Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-09-2010, 14:10   #41
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Podróż, jej kolejny etap rozpoczął się wczoraj na lądowisku. Pomimo, że stały grunt poprzez obecność gór zbliżył się, nadal czuje się nieswojo. Wczoraj tylko raz wyszedłem na zewnątrz. Dotknąłem barierki nawet nie patrząc w dół. Co niektórzy są odważniejsi, popijają drinki na zewnątrz, urządzają pogawędki, przechadzają się po tarasie widokowym. Wolę siedzenie w środku gondoli.

Zajmujemy razem z Panną Casee rząd foteli na pierwszym poziomie. Jej stan nadal nie zmienił się. Nie słyszałem aby na pokładzie sterowca powiedziała choćby słowo. Jeśli krzątająca się wszędzie obsługa poda jej pożywienie zjada wszystko aż do ostatniego kęsa. Potem siedzi bez ruchu z talerzem w dłoni ze wzrokiem utkwionym w oparcie fotela albo spogląda w umieszczony nad naszymi głowami bulaj.

***

To dopiero popołudnie czwartego dnia lotu … tęsknię za Emilie i Etienne … tęsknię za miastem … za Xhystos. Podróż pociągiem jakoś szybko minęła. Posiłki, sen, pogawędka z Bowmanem tzn. Blumem, który najwyraźniej znalazł sobie obiekt zainteresowań … czy aby tylko zainteresowań … jej niepewne gesty, uciekanie wzrokiem … opiekuńcza poza Bluma … coś ich łączy … przeżycia … może wspólne miejsce. Zresztą nawet jeśli uciekają z Xhystos to co mnie to obchodzi, nie są przecież członkami wyprawy … nie są wysłannikami Rady. Jedni uciekają, innych miasto wyrzuca … efekt jest ten sam. O czym to ja myślałem … a tak podróż pociągiem. Potem ten konduktor ze złą wiadomością o Pannie Casse. Przedział sypialny … gdzieś na przedzie pociągu i ona wpatrzona w sufit. Co spowodowało tak silne zobojętnienie … decyzja o wyjeździe … raczej nie, a jeśli to nie główny powód, być może dostała napadu lęku kiedy bramy zamknęły się za nami. Ale zaraz kiedy nastąpiła zmiana … jeszcze w Le Chat Noir … gdy podszedłem do stolika promieniała, brylowała w towarzystwie, z wdziękiem utarła nosa temu … turyście do Samaris… jak on się nazywał … w sumie nieistotne. Jako jedyny nie pasował, odstawał, stanowił jej całkowite przeciwieństwo. Był jak martwy. Wiało od niego pustką. Nie było nic. Nie było emocji. Może to mechanizm obronny przed czymś strasznym co widział. A może nie … ludzie miasta bledną, stają się coraz bardziej częścią Maszyny. Zbliżają się coraz bardziej do granicy, gdzie nie ma emocji a więc nie ma człowieczeństwa. On … turysta do Samaris … najwyraźniej ją przekroczył. Opuszczenie Xhystos może go uzdrowić … na początku będzie szukał zapomnienia … potem być może przyjdzie oczyszczenie. Chyba, że istnieje inna możliwość, całkiem prawdopodobna, ten mężczyzna … nie jest człowiekiem. Jest obcym bytem, wytworem Maszyny. Może jest samą Maszyną. To bardzo, bardzo możliwe. Wręcz najbardziej prawdopodobne. Jeśli tak to nie należy on do wyprawy. Jak on powiedział, że jest kronikarzem wyprawy … a potem te aluzje do szpiega, rzucanie wydawałoby się bezsensownych haseł i sondowanie naszych opinii. To jasne człowiek maszyna nie jest tym za kogo się podaje. Nie jest wysłannikiem, jedzie w roli obserwatora wysłanników z poleceniem prowadzenia kroniki wyprawy, z której następnie ma złożyć szczegółowy raport Radzie. Człowiek maszyna jeszcze …

- Ludzie zobaczcie tam !!! – piskliwy głos jakiejś arystokratki.
- Ta kobieta !!! – krzyczy ktoś z obsługi.
- Co ona robi!!! – wtóruje mężczyzna za barem.
- Chce się zabić!!! – podniesionym tonem stwierdza wiekowy jegomość obserwujący zdarzenie przez przytrzymywane w jednym oku szkło binokli.
- To jakaś wariatka!!! – obojętny ton gdzieś z tyłu.


Mimowolnie kieruję wzrok w stronę gdzie wszyscy z poziomu pierwszego patrzą. Szyba w części barowej gondoli, a tam za oknem …
- Wielkie nieba, przecież to Iris Casee … - me usta same składają się w tych słowach a wzrok lustruje fotel obok mnie.
Jak ona mogła przejść koło mnie nie zauważona. Przecież to niemożliwe, przysiągłbym, że nie ruszyła się na centymetr. Patrzę znowu na przednią część gondoli … na Iris Casse stojącą ze złączonymi nogami i rozpostartymi na boki ramionami. Wiatr smaga jej ogniste włosy, szarpie suknią a ona niewzruszenie stoi w miejscu jak mityczny lotnik szykujący się do startu.

Zrywam się z miejsca. Podbiegam do szyby widokowej koło baru. Jest już tu kilku pasażerów. Kiwają dłońmi do Irise obojętni na to, że stojąc tyłem i tak tego nie widzi.

Co robić … sama nie wróci … gdzie jest kierownik tego sterowca.
- Tu dowodzi pilot prze pana – czyżbym jednak zapytał - a on nie opuści sterowni bo ktoś chce akurat się zabić – mówi ktoś z obsługi.

Czyżby jednak chciała się zabić? Jak pokazują badania około 10% populacji Xhystos cierpi na depresję. Choć najczęściej ujawnia się pomiędzy 15 a 30 rokiem życia., zachorować mogą także dzieci i osoby w podeszłym wieku. Wskazuje się na dwa szczyty zachorowania na depresję: pierwszy około 30 roku życia a drugi około 60 roku życia. 25% epizodów trwa krócej niż jeden miesiąc. 50% ustępuje przed upływem trzech miesięcy. Depresja ma skłonność do nawrotów. 75% chorych zachoruje ponownie w ciągu 2 lat od wyleczenia poprzedniego epizodu. Na depresję częściej chorują kobiety niż mężczyźni, zwykle rozwija się ona później niż choroba afektywna dwubiegunowa. Około 15% pacjentów z ciężką depresją umiera wskutek samobójstwa, 20 - 60% chorych na depresję próbuje sobie odebrać życie, 40-80% ma myśli samobójcze … – liczby, przypadki, nieznane twarze wirują w mojej głowie.


Nawet nie wiem jak znalazłem się na zewnątrz. Od razu uderza mnie podmuch lodowatego wiatru ... to dobrze, jest mi gorąco, może zimno mnie uspokoi. Potrącam jakichś dwóch pasażerów stojących na tarasie widokowym …
- Zachowuje się pan jak sztubak – ktoś krzyczy oburzony.
Dopadam barierki, chwytam metalowej poręczy, zaciskam mocno dłonie. Otwieram oczy, widzę jak bieleją kłykcie dłoni. Powinienem spojrzeć dalej, na bielejące szczyty, na prowadzący na przód gondoli taras. Wiem, że muszę tam iść, trzeba dostać się na koniec balkonu. Zamykam oczy, po omacku trzymając się metalowej barierki małymi kroczkami idę do przodu. Czas dłuży się niemiłosiernie, każdy krok wydaje się milą … Jakieś głosy z tyłu … Nagle prawa stopa natrafia na przeszkodę … nie mogę jej dalej przesunąć … dostawiam lewą … bronię się przed otworzeniem oczu … wiem, że to konieczne ale jednocześnie staram się odwlec ten moment. Stało się … wszystko wiruje w mej głowie, kadłub, poręcz, metalowy trap, otwarta furtka z napisem WSTĘP WZBRONIONY, tubus lunety sięgającej o metr poza furtkę … tam gdzie nie ma już barierki … tam gdzie nie można zamknąć oczu … gdzie otwory o średnicy mogącej pomieścić człowieka zieją otchłanią kilku tysięcy metrów.

Nie mam wyjścia … muszę tam iść … muszę … muszę … Mózg wydaje polecenia a nogi nie chcą nawet ruszyć się o centymetr. Zwalczając kołatającą w mózgu myśl ucieczki stawiam krok za furtkę. Krok … raczej przesunięcie stopy o kilka centymetrów. Kurczowo trzymam się tubusu lunety. A tuż za nią pierwszy otwór w metalowej konstrukcji. Mdli mnie … treść żołądka podchodzi mi do gardła … torsje są silniejsze niż panujący w mej w głowie strach … padam na kolana … wymiotuje wprost do czeluści w metalowej konstrukcji … mimowolnie otwieram oczy … wszystko wiruje … nie wiem czy to białe obłoki nieba, czy ośnieżone szczyty … kolejne torsje … ktoś przeraźliwie piszczy … nie … nie … to wiatr. Drżącą dłonią sięgam do kieszonki … wyciągam chustkę … wycieram usta … puszczoną momentalnie zabiera wiatr. Muszę wstać … trzeba iść. Przywieram plecami do ściany gondoli … jest zimna … teraz dopiero czuje chłód. Pierwszy krok tuż nad otworem … Jest jeszcze gorzej … Stoję pomiędzy dwiema dziurami … jedna to śmierć a druga unicestwienie. Coś stuka … odwracam lekko głowę … czyjaś twarz w oknie bulaja … porusza niemymi ustami …
Nie mogę tu dłużej stać … przyciśnięty z całych sił do kadłuba robie krok … jeden … dostawiam drugą nogę … drugi … Jestem przy zgrubieniu w poszyciu gdzie łączą się arkusze wygiętej blachy. Odwracam się … przywieram twarzą to zimnego metalu … nie chce oglądać się za siebie … przekładam lewą nogę … czuje jak wiatr ze wzmożoną siłą szarpie poły surduta … prawa noga szuka oparcia …
Kolejne dwa kroki … jestem na zakręcie kadłuba … jeszcze jeden … przywarty plecami do szyby tarasu widzę już Iris. Stoi w łopoczącej na wietrze sukni z rozłożonymi ramionami z szarpanymi przez wiatr pięknymi długimi włosami … wygląda zjawiskowo.

- Panno Casse … - przekrzykuję wiatr – Panno Casse!!!
- Profesorze Watkins! – czyż tu nie jest cudownie?! – odpowiedziała nawet nie patrząc w moją stronę.
- Tak, w zupełności ma Pani rację, ale czy moglibyśmy wrócić i porozmawiać o tym w środku?!
- Myślał Pan kiedyś o lataniu profesorze?!
- Szczerze mówiąc do dzisiaj nie ale …
- To może zechce Pan polecieć ze mną?!
- Ależ przecież my wszyscy lecimy … jesteśmy w sterowcu!
- Tak?! Jest pan tego pewien profesorze?!
- Absolutnie, tak samo jak tego, że powinniśmy teraz udać się do gondoli … wszyscy tam na Panią czekają, proszę iść ze mną Panno Casse!
- Wiem Pan co?! Ufam Panu profesorze Watkins!

Droga powrotna … odwrotność z tym że czuję za sobą obecność kobiety. Co jakiś czas odwracam głowę … idzie za mną, nawet nie patrzy pod nogi …

- Proszę uważać tu są otwory! … może Pani spaść!
- Wiem o tym – odpowiada z uśmiechem.

Nagle coś chwyta moją rękę, czyjeś dłonie jak macki ciągną mnie … uderzam głową o coś twardego … tubus lunety … co oni robią …

