusnął częściowo na kogoś z nachylonych podróżnych i krzyk bólu na sparzonym rzeczywiście przedramieniu przeciął narastający gwar, ale profesor Watkins nawet tego nie zauważył. Złapano go, a on sam znieruchomiał, gdy tylko ujrzał posadzoną obok niego, milczącą już Iris, która nie odpowiadała na żadne z rzucanych jej w twarz nerwowych pytań. Ktoś próbował okryć ich kocami, ktoś inny udzielał już pomocy oparzonej wrzątkiem osobie.

- Proszę się uspokoić! - jasnowłosa dziewczyna w mundurze obsługi najwyraźniej przygotowywana była na awaryjne sytuacje - Szybko, pan, tak pan: proszę o zabranie osoby z tym oparzeniem na przód, tam jest apteczka. Proszę państwa - proszę natychmiast wracać na miejsca! Nikt nie zostaje w przejściu! Proszę wracać na miejsca!

Wychylająca się zza innych głów pasażerów głowa Persivala Bluma znikła z przejścia. Zdecydowane podejście obsługi wspieranej barmanem powodowało, że tłumek topniał szybko, choć nie przestawał komentować zajścia. Robert również zauważył poruszenie, ale zdążył tylko na końcówkę „przedstawienia”, kiedy Watkins i Iris byli już w gondoli. Oprócz osób Voighta i Bluma, Watkins nie zarejestrował by ktoś z podróżników do Samaris pojawił się wtedy obok niego. Po kilku minutach już tylko szemranie pasażerów posadzonych na swoich miejscach i troskliwa dziewczyna z obsługi przy jego boku przypominały mu, co się dopiero wydarzyło.

Ale oczywiście nie był to koniec.

Zajście z profesorem Watkinsem i Iris podzieliło pasażerów. Oczywiście, na pokładzie dyskutowano o tych wydarzeniach jeszcze długo i w różnych konfiguracjach, przy czym dało się zauważyć dwie grupy prezentujące odmienne stanowiska. Pierwsza część była oburzona i zniesmaczona takimi zabawami, brawurą zarówno samej Casse jak i Maurice’a, a już przynajmniej uważała ich za wariatów. Druga natomiast grupa, przeciwnie, okrzyknęła profesora bohaterem, a jej członkowie nagrodzili go brawami a potem jeszcze przez dwa kolejne dni ściskali mu na osobności rękę lub przekazywali słowa podziwu i poparcia. Poparzona osoba oczywiście należała do pierwszej grupy. Co by nie powiedzieć, Watkins stał się w gondoli postacią znaną, a oboje z Iris obiektami zogniskowanej ciekawości pasażerów. Z braku konkretnych informacji na ich temat już po jednym dniu w altiplanie zaczęły krążyć różne plotki na temat ich zawodów, celów oraz wzajemnego stosunku tej pary. Blum, mimo że nie uczestniczył w roznoszeniu pokładowych plotek, chętnie nastawiał ucha na wszelkie rewelacje dotyczące bohaterów ostatnich wydarzeń. W szczególności tych odnośnie osoby Iris Casse, która pozostawała dla niego zagadką równie nieodgadnioną przed, jak i w wyniku sprzeczności treści plotek, po incydencie. Na temat profesora Watkinsa miał swoje, wyrobione zdanie, w którym utwierdził się jakiś czas potem, po jednej przeprowadzonej na ziemi rozmowie.