Siedzę w gondoli, ktoś okrywa mnie kocem, ktoś inny wciska w me dłonie naczynie z parującą zawartością, czyjaś twarz nachyla się nade mną … jej… jego usta poruszają się … chyba krzyczy … Iris!!!
Zrywam się z miejsca … czyjeś dłonie znowu mnie łapią … jest widzę ją … siedzi w rzędzie foteli obok.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 24-09-2010, 10:54   #42
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
To było jeszcze przed ową brudną awanturą z udziałem profesora Watkinsa i rudowłosej piękności o nazwisku Casse. Wtedy jeszcze była dla mnie zagadką. Zraesztą na długo pozostała... Pomału stawało się jasne zainteresowanie profesora tą kobietą. I jego troska, ciągłe przy niej czuwanie... Poznawałem ich powoli. Po kolei. Wiedziony własną ciekawością, w jakimś stopniu na niewypowiedzianą proźbę Sophie. Była tak ciekawa wszystkiego. Podświadomie czułem, że jakimś ciekawym szczegółem mogę sprawić jej przyjemność.
Nie miałem zamiaru nikomu się narzucać, więc wybrałem taras. Dla mnie atmosfera tego miejsca sprzyjała rozmyślaniom, liczyłem że nie tylko dla mnie. Moje częste próby spędzenia na tarasie dłuższego czasu zaowocowały tylko przeziębieniem, które z braku innych środków regularnie starałem się leczyć grzanym korzennym winem z pokładowego baru. Leczyłem się winem i nadal zaglądałem na taras widokowy. Podziwiać widoki można było z powodzeniem i w komfortowych warunkach przez oszkloną galerię. Jednak ta siła ciągnęła mnie wciąż na taras. Zdawać by się mogło, że nie ma logiki w moim upartym dążeniu do zrujnowania zdrowia. Właściwie możliwe, że nie było.
Tego południa spotkałem tam wspartego o ścianę gondoli, pogrążonego w zadumie młodego mężczyznę ze szklaneczką w dłoni. Poznałem go od razu. To był jeden z mężczyzn, których rozmowę posłyszałem poprzedniego dnia w barze. Gdyby nie strzępy tamtego dialogu, pewnie nie zwrócił bym na niego uwagi, ale było coś, co wciąż narzucało wspomnienie tego człowieka i jego słów. Wzmianka o Samaris.
Przystanąłem kilka kroków dalej z parującym naczyniem w dłoniach i zerkając z ukosa niewinnie rzuciłem.
- Zimno.
Spojrzał na mnie jakby zaskoczony i odpowiedział uprzejmie wznosząc lekko szklaneczkę do ust by ukryć zmieszanie tą niecodzienną sytuacją. - Faktycznie. Ale na szczęście mamy alkohol, który powoduje, ze ziąb staje się mniej dokuczliwy. Jak mija podróż?
- Miło. - uśmiechąłem się znad roznoszącego winne opary naczynia - Tylko z alkoholem warto nie przesadzać...na tej wysokości... - mówiąc to zaszurałem butem o deski tarasu, sprawdzając, czy nie oblodzone. Naprawdę wolałem zachować się nadostrożnie, niż w zgrabnym piruecie poszybować w dół. A ilekroć wychodziłem na taras, wciąż prześladował mnie taki obraz.
- Powiem panu w tajemnicy, że zazwyczaj piję jednego, góra dwa drinki przez cały dzień - uśmiechnął się. Czyżby miał podobne projekcje? A może tylko kpił sobie z mojej ostrożności... - To pozwala skupić mi myśli. Ale dziękuję za dobrą radę.
Skinąłem tylko ponownie głową. W pewnej chwili mój wzrok, i jego również przyciągnał ruch w oddali. Gdzieś daleko, przy jednym z większych szczytów dostrzegłem dużą chmarę poruszających się powoli małych punkcików...
Ptaki... Zdałem sobie sprawę, że od czasu wylotu z Xhystos widzę je po raz pierwszy. Były właściwie pierwszą oznaką życia w świecie zewnętrznym, od czasu gdy oglądałem obszarpane postaci na przedmieściach miasta. Ruinach, poprawiłem się.
- Ja bez tego chyba nie odważył bym się wyjść na zewnątrz... - Urwałem, bo zauważyłem kątem oka ruch. Niedaleko nas, jeden z podróżnych którego pamiętałem z pociągu przeciągnął się i odważnie oparł o barierkę, spoglądając w dół. Był to ten młody człowiek z charakterystycznym wąsikiem. Również dziś miał on w dłoni metalicznie połyskującą elegancką laseczkę o zakrzywionej rękojeści. Podobna do laski Watkinsa - pomyślałem i powróciłem spojrzeniem do swojego rozmówcy.
- Persival Fryderyk Blum - powiedziałem nagle wyciągając rękę do stojącego opodal - Jakiś czas przyjdzie nam wspólnie podróżować, więc ośmieliłem się... - dodałem wyjaśniająco, bo zdało mi się, że go zaskoczyłem.
- Witam pana serdecznie - mężczyzna ujął moją dłoń w swoją i uścisnął szczerym, serdecznym uściskiem - Nazywam się Vincent Rastchell. Cieszę się, z możliwości poznania. Dokąd pan podróżuje, jeśli wolno mi spytać?
- Też się cieszę - odpowiedziałem i nieco zciszonym tonem dodałem - Podróżujemy do tego samego celu. - nie wiedziałem, kim był tamten, przy barierce. W zasadzie nie było w nim nic szczególnego, jednak nie spodobał mi się. Być może przez tą właśnie nieszczególność...
- Samaris - powiedział Vincent spoglądając w dal przed latającym pojazdem. - Zagadkowe, tajemnicze i nieodgadnione Samaris, tak samo jak i ci, którzy doń podróżują.
Na słowa Rastchella uniósłem lekko brwi. Wybił mnie z zadumy na temat tamtego człowieka. W dodatku w wypowiedzi Rastchella było tyle samo tajemnic, co w intrygującej nazwie, którą dwukrotnie wymienił. Tajemnice bywają pasjonujące. Tak powiedziała Sophie. Zastanawiałem się potem nad tym zdaniem i nie do końca rozstrzygnął co więcej pcha do rozwiązania zagadki: kryjąca się na końcu drogi odpowiedź czy samo poszukiwanie? Ciszę, jaka przez dłuższą chwilę panowała na tarasie przerywały tylko okazjonalne pohukiwania wichru w konstrukcji altiplanu.
- Co do miasta - podjąłem po zastanowieniu - to taka już, jak sądzę, jego natura. Co się zaś tyczy zagadki związanej z tymi, jak Pan to ująłeś, którzy doń podróżują, mniemam, że każdy sam roztacza wokół siebie tyle tajemnicy, na ile pragnie pozostać nieodgadnionym.
- Albo jest tak, że ludzie, którzy ten nimb tajemnicy wokół siebie stwarzają, czynią to, bowiem nic nie wiedzą. Ani o mieście, do którego jadą, ani celu, dla którego to czynią. Trudno nie zachować tajemnicy w zadaniu, w którym mamy jedynie niewiadome. Jakiekolwiek inne słowa, poza tajemniczymi odpowiedziami, mogą zostać uznane za ignorancję. A nikt nie lubi przyznawać się do swojej niewiedzy, panie Blum. To moje zdanie w tej kwestii.
Zaskoczył mnie. Minę musiałem mieć nietęgą bo wyglądał, jakby sama w sobie była kolejną niewiadomą. Czy wiedział o czym myślałem? Czy zdał sprawę jak podobnie brzmiały jego słowa do tego, co przed kilkoma dniami deklarował profesor Watkins? Też przecież przy okazji rozmowy o Samaris.
- Ma Pan całkowitą rację - wybąknąłem tylko - w kwestii ludzkiej niewiedzy.
- Wiec pozwoli pan, panie Blum że wyłamię się poza schemat, który stworzyłem przed chwilą. Przyznam się do swojej ignorancji i braku wiedzy. Jadę do Samaris, nie wiedząc gdzie owo miasto leży, nie wiedząc czemu to robię i nie wiedząc czego mam tam oczekiwać. Ale wiem, że owa ignorancja daje mi siłę. Że pozwoli na właściwe działanie. Jak tabula rasa - czysta tablica - którą można zapisać na nowo.
Brakowało tylko, żeby zacząl gadać o niewolnych powodach, dla których wyruszył w drogę. Jakbym słuchał profesora. Ale postanowiłem słuchać. Ten człowiek mówił, a więc miał coś ważnego do powiedzenia.
- Oto słowa godne filozofa - skłoniłem się rozmówcy i wzniosłem w toaście parujące naczynie - Scio me nihil scire.
Najwidoczniej sedno sprawy zostało wypowiedziane, bo rozmowa przerwana została długą pauzą. Jak wiele, w których uczestniczyłem ostatnio, tak teraz, zapadła cisza. Może było coś w krajobrazie, może w miejscu w jakim się znajdowaliśmy...dość, że coś sprzyjało nastrojowi zadumy, jaki towarzyszył każdej wypowiadanej myśli. A jednak słowo nie dawało spokoju. Wierciło gdzieś na dnie czaszki maleńki otworek. To wiercenie brzmiało jak...Samaris.
Tym razem ja przerwałem ciszę.
- Nie jest Pan osamotniony w wątpliwościach. Przyznam ze wstydem, że wczoraj zdarzyło mi się podsłuchać nieopatrznie strzep rozmowy, jaką prowadził Pan z jednym z pasażerów. Proszę mi wybaczyć, ale treść była tak intrygująca, że nie potrafiłem się powstrzymać. Wniosek jaki wysnułem w połączeniu z dzisiejszym pańskim wyznaniem, każe twierdzić, że wchodzi Pan w skład większej grupy udającej się do Samaris.
To było stwierdzenie, jednak starałem się, by zabrzmiało niczym nieśmiałe pytanie.
- Myślę, że nie złamię żadnej tajemnicy, jeśli powiem że tak. Sądziłem, ze pan również się tam wybiera. Czyżbym się pomylił?
- Ależ skąd? Jak już mówiłem zmierzamy do tego samego celu. Pan, pański przyjaciel Robert, profesor Watkins, ja...pani Casse, Armand Lexington. Toż to cała ekspedycja.

Zaryzykowałem. Ślepy los sprawił, że trafiłem szukając po omacku związku wypowiedzianego wczorajszego wieczora zdania tego człowieka...
- Tak mi jeszcze jedna rzecz przyszła do głowy. Jedno nieistotne pytanie. Czy zna pan kogoś z naszych współtowarzyszy wyprawy i czy wie pan, co ich do niej skłoniło. Może w tym wyborze jest jakiś schemat, który pomógłby nam zrozumieć stawiane względem nas oczekiwania w samym już Samaris. Ja, niestety nie znam nikogo, ani z nikim nie rozmawiałem jeszcze tak długo jak z panem.
I odpowiedź człowieka nazwanego Robertem. Zapamiętałem go jeszcze z pociągu.
- Niestety, mimo iż również ciekaw jestem, czy istnieje, jak pan to nazwał, schemat doboru, to jednak z nikim nie miałem jeszcze kontaktu na tyle długiego, by zrozumieć ich motywy i cele podróży. Krótko mówiąc nie znam ich. Z panią Casse, jak zresztą pan już pewnie zauważył, praktycznie nie ma kontaktu, a o Armandzie i profesorze również nie wiem wiele. Myślę jednak, że niedługo się dowiemy.
...z tym, czemu dziś nie zaprzeczył.

- Rozumiem - Vincent uśmiechnął się przyjacielsko odrywając wzrok od widoków na dole i przenosząc go na mnie - Zatem skąd takie zainteresowanie Samaris? Może wie pan coś na temat tego miasta, co może być przydatne osobom tam podróżującym?
- Moje zainteresowanie? - starałem się wyglądać na zdziwionego - Chyba nie ma w nim nic nadzwyczajnego... Ot, zwykłe obawy, co do powodzenia wyprawy i szczęśliwego finału...
- Sama podróż nie budzi moich obaw. Samaris również, panie Blum - powiedział Vincent spokojnie nie odrywając ode mnie oczu jakby chciał poznać, z kim ma do czynienia. Może wczoraj, kiedy rozmawiał z Robertem czuł jakieś pokrewieństwo, lecz teraz chyba odbierał konwersacje jako zręczną próbę inwigilacji? - Jednak lękam się, że nie o szczęśliwy finał się rozchodzi. Że wyprawy do Samaris raczej nie mają takiego finału. Lecz cóż możemy wiedzieć. Wszak nikt nigdy nie wrócił za murów tego miasta. Jestem jednak zdecydowany zrobić wszystko co w mojej mocy, by podołać misji bowiem nie mam dokąd wracać. - spojrzał na ptaki szybujące w oddali - A ptak bez gniazda traci wiele ze swojej ptasiej natury, panie Blum. Nie sądzi pan?
Podążyłem za jego wzrokiem, przez cały czas nie przerywając słowem, ani nawet gestem. Nie odpowiedziałem natychmiast. Odczekałem chwilę. Zbierałem myśli, nie, ważyłem tylko, które miały być wypowiedziane?
- Ptaki, Panie Rastchell, po stracie gniazda odlatują w inne, lepsze miejsce i budują nowe. W tym prześcigają niewątpliwie nas, ludzi. Żałoba, drogi Panie jest potrzebna duszy, jednak nadmiernie przeżywana truje ją niczym jad.
- Pozwolę się z panem nie zgodzić, panie Blum. Z całym szacunkiem, jaki zaczynam żywić do pana osoby i niewątpliwie interesującego umysłu. Żałoba jest naturalnym stanem życia. Jak radość, czy inne emocje. Opłakujemy stratę stosownie do jej wagi dla nas. Jeśli starta jest ogromna, żal po niej trwać musi długo. Nie może być inaczej. A zakładanie nowych gniazd nie zawsze wychodzi. Niestety - Vincent westchnął i uśmiechnął się tylko z szacunkiem. - Co pan sądzi o pogodzie? - zapytał, by dać do zrozumienia, że temat żałoby i osobistych strat uważa za zamknięty. Byc może moje słowa uraziły go w jakiś sposób. Być może musiał je przemyśleć. Ale na pewno nie chciał kontynuować rozmowy o stracie w takim duchu.
- Zimno - powtórzyłem lakonicznie i zapatrzyłem się wdal, na ptaki. Nieopatrznie nadepnąłem na odcisk. A wydawało mi się, że to ten drugi mówił wczoraj o stracie bliskich... Milczenie przedłużało się, jednak miałem wrażenie, że nie było w nim nic krępującego. Chciałem, by tak było.
- Proszę się nie zrażać do moich słów, panie Blum. Jest wiele tematów, o których chętnie z panem pogawędzę, bo widzę, że jest pan niezwykle ciekawym kompanem do rozmów. Jednak wzmianką o żałobie dotknął pan bardzo osobistego przeżycia i przypomniał mi pan, coś, o czym staram się pamiętać w inny sposób, niż do tej pory to rozpamiętywałem.
- Mówi się, że podróże zmieniają ludzi... - chciałem powiedzieć cokolwiek pocieszjącego - Mam nadzieję, że w tej znajdzie Pan ukojenie... A wracając do pańskich poprzednich słów polecam lekturę przedniego podróżnika Valery’ego Livingstone’a. Był człowiekiem, który szmat życia poświęcił podróżom. W jego wspomnieniach znaleźć można wiele mądrości...oraz ciekawostek przydatnych podczas wypraw, takich jak nasza.
- Dziękuję za radę. - Vincent grzecznie skłonił głowę mocząc usta w alkoholu - Osobiście nigdy nie podróżowałem, więc i moje doświadczenie podróżnika jest raczej niewielkie. Ale wydaje mi się, że pan, panie Blum, dość wiele podróżuje. Może potrafi pan coś więcej powiedzieć na temat miejsca, do którego się udaję? Nawet jakikolwiek pogłoski będą pogłębieniem moje, jakże ułomnej wiedzy w tym zakresie. Będę wielce obowiązany.
- Obawiam się, że rozczaruję Pana. Moja wiedza o podróżowaniu wynika tylko z lektury. - uśmiechnąłem się z niezręczną miną - Co się zaś tyczy Samaris, wokół tego miejsca narosło tak wiele nieprawdopodobnych legend, że powtarzanie ich jest tylko dokładaniem kolejnych cegieł na mur strzegący tajemnicy. Jak raczył Pan już wcześniej trafnie zauważyć, drogi Panie, nikt nie lubi przyznawać się do swojej niewiedzy.
- Nie rozczarował mnie pan w żadnym wypadku - Vincent uniósł szklaneczkę w geście pozdrowienia. - To tylko potwierdza mityczność Samaris. Najwyraźniej to miasto jest jak metafora życia. Nikt nie wie po co się rodzimy, nikt nie wie dokąd zmierzamy i nikt nie wie co jest po tym, jak już przejdziemy bramy śmierci. Nie, nie życia - ożywił się Vincent - to raczej metafora śmierci. A podróż, którą odbywamy jest jak życie. A co do okazywania niewiedzy. Inteligentny człowiek nie boi się powiedzieć “nie wiem” kiedy musi. To świadczy moim zdaniem, o jego samokrytyce, która często idzie w parze z inteligencją emocjonalną.
- Nawet nie zdaje sobie Pan sprawy, jak ucieszył mnie pański komplement. - odparłem i z radosną miną wzniosłem w toaście trzymane w dłoni naczynie. Po chwili dodałem - Wobec tego pozostaje żywić nadzieję, że owo mistyczne Samaris, którego tajemnice jak widzę nieodparcie zaprzątają nasze umysły, nie rozczaruje po dotarciu doń.
- Mam nadzieję ze nie - powiedział Vincent z powagą.
 