Plotki na temat Iris, z braku jakichkolwiek pewnych informatorów jak i braku zaangażowania samej obgadywanej, przybierały formę różnych spekulacji. Była to zapewne kochanka profesora Watkinsa. Była chyba jego córką, do której nie chciał się w trakcie lotu przyznawać - pewnie z powodu choroby. Była ekscentryczną artystką... Być to może, ale sza, nie przy dzieciach, ale być to może przecież że kurtyzaną... Znamienne było w opinii Bluma, kto rozpowszechniał i jakiego rodzaju plotki. Te o rodzinnych powiązaniach padały z ust przeważnie leciwych i jego zdaniem nieco zdewociałych pasażerów. Natomiast ku jego zdziwieniu plotki o "artystycznej" naturze rudowłosej piękności roznosili przeważnie panowie. Nie uszło jego uwagi z jakimi wypiekami na wyschniętych ustach roznosili owe rewelacje. Cóż, podróż dłużyła się niemiłosiernie, a wyobraźnia pracowała...

***

Po czterech dniach, nad ranem dnia piątego, odbyło się pierwsze lądowanie sterowca. Zanim nastąpiło, wcześniej wydające się nie kończyć ośnieżone góry zaczęły ustępować miejsca coraz to łagodniejszym wzniesieniom. Machina obniżyła znacznie pułap, przez co i na tarasie zrobiło się całkiem przyjemnie. Pod nimi biel zamieniła się w zieleń, daleko pod brzuchem altiplanu przesuwały się bory - ciemne, porastające gęsto wysokie strome wzgórza. Była to odmiana po dotychczasowej szarości, choć teren był nadal pustkowiem, przynajmniej nie wyglądał już tak na wymarły. Iglaste lasy wkrótce zamieniły się w liściaste, a czwartego dnia sterowiec zniżył lot jeszcze bardziej by łagodnie osiąść na wykarczowanych wzgórzach, a właściwie na jednym z nich, równanym chyba ludzką ręką, gdzie było lądowisko.
Było ono nieco podobne do już znajomego pasażerom. Wykarczowany rozległy teren ogradzały dalekie zasieki, a prowadziła doń jedna linia kolejowa. Dworzec był mały i znacznie brzydszy niż ostatni, ci którzy nie opuszczali dotąd Xhystos zdawali sobie pomału sprawę, że istnieje na świecie architektura, która wcale nie usiłuje być piękna, a jedynie praktyczna. Pociągów póki co nie było, tor prowadził hen w bory, gdzie jak mówiono jest jedno z ludzkich miast. Było to miejsce, o którym “nie warto było nawet wspominać” jak odpowiadali zaindagowani na ten temat pasażerowie schodzący z trapu. Ludzie ci najwyraźniej wcale nie cieszyli się, że tam podążają. Podróżni do Samaris obserwowali ponure miny tamtych, gdy obładowani bagażami znikali w dworcowych, zapuszczonych halach by czekać na najbliższy pociąg. Wysiedli głównie najubożsi podróżnicy pociągu z Xhystos. Miasta z tej perspektywy nawet nie było widać, bo podobno znajdowało się po niewidocznej stronie jednego ze wzgórz. Pewnie byłoby je można zobaczyć z powietrza, ale podróżni podchodzili do lądowania nocą - a miasto “ o którym nie warto mówić” nie było wcale miastem świateł. Przeciwnie.

***

Postanowiłem wykorzystać te kilka godzin postoju do przespacerowania się po stałym podłożu. Jakie to dziwne uczucie, gdy gdzieś znika przeświadczenie o niestabilności … o możliwości upadku z kilku tysięcy metrów … to dziwne przekonanie nie można nazwać nawet ulgą bo ogranicza je przeświadczenie, że stan ten za kilka godzin powróci i znowu …