Bogdan jest offline  
Stary 27-09-2010, 10:18   #43
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Tuż po incydencie z Panną Casse Watkins, zzębnięty, roztaczający wokół woń własnych wymiocin był ledwo przytomny. Jego członki wciąż dygotały z zimna, albo jeszcze z dławiącego gardło strachu. Chciwie pił gorący napój i wydawało się, że się uspokoił, ale nagle poderwał się jak oparzony. Potrącony kubek chlusnął częściowo na kogoś z nachylonych podróżnych i krzyk bólu na sparzonym rzeczywiście przedramieniu przeciął narastający gwar, ale profesor Watkins nawet tego nie zauważył. Złapano go, a on sam znieruchomiał, gdy tylko ujrzał posadzoną obok niego, milczącą już Iris, która nie odpowiadała na żadne z rzucanych jej w twarz nerwowych pytań. Ktoś próbował okryć ich kocami, ktoś inny udzielał już pomocy oparzonej wrzątkiem osobie.

- Proszę się uspokoić! - jasnowłosa dziewczyna w mundurze obsługi najwyraźniej przygotowywana była na awaryjne sytuacje - Szybko, pan, tak pan: proszę o zabranie osoby z tym oparzeniem na przód, tam jest apteczka. Proszę państwa - proszę natychmiast wracać na miejsca! Nikt nie zostaje w przejściu! Proszę wracać na miejsca!

Wychylająca się zza innych głów pasażerów głowa Persivala Bluma znikła z przejścia. Zdecydowane podejście obsługi wspieranej barmanem powodowało, że tłumek topniał szybko, choć nie przestawał komentować zajścia. Robert również zauważył poruszenie, ale zdążył tylko na końcówkę „przedstawienia”, kiedy Watkins i Iris byli już w gondoli. Oprócz osób Voighta i Bluma, Watkins nie zarejestrował by ktoś z podróżników do Samaris pojawił się wtedy obok niego. Po kilku minutach już tylko szemranie pasażerów posadzonych na swoich miejscach i troskliwa dziewczyna z obsługi przy jego boku przypominały mu, co się dopiero wydarzyło.

Ale oczywiście nie był to koniec.

Zajście z profesorem Watkinsem i Iris podzieliło pasażerów. Oczywiście, na pokładzie dyskutowano o tych wydarzeniach jeszcze długo i w różnych konfiguracjach, przy czym dało się zauważyć dwie grupy prezentujące odmienne stanowiska. Pierwsza część była oburzona i zniesmaczona takimi zabawami, brawurą zarówno samej Casse jak i Maurice’a, a już przynajmniej uważała ich za wariatów. Druga natomiast grupa, przeciwnie, okrzyknęła profesora bohaterem, a jej członkowie nagrodzili go brawami a potem jeszcze przez dwa kolejne dni ściskali mu na osobności rękę lub przekazywali słowa podziwu i poparcia. Poparzona osoba oczywiście należała do pierwszej grupy. Co by nie powiedzieć, Watkins stał się w gondoli postacią znaną, a oboje z Iris obiektami zogniskowanej ciekawości pasażerów. Z braku konkretnych informacji na ich temat już po jednym dniu w altiplanie zaczęły krążyć różne plotki na temat ich zawodów, celów oraz wzajemnego stosunku tej pary. Blum, mimo że nie uczestniczył w roznoszeniu pokładowych plotek, chętnie nastawiał ucha na wszelkie rewelacje dotyczące bohaterów ostatnich wydarzeń. W szczególności tych odnośnie osoby Iris Casse, która pozostawała dla niego zagadką równie nieodgadnioną przed, jak i w wyniku sprzeczności treści plotek, po incydencie. Na temat profesora Watkinsa miał swoje, wyrobione zdanie, w którym utwierdził się jakiś czas potem, po jednej przeprowadzonej na ziemi rozmowie.

Plotki na temat Iris, z braku jakichkolwiek pewnych informatorów jak i braku zaangażowania samej obgadywanej, przybierały formę różnych spekulacji. Była to zapewne kochanka profesora Watkinsa. Była chyba jego córką, do której nie chciał się w trakcie lotu przyznawać - pewnie z powodu choroby. Była ekscentryczną artystką... Być to może, ale sza, nie przy dzieciach, ale być to może przecież że kurtyzaną... Znamienne było w opinii Bluma, kto rozpowszechniał i jakiego rodzaju plotki. Te o rodzinnych powiązaniach padały z ust przeważnie leciwych i jego zdaniem nieco zdewociałych pasażerów. Natomiast ku jego zdziwieniu plotki o "artystycznej" naturze rudowłosej piękności roznosili przeważnie panowie. Nie uszło jego uwagi z jakimi wypiekami na wyschniętych ustach roznosili owe rewelacje. Cóż, podróż dłużyła się niemiłosiernie, a wyobraźnia pracowała...

***

Po czterech dniach, nad ranem dnia piątego, odbyło się pierwsze lądowanie sterowca. Zanim nastąpiło, wcześniej wydające się nie kończyć ośnieżone góry zaczęły ustępować miejsca coraz to łagodniejszym wzniesieniom. Machina obniżyła znacznie pułap, przez co i na tarasie zrobiło się całkiem przyjemnie. Pod nimi biel zamieniła się w zieleń, daleko pod brzuchem altiplanu przesuwały się bory - ciemne, porastające gęsto wysokie strome wzgórza. Była to odmiana po dotychczasowej szarości, choć teren był nadal pustkowiem, przynajmniej nie wyglądał już tak na wymarły. Iglaste lasy wkrótce zamieniły się w liściaste, a czwartego dnia sterowiec zniżył lot jeszcze bardziej by łagodnie osiąść na wykarczowanych wzgórzach, a właściwie na jednym z nich, równanym chyba ludzką ręką, gdzie było lądowisko.
Było ono nieco podobne do już znajomego pasażerom. Wykarczowany rozległy teren ogradzały dalekie zasieki, a prowadziła doń jedna linia kolejowa. Dworzec był mały i znacznie brzydszy niż ostatni, ci którzy nie opuszczali dotąd Xhystos zdawali sobie pomału sprawę, że istnieje na świecie architektura, która wcale nie usiłuje być piękna, a jedynie praktyczna. Pociągów póki co nie było, tor prowadził hen w bory, gdzie jak mówiono jest jedno z ludzkich miast. Było to miejsce, o którym “nie warto było nawet wspominać” jak odpowiadali zaindagowani na ten temat pasażerowie schodzący z trapu. Ludzie ci najwyraźniej wcale nie cieszyli się, że tam podążają. Podróżni do Samaris obserwowali ponure miny tamtych, gdy obładowani bagażami znikali w dworcowych, zapuszczonych halach by czekać na najbliższy pociąg. Wysiedli głównie najubożsi podróżnicy pociągu z Xhystos. Miasta z tej perspektywy nawet nie było widać, bo podobno znajdowało się po niewidocznej stronie jednego ze wzgórz. Pewnie byłoby je można zobaczyć z powietrza, ale podróżni podchodzili do lądowania nocą - a miasto “ o którym nie warto mówić” nie było wcale miastem świateł. Przeciwnie.

***

Postanowiłem wykorzystać te kilka godzin postoju do przespacerowania się po stałym podłożu. Jakie to dziwne uczucie, gdy gdzieś znika przeświadczenie o niestabilności … o możliwości upadku z kilku tysięcy metrów … to dziwne przekonanie nie można nazwać nawet ulgą bo ogranicza je przeświadczenie, że stan ten za kilka godzin powróci i znowu …

- Czy pan sprawuje jakąś opiekę nad naszą czerwonowłosą miłośniczką mocnych wrażeń? – usłyszałem z ust z dziwnego zjawiska w goglach, które pojawiło się nagle przede mną - Nie odpowiada na żadne moje pytania, a od pasażerów usłyszałem, że spędza ona czas głównie w pana towarzystwie...
To chyba ktoś z obsługi. - Drogi panie, po prostu podróżujemy razem – odpowiadam wyniosłym tonem. - Panna Casse jest bardzo ważną osobą w naszej wyprawie. Jej kandydatura została zatwierdzona przez Radę.
Trudno było mi stwierdzić przez szkła tego dziwnego urządzenia, bo tylko tak dało się chyba to nazwać, co dzieje się w oczach pilota. Ale jego ciało wyraźnie stężało. Jest chłodny, pod pewnymi względami przypomina mi człowieka przy stoliku w Le Chat Noir z którym dyskutowałem.
- Radę? – chyba on czegoś nie rozumie.
- Radę miasta Xhystos, pewnie Pan o nim słyszał.
Czarne studnie. Lód. Zaciśnięte usta.
- Oczywiście. Za kogo pan mnie ma.
- Nie mam pojęcia, nie przedstawił się Pan.
- Jestem pilotem altiplanu. – głos mężczyzny, jakby dobywał się nie z gardła a wystukiwał go ktoś miarowo jak dziurki na taśmie machiny - Nie chcę kłopotów z wypadkami na pokładzie. Trzeba potem wypełniać mnóstwo formularzy. Będę szczery, gdyby nie pracowali Państwo dla Rady, nalegałbym na pozostawienie was na ziemi. W tej sytuacji proszę tylko, by miał pan baczenie w dalszej podróży na tę najwidoczniej niezrównoważoną osobę.
- Panie ... jak Pan się u licha nazywa ... niezrównoważoną ... też coś ... jej umiejętności są wprost niezastąpione. – powiedzieć, nie powiedzieć? - Proszę o tym pamiętać wioząc nas dalej do Samaris.
- Do Samaris...? - po raz pierwszy w jego głosie wyczuwam coś w rodzaju bladej emocji. Obserwuje gest mężczyzny wyrażający wątpliwość gdy jego dłoń w grubej rękawicy majstruje coś przy pręcikach wystających z gogli.
- A co się dziwi ... – trzeba iść za ciosem - obejmujemy tam placówkę dyplomatyczną.
Milczenie. Wiejący wiatr targa jego nieco szerokie na udach spodnie wpuszczone w wysokie buty.
- Jestem doświadczonym pilotem. - odpowiada wreszcie. - A do spraw Rady nie będę się mieszał, proszę więcej o tym nie mówić. Jest pan świadomy, że mogę was zabrać najdalej do Trehmeru?
- Czy jestem świadomy … chce Pan mnie obrazić – może uda się coś zyskać. - Po prostu liczę na udzielenie pomocy w wyszukaniu środka lokomocji, który bezpiecznie dostarczy naszą ekspedycję do Samaris.
- Bezpośrednio po lądowaniu w Trehmer sterowiec musi lecieć z powrotem. - odpowiada od razu - Obowiązuje mnie rozkład lotów. Poza tym, proszę nie liczyć że znajdzie pan tam kogoś, kto zechce was zabrać do...
Urywa, jakby nie chciał ponownie wymawiać tego słowa. Nieoczekiwanie ściska ma dłoń, mocnym chwytem. Czuję chropowatą, przetartą skórę rękawiczki. Nic więcej.
- Gainsborough. Nazywam się Gainsborough.
- Watkins. Maurice Watkins. - z całej siły staram się odwzajemnić uścisk.
- Proszę wybaczyć, muszę jeszcze sprawdzić stan techniczny podwozia. – zabrzmiała nuta kłamstwa i skłoniwszy się lekko rusza w kierunku grupki mężczyzn z naziemnej obsługi lądowiska.
- Nie musi pan kłamać Panie Gainsborough - odpowiadam za odchodzącym mężczyzną.
Nie odwraca się już, ale na moment zwalnia kroku.
- A pan nie musi tam lecieć. – dobiega mych uszu jego odpowiedź.
Kolejne kłamstwo? Tym razem jednak brzmi prawdziwie...

Dobrze, że odszedł. Dłuższa dyskusja z pilotem mogłaby zatrzeć wrażenie jakie starałem się na nim zrobić. Przejęcie kontroli nad rozmową dawało szansę pozostawienia Iris Casse na pokładzie. Decyzjom Rady nikt się nie sprzeciwia. Nawet kapitan, który teoretycznie w powietrzu nie podlega żadnym służbowym zależnościom obawia się wchodzić w konflikt z kimś kto jest pod skrzydłami Rady. Ulżyło mi, nie muszę już odgrywać tej impertynenckiej pozy. Ale czy Gainsborough ma rację? Czy naprawdę nie musimy lecieć do Samaris? Nie, on powiedział inaczej ... to ja nie muszę tam lecieć.

***

Na tym statku działy się dziwne rzeczy. Blum, od początku podróży poszukujący wrażeń obserwował z rosnącym zaciekawieniem ciąg pozornie nieistotnych szczegółów i z biegiem czasu coraz bardziej skłonny był twierdzić, że nie była to zwyczajna podróż. Dziwił go brak obstawy, tej podobnej załodze pociągu. Tym bardziej, że z biegiem czasu zapuszczali się w coraz to dziksze rejony. Tutaj, na altiplanie, sprawy, zdawało się, toczyć się miały swoim, ściśle z góry określonym torem, a jakiekolwiek odstępstwo od normy, postrzegane było niemal jak przestępstwo. W dziczy... Pośród ludzi...
Właśnie obserwował z dala rozmowę profesora Watkinsa z pilotem altiplanu. Pilot najwidoczniej należał do tej grupy spośród pasażerów lotu, która nie uważała profesora i jego bądź co bądź bohaterskiego wyczynu za godne pochwały. Sam Persival nie miał okazji jak dotąd wyrazić profesorowi swojego uznania. Jak dotąd, bo właśnie taka się nadarzyła.

***

Dlaczego powiedział, że nie muszę tam lecieć, może on wie coś więcej. A może faktycznie z Samaris się nie wraca. Szkoda, że altiplan leci tylko do Trehmeru. Pilot gdyby tylko chciał …
- Drogi profesorze! – znajomy głos należący najprawdopodobniej do Pana Bluma, dobiegający ze znacznej odległości wyrywa mnie z przemyśleń skłonienia pilota do znamy kursu. - Miło mi pogratulować spektakularnej akcji. Jak widzę praca psychologa nie należy, wbrew obiegowej opinii, ani do nudnej, ani bynajmniej bezpiecznej.
- A doktor ... Pan Blum ... sam w to wszystko nie mogę jeszcze uwierzyć. Będąc szczerym muszę przyznać, że wolę jednak nudną pracę na uniwersytecie - uprzejmie odpowiadam.
- No niech że Pan nie będzie taki skromny, profesorze... - Blum ze szczerym uśmiechem zdaje się nie dawać wiary - Podróż najwidoczniej Panu służy. Sam na własne oczy widziałem, jak strofował Pan tego człowieka...
- Ma Pan myśli pilota? – pytam lekko zmieszanym głosem.
- A kogóż by innego? Czyżby zdarzyło się Panu potraktować w ten sposób kogoś jeszcze?
- Nie przypominam sobie – moje zmieszanie przybiera coraz większe rozmiary a mina z całą pewnością wyraża głębokie zastanowienie. - Jeśli byłem zbyt obcesowy kiedy rozmawialiśmy w pociągu upraszam o wybaczenie ... to po prostu zawodowa ciekawość.
- Ależ naturalnie profesorze - Blum tylko wzrusza ramionami - Nie ma o czym gadać... Jak się miewa szanowna Pani Casse, jeśli można spytać?
- Niestety ... apatia, zupełna obojętność. Nie znam niestety jej przyczyny. Poznaliśmy się dzień przed wyjazdem na kolacji w Le Chat Noir i moja wiedza sięga tylko do tego momentu. Nie ma tu niestety kogoś kto lepiej by ją znał.
- Cóż, pozostaje współczuć. Ale to nic poważnego, prawda? – udaje, czy naprawdę jest nieco zaniepokojony - To nie jest zaraźliwe? – a więc jednak zaniepokojenie.
- Proszę się nie obawiać – nie potrafię ukryć rozbawienia - depresją nie można się zarazić. Niestety w podróży mamy też nie wiele możliwości jej leczenia. Gdybyśmy byli w Xhystos zaleciłbym hospitalizację. W Asylum dysponują wieloma metodami chociażby lekami przeciwdepresyjnymi, psychoterapią, lekami normotymicznymi, lekami neuroleptycznymi, elektrowstrząsami, deprywacją snu ... tutaj pozostaje tylko psychoterapia ... ale do tego potrzebny jest kontakt z pacjentem.
- Wolnego profesorze, proszę pamiętać, że rozmawia pan z laikiem. – przerywa mi Blum.
Jednak to nie o to chodzi, że jest laikiem powód dla którego mi przerwał, jest inny ... wiem to. Jednocześnie swobodny uśmiech znika z twarzy tamtego.
- Pacjent... przecież jest... w czym rzecz? – niepewnym głosem Blum próbuje podtrzymać rozmowę.
- Chociażby w braku zaplecza np. generatora do elektrowstrząsów i personelu do jego obsługi ... lekarza psychiatry monitorującego stan pacjenta, pielęgniarzy. Ale to przecież pokaźne urządzenie a my nawet nie dysponujemy lekami. Jak sam Pan więc widzi metody w tym wypadku są bardzo ograniczone – mimo wszystko staram się wyjaśnić mu złożoność problemu.
- Cóż, pozostaje wobec tego jeszcze raz życzyć szanownej Pani rychłego powrotu do zdrowia... - słowa wypowiedziane przeze mnie chyba miały elektryzującą moc treści, bo Blum wyraźnie utracił rezon - Mam nadzieję że zdarzają się... samorodne ozdrowienia w tego typu przypadłościach...
- Ludzki umysł skrywa wiele tajemnic. Jest najbardziej niezbadanym organem. Samoistne powroty do właściwej kondycji oczywiście się zdarzają podobnie jak i nawroty choroby u osób zdawałoby się trwale wyleczonych.
- Taak... - co to było? Potwierdzenie? Zgoda? Odpowiedź na pytanie, które nie padło?
- Dlatego też osoby wyleczone znajdują się pod kontrolą lekarza i często nawet do końca życia przyjmują leki.
- Na szczęście Pani Casse jest pod fachową opieką... proszę profesorze złożyć wobec tego swojej pacjentce wyrazy uszanowania ode mnie... i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Ja się będę już żegnał, mam jeszcze coś do załatwienia... - Blum najwyraźniej szuka pretekstu do odejścia - Profesorze... - Skłania się i nawet nie czekając na moją odpowiedź idzie w kierunku trapu.
- Mógł Pan po prostu powiedzieć, że chce odejść. Zrozumiałbym to Panie Blum - odpowiadam za odchodzącym Persivalem. Tamten milczy, odchodzi bez słowa. Obserwuję jego postać, jak sztywnym krokiem wdrapuje się na pokład altiplanu. Nie odwraca się, nie zerka przez ramię. Znika we wnętrzu latającej maszyny.

***

Sterowiec nie stał na lądowisku nawet paru godzin. Po uzupełnieniu zapasów i zabraniu na pokład kolejnych kilku pasażerów oderwał się ponownie od ziemi. Około południa osiągnęli już pełną prędkość lotu, ale teraz altiplan leciał znacznie niżej, przez co widoki nadal były wspaniałe, ale znacznie wygodniej i milej było je podziwiać z tarasu. Wyłaniające się coraz śmielej słońce przypominało wreszcie, że pora zimy dawno została przecież daleko za nimi.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 29-09-2010, 09:13   #44
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Podróż powietrzna mijała bez większych problemów. Zapamiętam ją, jako szereg powtarzających się czynności przerywanych dyskusjami oraz incydentami, jak chociażby ten, który wydarzył się na tarasie z udziałem dwójki pasażerów, czy zasłabniecie kogoś w gondoli.
Przyznam się jednak, że wydarzenia te omijały mnie. Byłem ich niemym świadkiem, jak większość pasażerów lub dowiadywałem się o nich juz w trakcie podróży.

Na podniebnym statku spotkałem dwie warte uwagi osoby, chociaż oczywiście, byłem pewien, ze każdy z pasażerów był godzien uwagi. Dziwiłem się kapitanowi „aeroplanu” – jak zaczynałem nazywać podniebne ustrojstwo – że nie zadbał o jakąś wspólną rozrywkę. Wieczór przy pianinie, może jakaś recytacja wierszy, może po prostu wspólna biesiada. To na pewno urozmaiciłoby monotonie długiej podróży.

A tak pozostawało mi oglądać widoki – co zresztą robiłem z wielką fascynacją i radością. Teraz, dzięki tej podróży mogłem lepiej wyobrazić sobie, jak czują się ptaki. A bezkresne krajobrazy i ogrom świata poza murami Xysthos wyrwały mnie z klatki, w jakiej się znajdowałem. Ukazały, jak niewiele wiedziałem o życiu.

Co przypomniało mi rozmowę kontynuowaną z Robertem Voightem juz przy posiłku. Myślami podążyłem do tamtej sceny:

* * *

- Co pan sądzi o tej teorii? - zapytałem

- Właśnie, dokładnie - ożywił się wtedy Robert – Samaris - to miejsce do którego zmierzamy ma w sobie coś na tyle mistycznego, że nie wierzę, że natrafimy po prostu na zwykły ośrodek miejski z ludźmi. Dla każdego z nas Samaris może okazać się czymś innym. Być może trzeba zajrzeć w siebie, żeby zobaczyć, czym to miejsce okaże się dla nas... Albo czym chcielibyśmy, by się okazało. Nawet jeżeli to po prostu miasto, to jednak wierzę, że każdy znajdzie tam... cząstkę siebie... Po to ja przynajmniej tam jadę. Jaki ta wyprawa miałaby inaczej sens, po co wszyscy bez wyjątku zgodziliby się na taką podróż? Myślę, że Samaris nas przyciąga, a my, rozmyślając o nim i łącząc z nim nasze emocje, nadzieje i, jak pan powiedział, wspomnienia, przyciągamy je... - Mam nadzieję, że pana nie zanudziłem - Robert jakby otrząsnął się z chwilowego transu.

- Absolutnie nie – uśmiechnąłem się na to mocząc usta w alkoholu. - Jadąc do Samaris liczę na to, że część tego, co pan mówi, może okazać się prawdą. Oczywiście, może to być tylko miasto, jak inne, z bardziej niegościnnymi mieszkańcami, którzy zwyczajnie zabijają wysłanników obcych kultur, kiedy już ci przekroczą ich bramy, co tłumaczyłoby fakt, że nikt stamtąd nie powraca.. Ja jednak nie lękam sie śmierci. Możliwe, ze nawet czekam na nią z utęsknieniem, chociaż jestem zbyt tchórzliwy by samemu sobie ją zadać. Przepraszam, chyba się zapędziłem. Nie powinienem mówić takich rzeczy. Szczególnie ludziom, których dopiero co zapoznałem.

- To żaden wstyd, lękać się śmierci, ani jej pragnąć, tak myślę. Ani też mówić o tym, co się myśli, ludziom, których chce się poznać, jeżeli się im ufa oczywiście. Ja nie jestem pewien, czy mogę ufać wszystkim na tym statku, ale pan wydaje się osobą, która jest godna zaufania. Dobrze wiedzieć, że jedzie się w taką podróż z kimś, kto może cię zrozumieć i czasami wysłuchać, być może ułatwi nam to pobyt w samym Samaris... - Robert uśmiechnął się i pociągnął łyk ze szklanki.
- Proponuję przejść się do baru i coś zjeść, chyba trochę zgłodniałem. Przy dobrej rozmowie zapomina się o podstawowych potrzebach.

- To bardzo dobra propozycja. Nie wiem, może to faktycznie rozmowa, albo powietrze, albo najpewniej jedno i drugie, ale i ja zgłodniałem.

Oderwawszy się od barierki, Robert przeciągnął zbolałe długim trwaniem w jednej pozycji nogi, po czym skierował kroki do wnętrza. Pamiętam, że dziwacznie ubrany mężczyzna siedzący na ostatnim stołku baru przyjrzał nam się uważnie. Póxniej go poznałem. To był wścibski, lecz bez wątpienia nad wyraz inteligentny Percival Blum. Odbyłem z nim pogawędkę na tarasie, która również wryła mi się w pamięć.

Tymczasem Voight zajął pierwszy wolny stolik, wziął kartę i zaczął czytać. Upatrzył sobie dobrą i zupę i kawałek chudego mięsa, ale z zamawianiem chciał poczekać na towarzysza; tak było grzeczniej.

Ja stał chwilę dłużej, bo przyglądałem się Blumowi, ale też zająłem miejsce przy stoliku. Drób i rosół wydawały mu się idealne w takich warunkach.
Kiedy już zamówiliśmy swoje posiłki, spojrzałem na towarzysza i zagaiłem.

- Tak mi jeszcze jedna rzecz przyszła do głowy. Jedno nieistotne pytanie. Czy zna pan kogoś z naszych współtowarzyszy wyprawy i czy wie pan, co ich do niej skłoniło. Może w tym wyborze jest jakiś schemat, który pomógłby nam zrozumieć stawiane względem nas oczekiwania w samym już Samaris. Ja, niestety nie znam nikogo, ani z nikim nie rozmawiałem jeszcze tak długo jak z panem.

- Niestety, - odparł Robert robiąc zakłopotaną minę - mimo iż również ciekaw jestem, czy istnieje, jak pan to nazwał, schemat doboru, to jednak z nikim nie miałem jeszcze kontaktu na tyle długiego, by zrozumieć ich motywy i cele podróży. Krótko mówiąc nie znam ich. Z panią Casse, jak zresztą pan już pewnie zauważył, praktycznie nie ma kontaktu, a o Armandzie i profesorze również nie wiem wiele. Myślę jednak, że niedługo się dowiemy.

- Myślę, że ma pan rację i to nieuniknione - powiedziałem krojąc nożem kurczaka na drobne kawałeczki - Swoją drogą pana wizja, że Samaris w jakiś sposób jest miastem - marzeniem, zaczyna budzić we mnie nową nadzieję. chciałbym zobaczyć pana minę , Robercie, gdy okaże się, że za murami Samaris faktycznie oczekują pana bliscy. Może dlatego nikt nie wraca, bo nie musi. Może ... Dużo tych może... – westchnąłem, dajac upust moim emocjom.