- Czy pan sprawuje jakąś opiekę nad naszą czerwonowłosą miłośniczką mocnych wrażeń? – usłyszałem z ust z dziwnego zjawiska w goglach, które pojawiło się nagle przede mną - Nie odpowiada na żadne moje pytania, a od pasażerów usłyszałem, że spędza ona czas głównie w pana towarzystwie...
To chyba ktoś z obsługi. - Drogi panie, po prostu podróżujemy razem – odpowiadam wyniosłym tonem. - Panna Casse jest bardzo ważną osobą w naszej wyprawie. Jej kandydatura została zatwierdzona przez Radę.
Trudno było mi stwierdzić przez szkła tego dziwnego urządzenia, bo tylko tak dało się chyba to nazwać, co dzieje się w oczach pilota. Ale jego ciało wyraźnie stężało. Jest chłodny, pod pewnymi względami przypomina mi człowieka przy stoliku w Le Chat Noir z którym dyskutowałem.
- Radę? – chyba on czegoś nie rozumie.
- Radę miasta Xhystos, pewnie Pan o nim słyszał.
Czarne studnie. Lód. Zaciśnięte usta.
- Oczywiście. Za kogo pan mnie ma.
- Nie mam pojęcia, nie przedstawił się Pan.
- Jestem pilotem altiplanu. – głos mężczyzny, jakby dobywał się nie z gardła a wystukiwał go ktoś miarowo jak dziurki na taśmie machiny - Nie chcę kłopotów z wypadkami na pokładzie. Trzeba potem wypełniać mnóstwo formularzy. Będę szczery, gdyby nie pracowali Państwo dla Rady, nalegałbym na pozostawienie was na ziemi. W tej sytuacji proszę tylko, by miał pan baczenie w dalszej podróży na tę najwidoczniej niezrównoważoną osobę.
- Panie ... jak Pan się u licha nazywa ... niezrównoważoną ... też coś ... jej umiejętności są wprost niezastąpione. – powiedzieć, nie powiedzieć? - Proszę o tym pamiętać wioząc nas dalej do Samaris.
- Do Samaris...? - po raz pierwszy w jego głosie wyczuwam coś w rodzaju bladej emocji. Obserwuje gest mężczyzny wyrażający wątpliwość gdy jego dłoń w grubej rękawicy majstruje coś przy pręcikach wystających z gogli.
- A co się dziwi ... – trzeba iść za ciosem - obejmujemy tam placówkę dyplomatyczną.
Milczenie. Wiejący wiatr targa jego nieco szerokie na udach spodnie wpuszczone w wysokie buty.
- Jestem doświadczonym pilotem. - odpowiada wreszcie. - A do spraw Rady nie będę się mieszał, proszę więcej o tym nie mówić. Jest pan świadomy, że mogę was zabrać najdalej do Trehmeru?
- Czy jestem świadomy … chce Pan mnie obrazić – może uda się coś zyskać. - Po prostu liczę na udzielenie pomocy w wyszukaniu środka lokomocji, który bezpiecznie dostarczy naszą ekspedycję do Samaris.
- Bezpośrednio po lądowaniu w Trehmer sterowiec musi lecieć z powrotem. - odpowiada od razu - Obowiązuje mnie rozkład lotów. Poza tym, proszę nie liczyć że znajdzie pan tam kogoś, kto zechce was zabrać do...
Urywa, jakby nie chciał ponownie wymawiać tego słowa. Nieoczekiwanie ściska ma dłoń, mocnym chwytem. Czuję chropowatą, przetartą skórę rękawiczki. Nic więcej.
- Gainsborough. Nazywam się Gainsborough.
- Watkins. Maurice Watkins. - z całej siły staram się odwzajemnić uścisk.
- Proszę wybaczyć, muszę jeszcze sprawdzić stan techniczny podwozia. – zabrzmiała nuta kłamstwa i skłoniwszy się lekko rusza w kierunku grupki mężczyzn z naziemnej obsługi lądowiska.
- Nie musi pan kłamać Panie Gainsborough - odpowiadam za odchodzącym mężczyzną.
Nie odwraca się już, ale na moment zwalnia kroku.
- A pan nie musi tam lecieć. – dobiega mych uszu jego odpowiedź.
Kolejne kłamstwo? Tym razem jednak brzmi prawdziwie...