- Jeżeli żyją, to być może tam są. Jest to moja jedyna nadzieja, a jednocześnie przekleństwo. Bo najprawdopodobniej odeszli – powiedział Robert ze szczerością, która już mnie nie zaskakiwała.

Ten człowiek był naprawdę „bratnią duszą” Myślał i odczuwał emocje, które były również moim udziałem.

- Proszę mi uwierzyć, panie Robercie. – pocieszyłem go niezręcznie. - Kiedyś spotkamy się ze swoimi ukochanymi. Mam nadzieję, ze panu będzie to dane uczynić po tej stronie życia, kto wie - może w tym mieście tajemnic.

- Wierzę, że jest, tak jak pan mówi, Vincencie. Wbrew temu, co pan reprezentuje na zewnątrz, widzę w panu dużo nadziei - odrzekł Robert po chwili milczenia. - Proszę się tego trzymać. No i może pan mnie zarażać tą nadzieją - roześmiał się na koniec.

- Myślę, panie Robercie, że musimy podtrzymywać się na duchu obaj. To pomoże nam przejść przez to wszystko zwycięsko, zobaczy pan.

- Dziękuję za te słowa, są ważne - Robert uśmiechnął się i wyciągnął dłoń do towarzysza. Jeżeli pan pozwoli, zdrzemnę się trochę, chyba od tej wysokości kręci mi się w głowie...

- Oczywiście. To dobry pomysł. Sam muszę nieco odpocząć.

* * *

Potem była dziwna rozmowa z Blumem. Bardzo dziwna i nadal zastanawiałem się, co mogła przynieść nam w przyszłości. Bez wątpienia ów zagadkowy pasażer budził moją ciekawość. Kim był? Wysłannikiem Rady? Szpiegiem innego miasta? Przypadkowym ciekawskim? W to ostatnie nie wierzyłem.

Kimkolwiek był zapewne, kiedy dotrzemy do Samaris te drobne tajemnice przestaną istnieć. Przysłoni je większy sekret. Nie odkryta tajemnica Samaris.

Liczyłem na to, że mi przypadnie w udziale jej poznanie.

Lot trwał dalej, przerwany tylko jednym międzylądowaniem.
 
Armiel jest offline  
Stary 29-09-2010, 23:43   #45
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- Gdzie można tu zapalić?
Wydawało mi się, że nigdy nie zadałem tego pytania. Głupia, banalna myśl, która przekształciła się w słowa. Na które odpowiedział człowiek znikąd. Podróż pociągiem zaczynała być coraz dziwniejsza.
***

Lot sterowcem stał się dla mnie niejako przedłużeniem jazdy pociągiem.
Przez pierwsze miałem silniejsze niż kiedykolwiek wrażenie irracjonalności swoich obecnych działań. Leciałem do miasta, którego mogło w ogóle nie być, z ludźmi, których nie znałem, w celu, którego nie rozumiałem. Refleksje i przemyślenia dotyczące wyprawy w pierwszych paru dniach sprawiły, że zrobiłem się wyciszony i nieobecny; przesiadywałem zwykle to w swoim fotelu, (w którym również spałem), to w barze, paląc cygara, wlepiając wzrok w podłogę i od czasu do czasu zamieniając dwa słowa z tymi, którzy akurat sie napatoczyli. Ale dosłownie dwa słowa.

Jednak po kilku dniach coś zaczęło się zmieniać. Nieco częściej oglądałem pokład z zewnątrz, patrząc na przestrzeń wokoło, spacerowałem po sterowcu, zwiedzałem, oglądałem, wykazując żywe zainteresowanie wszystkim, co działo się na pokładzie. Stałem się chyba bardziej rozmowny, rzadziej nawet paliłem. Zacząłem też więcej interesować się swoimi towarzyszami podróży, starając się złapać z nimi jakiś kontakt.

Nie porozmawiałem jednak z współtowarzyszami tyle, ile chciałem. Mimo próby dokładnego ich wybadania, udało mi się jedynie dłużej konwersować z Vincentem. Ta rozmowa, mimo iż zaczęta dość dziwnie i trochę niespodziewanie, okazała się jedną z cenniejszych, jakie ostatnimi czasy w ogóle odbyłem. Vincent okazał się kimś więcej niż tylko człowiekiem znajdującym się na podobnym ‘zesłaniu’ co ja.

Tą rozmową Vincent na powrót obudził we mnie myśli o Was. Czy to dobrze, czy źle, nie wiedziałem, ale na pewno znowu coś się zmieniło – nastrój, moje myśli, chęć kontaktu z innymi… Krótko mówiąc, podróż do Samaris znów stała się dla mnie tym, czym powinna być, i była, od początku – nadzieją na spotkanie z Wami.

Dlatego właśnie kolejne fragmenty lotu pamiętam jak przez mgłę. Dziwny wypadek Iris i profesora Watkinsa, który stanowił dla wszystkich pasażerów dobry temat do plotek przez całą podróż; dwójkę dziwnych ludzi-mężczyznę i kobietę, pochodzących jakby z innych kast społecznych, a mimo to nawiązujących coś w rodzaju romansu, wyniosłe i chyba lekceważące zachowanie Armanda… To już wydawało się nieważne, tak samo jak fakt, że czułem się czasem obserwowany. Liczyłyście się Wy… I Samaris.
Nawet Iris, której przypadek przedtem uważałem za ciekawy i warty uwagi, ze względu na bardzo duże prawdopodobieństwo działania sił zewnętrznych, teraz zupełnie mnie nie obchodziła. Młoda, szalona… Dziwiłem się tylko Watkinsowi; to nawet nie wypadało, żeby profesor ganiał za taką kobietą… Może byłem przewrażliwiony, może nieco rozdrażniony.

Kolejne dni (ile to ich było?) spędziłem przy barze, pijąc trochę, może nawet sporo, i rozmyślając. Picie nie było czymś typowym dla mnie, posmakowałem wtedy dopiero, jakie myśli przychodzą po alkoholu… Jednocześnie złościłem się, że znajdowałem siebie samego w stanie całkowitej dekoncentracji, niebacznego na to, co dzieje się wokoło. Tak właśnie moja frustracja narastała. Inni zdaje się to widzieli, bo nikt nie podchodził, by zagaić rozmowę. Czułem się dziwnie, zachowując się zupełnie znaczniej niż zwykle – alkohol, dekoncentracja, nieuwaga… Czasami nawet żałowałem tej rozmowy z Vincentem…
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 01-10-2010, 02:56   #46
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Czy już zdecydowałeś?
Wzdrygnąłem się. Zapatrzony w równe rzędy liter odpłynąłem w dal.
- Ku tajemnicy?
- Nie...gdzieś...wgłąb siebie...A może? Nie wiem. Byłem w wielu miejscach...
- Myślałeś o niej.
- I co w tym złego? - obruszyłem się - Jest najlepszym, co mi się ostatnio zdarzyło.
- Jest tajemnicą.
- I co w tym złego? - powtórzyłem z irytacją - Że jest zagubiona? Biorąc pod uwagę to, gdzie była oraz to co oni jej zrobili, naprawdę świetnie sobie radzi.
- Wielu rzeczy jeszcze o niej nie wiesz.
- Wiem! - przerwałem ze złością - I uczę się jej! Każdego dnia.
Cisza.
- Ona...jest prawdziwa. - spróbowałem jakoś załagodzić.
- Tak, jest wyjątkowa. Idź za nią. Ona cię zaprowadzi.


Sophie. Piękne imię. Byłem zachwycony jego brzmieniem. Powtarzałem je szeptem kilkakrotnie z różnym akcentem i intonacją. Chyba ją to rozbawiło, bo wydawała się teraz, jakby bardziej rozluźniona. Jakby nie było tej całej pełnej napięcia sytuacji z przed chwili. Jakbyśmy nigdy nie rozmawiali o jej przeszłości, i tajemnicach. Patrzyła na mnie po prostu. Moje dziwaczne, szczeniackie zachowanie, takie odnosiłem wrażenie, ośmielało.
- A wracając do naszej rozmowy mademoiselle... Sophie, droga przed nami daleka. Z tego co wiem samego lotu do najbliższego miasta czeka nas jeszcze ze sześć, siedem dni.
- Jest pan pewien? To wspaniale! - wykrzyknęła uradowana, nie przejmując się zachowaniem należnej ciszy. Rozlała wino, ale nie przejmowała się tym. Była zachwycona i rozbudzona. - Pan naprawdę wie, jak poprawic humor - przyznała zaczarowana wizją spędzenia kolejnych dni na podziwianiu i obserwowaniu wspaniałości. Znów się uśmiechała. Cudowny świat. Była zachwycająca. Znów miałem uczucie, że teraz będzie tylko lepiej. Jej oczy błyszczały, a ręce drżały niepewnie. Najchętniej zerwałaby się z miejsca i zatańczyła z radości. Najprawdziwszej, najszczerszej radości. Czułem, że chcę tak, jak ona, ale skrępowanie wobec innych nie pozwoliło. Jak ja wtedy chciałem być jak ona.... Spojrzała szczęśliwa i bynajmniej nie śpiąca na mnie i uśmiechnęła się, tym razem wesoło i figlarnie.
- To wspaniałe - powtórzyła. - Tak wspaniale. - Zapatrzyła się przed siebie. Oczy na chwilę zasnuła mgła, może wspomnienia powróciły? Mogłem na nią tylko patrzeć. Tylko? Aż...
- Pan również jest zachwycony? Wygląda pan na... przepraszam. Nie chciałam... - dodała jakby chlapnęła niespodziewanie głupstwo. Chyba chciała powiedzieć, że wyglądam na bardzo szczęśliwego, ale uznała, że nie wypada. Zakryła usta dłonią, w drugiej starając się utrzymać puchar i nie rozlać zawartości. Jej oczy nadal jednak iskrzyły się wesołością i podnieceniem.
- Jestem Sophie, jestem - pośpieszyłem z zapewnieniem - I będę jak długo pani będzie...
- Cieszę się również - stwierdziła. - Samaris... Ciekawe, jakie jest... - rozmarzyła się na chwilę, zamrugała i zamilkła. Potrząsnęła głową.
- Poznał pan już innych pasażerów? Ja chyba tylko pana i pana Lexingtona - wyjaśniła.
- Profesora Watkinsa jeszcze w Xhystos - odpowiedziałem po chwili zastanowienia - pozostałych... cóż pracuję nad tym.
- To bardzo miłe miec znajomych. Ja chyba mam ich niewielu, ale tutaj jest tylu ciekawych ludzi. Widziałam miłą kobietę z mężem, kłócącą się parę i zabawnie wyglądających mężczyzn z kwaśnymi minami - opowiedziała przypomiając sobie, kogoś równie charakterystycznego. - Była jeszcze dwójka dzieci, ich rodzice. To naprawdę wspaniałe. Ciekawe, ile osób zmierza do Samaris... - zastanowiła się. Znowu wypowiedziała nazwę tego dziwnie pociągajacego miejsca... Czyżby pochłaniało jej myśli, kiedy tylko była sama? A moźe to ja przesadzam?
Jednak, jeśli się zastanowić, często o nim rozmawialiśmy. Zważywszy mizerię naszych rozmów, to zawsze...
- Sądzę, że z dużym prawdopodobieństwem... siedem - odpowiedziałem, wymruczałem bardziej wciąż rachując w myślach - razem z nami. Ale możliwe, że więcej. W końcu kolejni mogą dosiadać się po drodze.
- Naprawdę tak wielu? Sądzisz... to znaczy, sądzi pan, że będą następni? - zaciekawiła się. - Nikt nie wspominał o tym w rozmowach, które słyszałam. Oczywiście zupełnie przypadkiem - dodała szybko, rumieniąc się mocniej niż zazwyczaj.
- Skoro nam strzeliło do głowy, by ruszać na koniec świata... - rozbawiła mnie, i uszczęśliwiła swoją pomyłką - to czemuż by nie miało coś podobnego wpaść komuś... no nie wiem, pochodzącemu z mniej cywilizowanego miejsca niż Xhystos?
Xhystos, pomyślałem z odrazą, wraca, a sądziłem, że zostawiłem je za sobą. Miałem ochotę splunąć.
- Racja, ale nadal jest to jakieś dziwne. Wydawało mi się, że to niebezpieczne miejsce. Mało o nim wiem, ale słyszałam od kogoś i... mówił o nim straszne rzeczy - opowiedziała zaniepokojona - Skoro jednak będziemy tak liczni, a inni również mogą dołączyc, to pewnie tylko mnie straszył. Ten ktoś - dodała. Była nieco zdenerewowana mówiąc to. Wypowiedziane na głos słowa, zdało mi się, dużo ją kosztowały wysiłku.
- Kto taki? - zainteresowałem się, aura beztroski znikła - Czy to ktoś spośród pasażerów altiplanu?
- Tak naprawdę to nie... Nie wiem, ale pamiętam jak opowiadała, że to straszne miejsce. Żadnych szczegółów nie znam, a raczej nie potrafię panu powiedzieć, ale...To prawda? Jest tam tak, tak... źle? - Nie czuła się pewnie podejmując się tego tematu. Miała za sobą trudne dni, ale mimo to śmiało brnęła w rozmowę. Determinacja, żeby dowiedziec się czegoś więcej pchała ją do przodu z zadziwiającą wytrwałością. - Pan wie o tym miejscu, prawda? Słyszał pan o nim dużo? - Niepewnie wierciła się na swoim miejscu szukając wygodniejszej pozycji dla spiętego ciała, ale nie udało jej się. Zupełnie zniknęło dziecięce zachowanie i beztroska czająca się dotąd w jej oczach. Zdenerwowałem ją. Kolejny raz choć bardzo się starałem mówić o rzeczach błahych, nie umiałem odwrócić jej uwagi od tajemnicy, która w naturalny sposób trwożyła. Dureń!
- Słyszałem o nim wiele, droga Sophie. - podjąłem po chwili - Ostatnio coraz więcej. Jednak nic z tych rzeczy, jak mi się wydaje, nie zasługuje na miano rzetelnej i wiarygodnej informacji. - Wydała się zaskoczona, pewnie nie to chciała usłyszeć - Przyrzekłem sobie być wobec Pani szczery. Choć zdaję sobie sprawę, że mogę rozczarować... pragnę zwrócić uwagę Pani, droga Sophie na fakt, że większość wypowiadających się w sprawie Samaris dysponuje wiedzą podobnie ograniczoną jak nasza. Należy więc, jak sądzę cedzić te rewelacje przez gęste sito ich trosk, obaw... nadziei. Strach ma wielkie oczy droga Sophie, Samaris jest niewątpliwie owiane gęstą mgłą tajemnicy, nie dziwi więc, że budzi tak wiele, czasem całkiem sprzecznych emocji. I to jest według mnie również zupełnie naturalne. Proszę łaskawie zwrócić uwagę na fakt, że leżące tuż za rogatkami Xhystos pola ruin dla większości mieszkańców miasta są kompletną niewiadomą. Jaką wobec tego wiedzą winni się posługiwać ci sami ludzie o miejscu, które leży na przeciwległym krańcu znanego świata?
Chyba nie spodziewała się usłyszec podobnych słów. Jednak odniosłem wrażenie, że było w nich coś, co sprawiało, że Sophie doskonale je rozumiała. Czuła, że są prawdziwe, niosą ze sobą wiele, z tego, co naprawdę mówiono o Samaris. Czuła to. Jedynie czuła. W ciemnościach więcej nie potrafiłem dowiedzieć się o jej obecnym stanie.
- Żadną? - zapytała - To tajemnicze miejsce, ale ja muszę się do niego dostac. To jest mój cel, ale... nie wiem dlaczego. To trochę kłopotliwe - przyznała zmieszana. - Pan ma sporą wiedzę, zdaje sobie sprawę, że podróż tam to duże ryzyko, ale ja? Nie jestem pewna, czy uda mi się wytrwac w tym postanowieniu - podzieliła się swoimi wątpliwościami. Zdawały się na tyle ją zszokowac, że otworzyła szeroko oczy słysząc własne słowa. - Przepraszam. Nie wiem, co mnie napadło. Chyba jestem zmęczona i plotę głupoty - przyznała nieśmiało i zaśmiała się. Przymknęła na chwilę oczy, ale zaraz je otworzyła. Potrząsnęła głową i ziewnęła. Nawet taka była wspaniała. Zwłaszcza taka...
- Oj. Przepraszam. - Zakryła szybko usta dłonią. Zaczynała się robic senna, Niebawem zaśnie na tym fotelu. Ziewnęła po raz drugi, nie mogąc się powstrzymac. Wino robiło swoje.
- To także mój cel Sophie. Proszę się nie obawiać. Dotrzemy do Samaris, cokolwiek miało by się potem stać... - powiedziałem cicho - Obiecuję Pani. Teraz niech Pani zaśnie. Przed nami długa i wyczerpująca droga, trzeba gromadzić siły.
 
Bogdan jest offline  
Stary 01-10-2010, 16:54   #47
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
Podróż pociągiem była wspaniała. Miałam wrażenie, że to najcudowniejsze doświadczenie, które byłam w stanie zapamięc. Poznałam wielu ludzi. Chociaż może poznałam to złe słowo. Spotkałam, obserwowowałam, śmiałam się razem z nimi, ale nadal na uboczu. Jazda pociągiem przybrała pewnego tempa, kiedy zbliżaliśmy się do kolejnej stacji. Ludzie szykowali się do przesiadki. Zbierali swoje bagaże, widziałam, że niektórzy robili przy tym dużo zamieszania. Kłócili się nawet i krzyczeli na siebie. Nie rozumiałam ich. Mają wiele szczęścia, że podróż, którą właśnie odbywali zapadnie im w pamięc, że po wielu latach będą w stanie przypomniec sobie najważniejsze je wydarzenia, a mimo to lekceważyli to. Nie potrafiłam ich zrozumiec.

Sama wiele bym oddała, żeby móc wiedziec więcej. Znac sobie choc na tyle, aby zdołac się przedstawic. Bałam się zacząc rozmowę z innymi, bo wiedziałam, że nadejdzie ten jeden szczególny moment, który sprawi mi kłopot. Ktoś niewinnie zapyta: [i]"Jak pani ma na imię?" lub "Jak brzmi pani nazwisko?", a ja co wtedy odpowiem?

Nic.

To było najgorsze. To ciągłe poczucie, że jestem w obcym miejscu, obcym czasie, zupełnie w nieodpowiedniej części świata. Nie znam go, nie wiem, czego się po nim spodziewac. Pozostaje mi jedynie obserwowac, mając nadzieję, że przypomnę sobie choc jedną rzecz, chyba tę najważniejszą. Byłam niepewna, szukałam i pragnęłam, by wszystko się zakończyło, a ja obudziłabym się nagle i jedynie przestraszyła na wspomninie tego strasznego snu. Su, który był moją rzeczywistością.

Spotkałam jednak wspaniałego człowieka. Jedynego, przed którym nie wstydzę się przyznac do swojej niewiedzy. Rumienię się, czuję to zdradzieckie ciepło na policzkach, palące uszy i jego zaciekawione lub zaskoczone spojrzenie. Rany, to jest strasznie... dziwne. Jest miły, lubię z nim rozmawiac, przebywac, ale to nadal jest dziwne. Uczucie, że robię coś niewłaściwego, że zawodzę kogoś. Takie ściśnięcie serca, ilekroc miło o nim pomyślę. Wrażenie mdłości, gdy łączę ze sobą obecne życie z przebłyskami tego dawnego. Straszne. Czasami chce mi się nawet błakac z bezradności i złości jednocześnie. Zaciskam dłonie w pięści i przygryzam język, żeby nie pozwolic płynąc łzom. Nie wiem jednak, na jak długo się to zda.

Zbliżaliśmy się do stacji, gdzie, jak się dowiedziałam, mieliśmy przesiąśc się do aoeroplanu. Przez kilkanaście dni zastanawiałam się, jak może wyglądac, czy będzie duży, mały, kolorowy, szary, straszny, chłodny, przyjazny. W głowie na raz pojawiało się wiele określeń. Mogę powiedziec, że tym, które pojawiało się najczęściej, było zdecydowanie - wspaniały. Wciąż powtarzałam to słowo, co chyba trochę bawiło pana Bluma. Każda rzecz, która mi się spodobała od razu zyskała miano wspaniałej. To takie żenujące.

Jednak widok przerósł moje wszelkie oczekiwania. To było straszne. Nagle poczułam, że się boję. Władzę nad moimi nogami przemuje strach, który dawał swój wyraz w drżącej szczęce i nogach nagle zupełnie bezsilnych. On był ogromny i taki... pusty. Przerażający. Wsiadłam do niego pełna obaw. Przez chwilę nawet rozważałam możliwośc ucieczki. Pójścia sobie gdzieś idziej, dotarcia do Samaris inną drogą, czy całkowitego przucenia wyprawy. Uwierzyłam jednak, że siła która ciągnęła mnie do tego miejsca nie wybaczyłaby mi tego i zemściła się w okrutny sposób.

Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Lot był wspaniały. Dowiedziałam się wiele ciekawego o krajobrazach, które podziwiałam z zachwytem. Było mi zimno, chciałam wrócic do cieplejszego środka, ale widok przede mną, a dla ścisłości pode mną, były urzekajace i wspaniałe. Było wspaniale, otrzymałam ciepłe okrycie, które nieco złagodziło skutki zimna, potem robiła się znacznie cieplej. Podróż była wspaniała. Czułam się znakomicie. Rozmowy z panem Blumem, podsłuchiwanie chichoczących kobiet, oglądanie szczęśliwych par, zachwyconych twarzy obcych ludzi w jakiś sposób koiło moją niepewności. Zdaje mi się nawet, że ich nastrój udzielał się również mnie.

Pojawiło się również kolejnych kilka wspomnień. Ludzi mi bliskich. Jakiegoś obcego mężczyzny, który zrozmawiała z dwojgiem ludzi, moimi rodzicami. Umiałam mówic, nawyzałam ich mamą i tatą. A jego?... Nie pamiętam, chyba nie wypowiedziałam go. Widziałam, jak podchodził do mnie i witał się ze mną, nazywając mnie kochanie. Było to takie ciepłe uczucie. Promieniowało po całym ciele. Zapadło mi w pamięc. I wywoływało poczucie winy ilekroc spojrzałam na pana Bluma.

Siedzieliśmy z panem Blumem wśród zasypiających ludzi, rozmowa trwała już od jakiegoś czasu, ale mnie zdawało się, że dopiero od momentu, kiedy padło moje przyszywane imię, zaczęła się tak naprawdę. Miałam już coś, czego tak długo mi brakowało, coś, czego potrzebowałam, aby nabrac pewności, coś co miało sprawic, że nabrałabym przenonania, że jednak jestem tutaj. To zabawne, ale wystarczyło jedno imię, aby pokochała je. Poczuła się wspaniale i... znów to słowo. Pamiętam doskonale, jak przebiegała ta rozmowa. Była już Sophie. Zwykłą osobą, a nie tajemniczym obcym. Cudowne uczucie. Wspa... Rany! Wspaniałe! Uśmiechałam się, za każdym razem, kiedy je cicho wypowiadałam albo pomyślałam.

Sophie. Piękne imię. Pan Blum zdawał się być zachwycony jego brzmieniem. Powtarzał je szeptem kilkakrotnie z różnym akcentem i intonacją. Wydawało mi się, jakby nie było tej całej pełnej napięcia sytuacji przed chwilą. Jakbyśmy nigdy nie rozmawiali o mojej przeszłości, o tajemnicach. Patrząc na niego po prostu takie odnosiło się wrażenie. To ośmielało.

- A wracając do naszej rozmowy mademoiselle... Sophie, droga przed nami daleka. Z tego co wiem samego lotu do najbliższego miasta czeka nas jeszcze ze sześć, siedem dni.

- Jest pan pewien? To wspaniale! - wykrzyknęłam uradowana, nie przejmując się zachowaniem należnej ciszy. Rozlałam wino, ale nie przejmowałam się tym. Byłam zachwycona i rozbudzona. - Pan naprawdę wie, jak poprawic humor - przyznałam zaczarowana wizją spędzenia kolejnych dni na podziwianiu i obserwowaniu wspaniałości.

Ten cudowny świat był zachwycający. Miałam uczucie, że teraz będzie tylko lepiej. Moje oczy błyszczały, a ręce drżały niepewnie. Najchętniej zerwałabym się z miejsca i zatańczyła z radości. Najprawdziwszej, najszczerszej radości. Czułam, że chce to zrobić, ale skrępowanie jakie czułam wobec innych nie pozwoliło mi działac. Spojrzałam jedynie szczęśliwa i bynajmniej nie śpiąca na pana Bluma i uśmiechnęłam się, tym razem wesoło i figlarnie.

- To wspaniałe - powtórzyłam. - Tak wspaniale. - Zapatrzyłam się przed siebie. Ponownie poczułam, że to jest dziwnie znajome. Ciepłe uczucie w środku jest obecne, a wspomnienia jakby powróciły. Znowu ten sam człowiek, ten sam który pojawił się kiedyś i śmiał do mnie. Mój tata...

- Pan również jest zachwycony? Wygląda pan na... przepraszam. Nie chciałam... - dodałam szybko.
Chlapnęłam niespodziewanie głupstwo. Chciałam powiedzieć, że wyglądał na bardzo szczęśliwego, ale uznałam, że nie wypada. Zakryłam usta dłonią, w drugiej starając się utrzymać puchar i nie rozlać zawartości. Moje oczy zapewne nadal jednak iskrzyły się wesołością i podnieceniem.

- Jestem Sophie, jestem - pośpieszył z zapewnieniem - I będę jak długo pani będzie...

- Cieszę się również - stwierdziłam. - Samaris... Ciekawe, jakie jest... - rozmarzyłam się na chwilę, zamrugałam i zamilkłam. Potrząsnęłam głową.

- Poznał pan już innych pasażerów? Ja chyba tylko pana i pana Lexingtona - wyjaśniłam.

- Profesora Watkinsa jeszcze w Xhystos - odpowiedział po chwili zastanowienia - pozostałych... cóż pracuję nad tym.

- To bardzo miłe miec znajomych. Ja chyba mam ich niewielu, ale tutaj jest tylu ciekawych ludzi. Widziałam miłą kobietę z mężem, kłócącą się parę i zabawnie wyglądających mężczyzn z kwaśnymi minami - opowiedziałam przypomiając sobie kogoś równie charakterystycznego. - Była jeszcze dwójka dzieci, ich rodzice. To naprawdę wspaniałe. Ciekawe, ile osób zmierza do Samaris... - zastanowiłam się. Znowu wypowiedziałam nazwę tego dziwnie pociągającego miejsca, które pochłaniało moje myśli, kiedy tylko byłam sama.

- Sądzę, że z dużym prawdopodobieństwem... siedem - odpowiedział, wymruczał bardziej jakby wciąż rachując w myślach - razem z nami. Ale możliwe, że więcej. W końcu kolejni mogą dosiadać się po drodze.

- Naprawdę tak wielu? Sądzisz... to znaczy, sądzi pan, że będą następni? - zaciekawiłam się. - Nikt nie wspominał o tym w rozmowach, które słyszałam. Oczywiście zupełnie przypadkiem - dodałam szybko, rumieniąc się mocniej niż zazwyczaj.

- Skoro nam strzeliło do głowy, by ruszać na koniec świata... - wydawał się rozbawiony, a może szczęśliwy? W ciemnościach trudno było osądzić - to czemuż by nie miało coś podobnego wpaść komuś... no nie wiem, pochodzącemu z mniej cywilizowanego miejsca niż Xhystos?

Nagle wydało mi się, że nazwę Xhystos wypowiedział jakby miał ochotę splunąć.