Dobrze, że odszedł. Dłuższa dyskusja z pilotem mogłaby zatrzeć wrażenie jakie starałem się na nim zrobić. Przejęcie kontroli nad rozmową dawało szansę pozostawienia Iris Casse na pokładzie. Decyzjom Rady nikt się nie sprzeciwia. Nawet kapitan, który teoretycznie w powietrzu nie podlega żadnym służbowym zależnościom obawia się wchodzić w konflikt z kimś kto jest pod skrzydłami Rady. Ulżyło mi, nie muszę już odgrywać tej impertynenckiej pozy. Ale czy Gainsborough ma rację? Czy naprawdę nie musimy lecieć do Samaris? Nie, on powiedział inaczej ... to ja nie muszę tam lecieć.

***

Na tym statku działy się dziwne rzeczy. Blum, od początku podróży poszukujący wrażeń obserwował z rosnącym zaciekawieniem ciąg pozornie nieistotnych szczegółów i z biegiem czasu coraz bardziej skłonny był twierdzić, że nie była to zwyczajna podróż. Dziwił go brak obstawy, tej podobnej załodze pociągu. Tym bardziej, że z biegiem czasu zapuszczali się w coraz to dziksze rejony. Tutaj, na altiplanie, sprawy, zdawało się, toczyć się miały swoim, ściśle z góry określonym torem, a jakiekolwiek odstępstwo od normy, postrzegane było niemal jak przestępstwo. W dziczy... Pośród ludzi...
Właśnie obserwował z dala rozmowę profesora Watkinsa z pilotem altiplanu. Pilot najwidoczniej należał do tej grupy spośród pasażerów lotu, która nie uważała profesora i jego bądź co bądź bohaterskiego wyczynu za godne pochwały. Sam Persival nie miał okazji jak dotąd wyrazić profesorowi swojego uznania. Jak dotąd, bo właśnie taka się nadarzyła.