- Racja, ale nadal jest to jakieś dziwne. Wydawało mi się, że to niebezpieczne miejsce. Mało o nim wiem, ale słyszałam od kogoś i... mówił o nim straszne rzeczy - opowiedziałam zaniepokojona. - Skoro jednak będziemy tak liczni, a inni również mogą dołączyc, to pewnie tylko mnie straszył. Ten ktoś - dodałam. Byłam nieco zdenerewowana mówiąc o rzeczach, co do których nie miałam większego pojęcia, czy były prawdziwe, jednak chciałam. A wypowiedzenie ich na głos mogło w tym znacznie pomóc.

- Kto taki? - zainteresował się Blum, a aura beztroski znikła - Czy to ktoś spośród pasażerów altiplanu?

- Tak naprawdę to nie... Nie wiem, ale pamiętam jak opowiadał, że to straszne miejsce. Żadnych szczegółów nie znam, a raczej nie potrafię paniu powiedziec, ale...To prawda? Jestem tak, tak... źle? - Nie czułam się pewnie podejmując się tego tematu. Miałam za sobą trudne dni, ale mimo to śmiało brnęłam w rozmowę. Determinacja, żeby dowiedziec się czegoś więcej pchałam mnie do przodu z zadziwiającą wytrwałością. - Pan wie o tym miejscu, prawda? Słyszała pan o nim dużo?

Nie pomyślałam o tym wcześniej, ale to wydawało się pytanie oczywiste, ale nie zadałam go dotąd. Nie pewnie wierciłam się na swoim miejscu szukając wygodniejszej pozycji dla spiętego ciała, ale nie udało mi się. Zupełnie zniknęło dziecięce zachowanie i beztroska czająca się dotąd w moich oczach i zachowaniu.

- Słyszałem o nim wiele, droga Sophie. - pojął Blum po chwili zastanowienia - Ostatnio coraz więcej. Jednak nic z tych rzeczy, jak mi się wydaje, nie zasługuje na miano rzetelnej i wiarygodnej informacji. Byłam zaskoczona, raczej nie to chciałam usłyszeć - Przyrzekłem sobie być wobec Pani szczery. Choć zdaję sobie sprawę, że mogę rozczarować... pragnę zwrócić uwagę Pani, droga Sophie na fakt, że większość wypowiadających się w sprawie Samaris dysponuje wiedzą podobnie ograniczoną jak nasza. Należy więc, jak sądzę cedzić te rewelacje przez gęste sito ich trosk, obaw... nadziei. Strach ma wielkie oczy droga Sophie, Samaris jest niewątpliwie owiane gęstą mgłą tajemnicy, nie dziwi więc, że budzi tak wiele, czasem całkiem sprzecznych emocji. I to jest według mnie również zupełnie naturalne. Proszę łaskawie zwrócić uwagę na fakt, że leżące tuż za rogatkami Xhystos pola ruin dla większości mieszkańców miasta są kompletną niewiadomą. Jaką wobec tego wiedzą winni się posługiwać ci sami ludzie o miejscu, które leży na przeciwległym krańcu znanego świata?

Nie spodziewałam się usłyszec podobnych słów. Było w nich coś, co sprawiało, że doskonale je rozumiałam. Czułam, że są prawdziwe, niosą ze sobą wiele, z tego, co naprawdę mówiono o Samaris. Czułam to. Jedynie czułam. Więcej nie potrafiłam powiedziec o swoim obecnym stanie.

- Żadną? - zapytałam, choc nie do końca wiedziałam, czy tego od mnie wymagano. - To tajemnicze miejsce, ale ja muszę się do niego dostac. To jest mój cel, ale... nie wiem dlaczego. To trochę kłopotliwe - przyznałam zmieszana.

- Pan ma sporą wiedzę, zdaje sobie sprawę, że podróż tam to duże ryzyko, ale ja? Nie jestem pewna, czy uda mi się wytrwac w tym postanowieniu - podzieliłam się swoimi nowo odkrytymi wątpilwościami. Informacje zaskoczyły mnie na tyle mocno, że otworzyłam szeroko oczy słysząc własne słowa. - Przepraszam. Nie wiem, co mnie napadło. Chyba jestem zmęczona i plotę głupoty - przyznałam nieśmiało i zaśmiałam się dla potwierdzenia własnych słów. Przymknęłam na chwilę oczy, ale zaraz je otworzyłam. Potrząsnęłam głową i ziewnęłam.

- Oj. Przepraszam. - Zakryłam szybko usta dłonią. Zaczynałam się robic senna, Niebawem zaśnę na tym fotelu. Ziewnęłam po raz drugi, nie mogąc się powstrzymac. Wino robiło swoje.

- To także mój cel Sophie. Proszę się nie obawiać. Dotrzemy do Samaris, cokolwiek miało by się potem stać... - dorzucił pod nosem - Obiecuję Pani. Teraz niech Pani zaśnie. Przed nami długa i wyczerpująca droga, trzeba gromadzić siły.

Potem czułam już tylko znużenie i miłe ciepło rozlewające się gdzieś w środku, zaraz za nim jednak czaił się nie pokój. Sny, które śniły mi się tej nocy, nie były tak miłe, jak wcześniej...
 
Idylla jest offline  
Stary 02-10-2010, 15:52   #48
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"- Co do miasta - to taka już, jak sądzę, jego natura. Co się zaś tyczy zagadki związanej z tymi, jak Pan to ująłeś, którzy doń podróżują, mniemam, że każdy sam roztacza wokół siebie tyle tajemnicy, na ile pragnie pozostać nieodgadnionym."


Dni płynęły wolno jak sam wielki sterowiec. Czasem trudno było odróżnić dzień teraźniejszy, od wspomnień które układały się w historię lotu. Myśli płynęły jak altiplan, ale w przeciwieństwie do niego w dwu przeciwstawnych kierunkach.

Pierwszego dnia krajobraz w dole pozostawał szary i pusty, ale teren wyraźnie się wznosił. Rankiem płynęliśmy już nad wielkim łańcuchem górskim, którego majestatyczne, ośnieżone szczyty miały stać się widokiem podziwianym przez nas, pasażerów przez następne całe trzy dni. Mimo dobrej pogody sterowiec musiał lecieć wysoko, przez co tu w górze było przeraźliwie zimno - tylko ci z podróżników, którym to nie przeszkadzało i do tego zabrali ze sobą coś cieplejszego, albo też byli naprawdę zahartowani - wystawiali nos poza szalupę. Większość nas jak do tej pory spędzała czas w znajdującym się na dziobie szalupy barze, posiadającym okrągłe przeszkolone okno na nieboskłon. Już w powietrzu okazywało się, jak potrzebny jest tutaj ten bar. Po paru głębszych dużo łatwiej znosiło się świadomość, że jest się tak daleko od twardego gruntu pod nogami a twoje życie zależy tylko i wyłącznie od sprawności latającej machiny oraz umiejętności jednego człowieka zasiadającego za jej sterami, no i od kaprysów pogody.





Inspektor Lantier wpatrywał się z uniesioną głową i zaciśniętymi ustami w witraże zdobiące sklepienia dworca. Jego ludzie, odziani w proste, ale dobrze uszyte stroje stali parę kroków dalej niczym szare papierowe makiety. Tylko nieznaczne ruchy głów, gdy lustrowali przechodzących po peronie ludzi były dowodem, że nie są całkowicie nieruchomi.
- Dwadzieścia minut temu...- powiedział w końcu śledczy. U jego stóp błąkały się kłęby pary.
- Dokładnie...- stojący obok niski, perkaty zawiadowca popatrzył na swój zegarek, który miał lekko nadpęknięty cyferblat - ...to dziewiętnaście. Spóźniliście się panowie.
- Genialne! Myśli pan, że sam nie doszedłem do tego wniosku? - prychnął złowrogo inspektor. - Czy jest jakaś metoda, by wejść z kontakt z kierownikiem pociągu? Albo może...
- Pociąg jest już na przedmieściach...- pokręcił głową kolejarz - Tam nie uchowa się żaden drut. A jeśli myśli pan o zatrzymaniu składu, to i tak zgodnie z regulacją Rady zatrzymywanie pociągu w trakcie przejazdu przez przedmieścia jest surowo wzbronione ze względu na bezpieczeństwo pasażerów i pod żadnym...
- Znam tę regulację...- przerwał mu zimno Lantier i zamyślił się.

Wiedział dobrze, że bez pisemnej zgody Rady w tym przypadku nawet prefektura policji nic tu nie wskóra. Był oczywiście w stanie je dość szybko załatwić, ale w obliczu tej niekompletnej wiedzy, którą posiadał Lantier, dalsze działanie w tym kierunku zdawało się bezcelowe. Nie mógł, nie był władny przecież zatrzymać całej ekspedycji. Rada nie przyjęłaby tłumaczenia, że pewne fakty wyszły na jaw zbyt późno. Z drugiej strony wiedział, że pozostawienie rzeczy bez własnej reakcji może mieć katastrofalne skutki dla misji, a on wtedy stanąłby w szeregu odpowiedzialnych za porażkę.
Nie chciał stanąć w tym szeregu. Mógł jeszcze zrobić jedno, spróbować przesłać ostrzeżenie i mieć nadzieję, że świadomość pewnych faktów zmusi członków wyprawy do ostrożności i uchroni ich przed nieprzewidywalnymi konsekwencjami tego, co się stało.
- Jest pan wolny. - oschle odprawił zawiadowcę, a ten oddalił się z wyraźną ulgą. Lantier usiadł na dworcowej ławce i znów, pośród muzyki buchającej pary i syknięć z kół ogromnych potworów, wsłuchał się we własne myśli.
Tożsamość wszystkich członków misji była ścisłą tajemnicą, nawet dla niego. Znał jednak liczbę osób. Były dwa wyjścia. Ujawnić jednemu lub ujawnić wszystkim. Druga opcja pozwalała upewnić się, że będą ostrzeżeni wszyscy, ale też dawała niestety pewność że i ta jedna niepowołana osoba będzie wiedzieć, że wszyscy już wiedzą. Lepsza byłaby pierwsza opcja, powiadomienie tylko zaufanego członka misji by odkrył tożsamość zabójcy i przeciwdziałał ewentualnym sabotażom. Pierwsza opcja była lepsza. To znaczy byłaby, gdyby nie jeden problem...

W ekspedycji nie było zaufanych ludzi Lantiera. Inspektor nie ufał nikomu. A najmniej temu, któremu według wszelkich znaków powinien był ufać. Co prawda sam wiózł dokument od Rady do rąk Armanda Lexingtona, ale przecież nie czytał go osobiście, a na kopercie nie było żadnych oznaczeń. A plotki o wyjeździe danej osoby do Samaris? Na dobrą sprawę każdy mógł je rozsiewać również w odniesieniu do własnej osoby. No i ta jego ekspertyza wskazująca na samobójstwo ofiary. Poza tym, zabójca mógł mieć przecież wspólnika...Tak, po przemyśleniu sprawy opcja druga była zdecydowanie lepsza w tej sytuacji.

Lantier sapnął i podniósł się z ławki, opierając dłonie na udach. Podkomendni podeszli niby pociągnięci za sznurki, biegający z bagażami ludzie rozstępowali się skwapliwie przed nimi.
- Idziemy. - kiwnął na nich krótko.
Sunęli za nim jak duchy, spojrzeń nie dało się wychwycić spod opuszczonych nisko rond niewielkich kapeluszy. Zresztą nikt z pasażerów na dworcu nie patrzył im w oczy. Inspektor prowadził, przeglądając w drodze otrzymaną dokumentację dotyczącą rozkładów najbliższych lotów.
- Wydział Siódmy ma zdaje się swoje przedstawicielstwo w Urbicandzie, prawda? - zapytał Lantier, już po wewnętrznej stronie Bramy B. Ale oni go usłyszeli, jak zwykle. Jak zwykle uważnie słuchali.
- Tak, inspektorze...- odpowiedział powoli jeden z jego ludzi, otwierając przed szefem drzwi pojazdu - Jestem pewny, że tak. Jedziemy tam?
- Jedziemy. - potwierdził Lantier wsiadając do środka - Będę potrzebował dobrego gołębia pocztowego.