***

Dlaczego powiedział, że nie muszę tam lecieć, może on wie coś więcej. A może faktycznie z Samaris się nie wraca. Szkoda, że altiplan leci tylko do Trehmeru. Pilot gdyby tylko chciał …
- Drogi profesorze! – znajomy głos należący najprawdopodobniej do Pana Bluma, dobiegający ze znacznej odległości wyrywa mnie z przemyśleń skłonienia pilota do znamy kursu. - Miło mi pogratulować spektakularnej akcji. Jak widzę praca psychologa nie należy, wbrew obiegowej opinii, ani do nudnej, ani bynajmniej bezpiecznej.
- A doktor ... Pan Blum ... sam w to wszystko nie mogę jeszcze uwierzyć. Będąc szczerym muszę przyznać, że wolę jednak nudną pracę na uniwersytecie - uprzejmie odpowiadam.
- No niech że Pan nie będzie taki skromny, profesorze... - Blum ze szczerym uśmiechem zdaje się nie dawać wiary - Podróż najwidoczniej Panu służy. Sam na własne oczy widziałem, jak strofował Pan tego człowieka...
- Ma Pan myśli pilota? – pytam lekko zmieszanym głosem.
- A kogóż by innego? Czyżby zdarzyło się Panu potraktować w ten sposób kogoś jeszcze?
- Nie przypominam sobie – moje zmieszanie przybiera coraz większe rozmiary a mina z całą pewnością wyraża głębokie zastanowienie. - Jeśli byłem zbyt obcesowy kiedy rozmawialiśmy w pociągu upraszam o wybaczenie ... to po prostu zawodowa ciekawość.
- Ależ naturalnie profesorze - Blum tylko wzrusza ramionami - Nie ma o czym gadać... Jak się miewa szanowna Pani Casse, jeśli można spytać?
- Niestety ... apatia, zupełna obojętność. Nie znam niestety jej przyczyny. Poznaliśmy się dzień przed wyjazdem na kolacji w Le Chat Noir i moja wiedza sięga tylko do tego momentu. Nie ma tu niestety kogoś kto lepiej by ją znał.
- Cóż, pozostaje współczuć. Ale to nic poważnego, prawda? – udaje, czy naprawdę jest nieco zaniepokojony - To nie jest zaraźliwe? – a więc jednak zaniepokojenie.
- Proszę się nie obawiać – nie potrafię ukryć rozbawienia - depresją nie można się zarazić. Niestety w podróży mamy też nie wiele możliwości jej leczenia. Gdybyśmy byli w Xhystos zaleciłbym hospitalizację. W Asylum dysponują wieloma metodami chociażby lekami przeciwdepresyjnymi, psychoterapią, lekami normotymicznymi, lekami neuroleptycznymi, elektrowstrząsami, deprywacją snu ... tutaj pozostaje tylko psychoterapia ... ale do tego potrzebny jest kontakt z pacjentem.
- Wolnego profesorze, proszę pamiętać, że rozmawia pan z laikiem. – przerywa mi Blum.
Jednak to nie o to chodzi, że jest laikiem powód dla którego mi przerwał, jest inny ... wiem to. Jednocześnie swobodny uśmiech znika z twarzy tamtego.
- Pacjent... przecież jest... w czym rzecz? – niepewnym głosem Blum próbuje podtrzymać rozmowę.
- Chociażby w braku zaplecza np. generatora do elektrowstrząsów i personelu do jego obsługi ... lekarza psychiatry monitorującego stan pacjenta, pielęgniarzy. Ale to przecież pokaźne urządzenie a my nawet nie dysponujemy lekami. Jak sam Pan więc widzi metody w tym wypadku są bardzo ograniczone – mimo wszystko staram się wyjaśnić mu złożoność problemu.
- Cóż, pozostaje wobec tego jeszcze raz życzyć szanownej Pani rychłego powrotu do zdrowia... - słowa wypowiedziane przeze mnie chyba miały elektryzującą moc treści, bo Blum wyraźnie utracił rezon - Mam nadzieję że zdarzają się... samorodne ozdrowienia w tego typu przypadłościach...
- Ludzki umysł skrywa wiele tajemnic. Jest najbardziej niezbadanym organem. Samoistne powroty do właściwej kondycji oczywiście się zdarzają podobnie jak i nawroty choroby u osób zdawałoby się trwale wyleczonych.
- Taak... - co to było? Potwierdzenie? Zgoda? Odpowiedź na pytanie, które nie padło?
- Dlatego też osoby wyleczone znajdują się pod kontrolą lekarza i często nawet do końca życia przyjmują leki.
- Na szczęście Pani Casse jest pod fachową opieką... proszę profesorze złożyć wobec tego swojej pacjentce wyrazy uszanowania ode mnie... i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Ja się będę już żegnał, mam jeszcze coś do załatwienia... - Blum najwyraźniej szuka pretekstu do odejścia - Profesorze... - Skłania się i nawet nie czekając na moją odpowiedź idzie w kierunku trapu.
- Mógł Pan po prostu powiedzieć, że chce odejść. Zrozumiałbym to Panie Blum - odpowiadam za odchodzącym Persivalem. Tamten milczy, odchodzi bez słowa. Obserwuję jego postać, jak sztywnym krokiem wdrapuje się na pokład altiplanu. Nie odwraca się, nie zerka przez ramię. Znika we wnętrzu latającej maszyny.

***

Sterowiec nie stał na lądowisku nawet paru godzin. Po uzupełnieniu zapasów i zabraniu na pokład kolejnych kilku pasażerów oderwał się ponownie od ziemi. Około południa osiągnęli już pełną prędkość lotu, ale teraz altiplan leciał znacznie niżej, przez co widoki nadal były wspaniałe, ale znacznie wygodniej i milej było je podziwiać z tarasu. Wyłaniające się coraz śmielej słońce przypominało wreszcie, że pora zimy dawno została przecież daleko za nimi.
 
Irmfryd jest offline