Robert wsiadając na powietrzny statek miał silniejsze niż kiedykolwiek wrażenie irracjonalności swoich obecnych działań. Leciał do miasta, którego mogło w ogóle nie być, z ludźmi, których nie znał, w celu, którego nie rozumiał. Refleksje i przemyślenia dotyczące wyprawy w pierwszych paru dniach sprawiły, że stał się wyciszony i nieobecny; przesiadywał to w swoim fotelu, w którym również spał, to w barze, paląc cygara, wlepiając wzrok w podłogę i od czasu do czasu zamieniając dwa słowa z tymi, którzy akurat sie napatoczyli. Jednak po kilku dniach jego zachowanie uległo stopniowej zmianie. Zaczął częściej oglądać pokład z zewnątrz, patrzeć na przestrzeń wokoło nich, spacerować po sterowcu, zwiedzać, oglądać i wykazywać żywe zainteresowanie wszystkim, co działo się na pokładzie. Stał się bardziej rozmowny, rzadziej palił i nawet czasami się uśmiechał. Tym, którzy z nim gawędzili, zdawało się, że czasem wspomina coś o żonie i córce, łącząc ich osoby z miejscem, do którego lecieli. Zaczął też więcej interesować się swoimi towarzyszami podróży, starając się złapać z nimi jakiś kontakt. Vincent Rastchell tez pojawiał się na tarasie - by podziwiać widoki z drinkiem w ręku. Choć otwarty na konwersacje, sam ich nie inicjował.
Człowiek którego nie zdążyli jeszcze poznać wysłannicy Rady, niemniej z uwagą zaczęli obserwować, również był na pokładzie. Podobnie, jak kobieta której zdaje się towarzyszył. A może tylko często przy niej przebywał? Przez pierwsze dni podróży nie opuszczał wnętrza gondoli, zapadał w swoisty letarg z książką w dłoni, spał albo z miną zachłyśniętego wpatrywał się w swoją towarzyszkę, na którą też zresztą zwrócili baczną uwagę. Ich rozmowy były głuche i z rzadka przerywane jakimiś urwanymi zdaniami. Po tych kilku dniach czasem napotykali ich, zwłaszcza jego na tarasie widokowym. A trzeba przyznać, że było co podziwiać. Przestwór świata widziany z tak niecodziennej perspektywy widocznie pociągał też tajemniczego Persivala Bluma. Wspólnie z poznaną w pociągu kobietą często zatapiali się w bezruchu w podziwie potężnych łańcuchów gór, kłujących bielą oczy śnieżnych czap, bezmiaru przestrzeni, jaki ich otaczał. W jego zachowaniu widać było chęć dotknięcia tego ogromu, jak walczyła ze strachem przed przestrzenią. Najdalsze kroki na zewnątrz postawił o kilka stóp od tarasowego wejścia. To i tak było dużo, ale wysiłek się opłacał. Twarz tego człowieka świadczyła najlepiej. Dwa razy dał się też zauważyć podczas wymiany jakichś zdań z profesorem Watkinsem. Armand Lexington pojawiał się na tarasie nie częściej i nie rzadziej niż pozostali pasażerowie. Było to jedno z tych miejsc, gdzie trzeba było się pokazywać - podobnie jak bar - i Lexington to robił. Za każdym razem przyglądając się pasażerom i krajobrazowi. Przede wszystkim krajobrazowi. Pasażerowie z grubsza dzielili się na trzy kategorie: nudnych, zachowujących się jak dzieci w cukiernii i udajacych się do Samaris. Trzecia grupa była najmniej interesujaca, w końcu na obserwację będą lata. Pasażerowie nudni udawali, że podróż wcale ich nie rusza, a po kryjomu wlewali w siebie kolejne kieliszki czegoś mocniejszego - dla kurażu, rzecz jasna. Pozostawali ci, którzy zachwycali się aż przesadnie. Zupełnie ich nie znając Armand zgadywał, choć to nie do końca było dobre słowo, czym się zajmują i skąd pochodzą. Rozrywka była równie dobra jak rozwiązywanie krzyżówek...
Ograniczona przestrzeń statku dawała interesujace pole do obserwacji. Różnych obserwacji. Część osób źle znosiła lot: mimo iż starannie to skrywali, Lexington wyczuwał czasami od niektórych maskowaną starannie perfumami woń wymiocin, gdy wracali ze znajdującej się nisko toalety. Starsze małżeństwo, które widział już w pociągu wyglądało na idealnie funkjonujące, ale już po trzech dniach Armand zauważył oznaki, świadczące o tym, że są o krok od rozwodu. Jedno z dwojga dzieci podróżujących ze swoimi młodymi rodzicami miało nieznaczne zsinienie na twarzy - mógł to być niedawny upadek, albo... Młodzi kłócili się często, z obserwacji pewnych szczegółów Lexington wywnioskował, że chodziło o spadek po ojcu mężczyzny. Pulchny jegomość przedstawiający się jako Norberg nosił perukę, świadczyły o tym dobitnie niewielkie odrosty ciemniejszych włosów, które próbowano zamaskować zbyt nieudolnie. W większości ludzie ci zajmowali się widokami, sobą i swoimi problemami, ale Armand zwrócił też uwagę, że podobnie jak on sam niektórzy pasażerowie interesują się innymi. Dotyczyło na pewno uważnie lustrującego podróżnych Bluma oraz dziewczyny, z którą ten przesiadywał - kobieta obserwowała ludzi z nieskrywaną ciekawością, a nawet chyba zachwytem...Ale też dotyczyło młodego mężczyzny z wąsikiem i metaliczną laską, podobną nieco do tej którą nosił ten szarlatan...Do tego jeden z trójki trzymających się razem podróżników w średnim wieku, tych których stroje na pewno wyszły spod ręki jednego i tego samego krawca, również przyglądał się nieznajomym sobie ludziom bardziej niż wspaniałym krajobrazom. Obrazek stawał się coraz pełniejszy, choć zdecydowanie za wcześnie było na końcowe wnioski.





- Gdzie można palić? - napotkany na korytarzu elegancki mężczyzna z wąskiem, na oko będący mniej więcej w wieku Roberta zatrzymał się i uśmiechnął się pod nosem. Potem spoważniał i popatrzył na pytającego.
- Pierwszy raz opuszcza pan miasto?
Voight nie odpowiedział. Może nie zdążył, a może tamten nie czekał na odpowiedź, bo dorzucił zaraz:
- Nie jesteśmy już w Xhystos. Zobaczy pan, że wiele ograniczeń, które narzucono panu w formie konwenansu, na zewnątrz przestają mieć znaczenie. Chce pan palić? Niech pan pali gdzie pan chce. Tak robi większość osób, które znajdują się za murami.
Zaskoczony Robert patrzył na tego człowieka, zastanawiając się czy tamten żartuje, czy też wręcz przeciwnie. Nieznajomy uśmiechnął się szeroko, co wcale niczego nie wyjaśniło i czyniąc pożegnalny ukłon kapeluszem odchodził już w stronę drzwi jednego z przedziałów.
Robert był na tyle zaskoczony przybyciem tajemniczego jegomościa, że nie zdążył nawet mu odpowiedzieć. Czy tamten go obserwowal? Skąd wiedzial, że chce palić? Niepokój zdjął Roberta. Postanowił wrócić do przedziału i tam zapalić.
Wygodnie usadowił się w fotelu i odpalił cygaro z paczki którą dostał kiedyś w prezencie, chyba od ojca Jenny.
Czy wszyscy tutaj obserwowali go i patrzyli, co robi? Przecież to niemożliwe. Kim więc był tamten człowiek? Może Voightowi się tylko wydawało, może nikogo nie spotkał?
Zaciągał się dymem, który uspokajał go i koił nerwy. Palił cygara bardzo rzadko, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy robił to tylko w jakiś szczególnych momentach, czy po prostu rzadko sobie przypominał o istnieniu paczki cygar.


Lexington siedział, a właściwie wygodnie leżał w fotelu, z zamkniętymi oczyma. Już wcześniej zauważył, że siedząca w sąsiednim fotelu pulchna kobieta ze sztucznym piegiem na lewym policzku co jakiś czas uważnie mu się przygląda. Dlatego nie był zdziwiony, gdy w końcu odważyła się do niego odezwać.
Ani też zachwycony.
- Najmocniej przepraszam...- spod półprzymkniętych powiek widział, jak tamta macha leniwie wachlarzem - Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy to naprawdę pan. Jestem teraz prawie pewna.
- Tylko nie to. - pomyślał - Znowu?
- Przykro mi...- zaczął, otworzywszy oczy z zamiarem zamknięcia ich jak najszybciej.
- Ależ tak... Spotkaliśmy się na balu u Wilberforce’ów, czyż nie? Wiele wtedy o panu słyszałam. Przedstawiał nas sobie prefekt policji, pan...
- Ach, tak, rzeczywiście. - nie było sensu zaprzeczać, wiedział to. Miejmy to już za sobą. Przynajmniej ta tutaj chyba nie ma go za...
- Miło mi ponownie spotkać. Życzę spokojnego lotu.
Kobieta zagryzła usta i wstrzymała oddech. Uśmiechnął się blado, mając nadzieję że to już koniec.
- Czy jest pan tutaj w pracy...? - zapytała znienacka i speszyła się swoim pytaniem.
- Nie. Wyjechałem odpocząć.
Przyjrzał się jej uważnie, choć tego nie zarejestrowała. Umiał to robić. Kobieta wyraźnie walczyła ze sobą, by coś z siebie wyrzucić. Jego ostatnie słowa ją przyhamowały, ale chyba nie mogła jednak wytrzymać.
- Bo ja...- jęknęła - Ja coś...
Popatrzył na nią otwarcie. Kobieta nagle uciekła wzrokiem i opadła w fotel.
- Nie. Nic, przepraszam. - dumnie uniosła głowę, maskując zmieszanie - Nic takiego. Ja też życzę panu szczęśliwej podróży, sir Lexington.
Jej nieruchomy wzrok utkwiony był teraz w okrągłym okienku, za którym płynęły piękne żaglowce chmur.
- To było doskonałe przyjęcie - powiedział po chwili, w zasadzie sekundzie, kiedy zwróciła głowę w kierunku okna - Zaczęła pani coś mówić? Pani...? Odpoczynek... - kontynuował po chwili - tutaj zaczyna to już być nuda. Coś panią dręczy? Niepokoi? Może coś się stało? - zainteresowanie na pewno nie było tak wielkie jak wynikało to z tonu głosu, ale było... jakieś. Może coś w końcu zacznie się dziać... Poza pustymi rozmowami o pogodzie, widokach i obserwacją pokładowych romansów.
- Proszę o tym zapomnieć, to nic takiego. A co do przyjęcia... Może dla Pana było doskonałe...- wydęła wargi kobieta - Dla mnie pretensjonalne, wręcz mieszczańskie. No cóż, nie dyskutujmy o gustach... A moje nazwisko brzmi Mitterand...Veronique Mitterand.
Artykułowała rodowe nazwisko z emfazą. Nie uszło jego uwagi zacięcie kobiety, związane najwyraźniej z tym, że nie zapamiętał z balu jej osoby.
- Mówi Pan o nudzie?! - wachlarz poruszył się leniwie, prawie niedostrzegalnie - Widać, że za często pan nie lata... Wy, Lexingtonowie, myślicie tylko o waszych kolejach i przez życie idziecie prosto jak po waszych torach, nie podnosząc wzroku wyżej, ani nawet spoglądając na boki. Podróże altiplanem były zawsze przeraźliwie długie i nudne, czegóż się Pan spodziewał, jeśli można wiedzieć?
- Awarii. - odparł krótko - Wie pani, że altiplany są bardzo zawodne? Dlatego podróż jest bardzo wolna... Ale wracając do pani... Zaczęła pani coś mówić...
- No, jeśli tak rozumie pan atrakcje...- poprawiła się na siedzeniu - Proszę wybaczyć, sir Lexington, ale te bajeczki o zawodności altiplanów może pan zachować dla klientów waszych linii przewozowych. Co do tego, że są wolne...Oczywiście ma pan tu absolutną rację, ale sterowiec pozostaje nadal jedynym środkiem lokomocji który może przewieźć nas na tak wielkich odległościach do innych miast. Tak, jeśli brać pod uwagę niski pułap są jeszcze te wynalazki...jak na nie mówią...? Dwupłaty? Tylko wysoka śmiertelność ich pasażerów jakoś odwodzi mnie od skorzystania. Jestem może starą wariatką, ale nie lubię stawiać swojego życia na kole rulety.
Wprawnie przejęła od przechodzącego stewarda długie i smukłe naczynie z alkoholem.
- Dziękuję, mój chłopcze. - powiedziała do obsługi, jakby miała usnąć.
- Ach, jeszcze to...Wie pan...- po raz pierwszy uśmiechnęła się do Armanda, choć był to typowy dworski, wymuszony uśmieszek - ...prawie już zrezygnowałam z tego co miałam powiedzieć, ale skoro to pana interesuje... Pewnie to nic szczególnego, zwłaszcza dla pana. Zauważyłam pewną...rzecz...u jednego z pasażerów...
Rzuciła spojrzeniem na bok. Z odruchów jej ciała widać było, że zmierza do tego, by nachylili się ku sobie.
“Ah, w końcu... Długo to trwało zanim doszła pani do sedna” pomyślał uśmiechając się serdecznie i nachylając w kierunku madame Mitterand. Przez moment usiłował nawet skojarzyć nazwisko... Bezskutecznie. Czy widoczną niechęć do kolei, nazwiska, czy może raczej statusu społecznego Lexingtonów. Cóż ludzie mający mało problemów zazwyczaj mieli wielkie kompleksy. Pani najwidoczniej również. Nie to było jednak istotne - coś mogło się w końcu wydarzyć... Armand pozostawił więc dyskurs o różnicy pomiędzy zepsutym pociągiem, który co najwyżej stanie; a zepsutym altiplanem, który co najwyżej spadnie...
- Wczoraj późnym wieczorem wyszłam na taras, bo było mi duszno w środku...- z bliska poczuł jej niezbyt świeży oddech - ..było całkiem ciemno, a taras pusty. Prawie. On mnie nie zauważył, stał na samym końcu. Stanęłam nieco dalej i oddychałam powoli, wie pan. Wtedy usłyszałam taki cichy dźwięk, no więc się przyjrzałam. Ten człowiek... otworzył swoją laskę i coś z niej wyciągnął...
Zrobiła przerwę na nabranie głębokiego oddechu.
- Było ciemno. Ale jestem pewna, że to była klinga. Długa i ostra. Chował ją i wyjmował wiele razy, jakby chciał sprawdzić czy dobrze wyskakuje. Cofnęłam się do kabiny czym prędzej. Pewnie pan się zastanawia, o co ta panika, w końcu przecież ludzie noszą broń, zapewne ten mężczyzna ma zezwolenie. Ale wśród ludzi, których znam, broń nosi się otwarcie i na widoku. Nie wiem, po co mu taka zabawka, ale uznałam że lepiej by pan wiedział iż na pokładzie jest ktoś...Powiedzmy, potencjalnie niebezpieczny. Może panu ta wiedza do czegoś się przyda...
Opadła z powrotem w fotel i westchnęła ciężko, jakby pozbyła się jakiegoś ciężaru. Spojrzała na Armanda pytająco.
- To bardzo ważna informacja. Czy może pani opisać dokładniej tego mężczyznę? - zapytał, choć zdawał sobie sprawę, że mężczyzn z nieodłączną laską jest niewielu na pokładzie, co zawężało listę podejrzanych. Ponadto - jeżeli się wiedziało na co patrzeć w lasce, nie było tak ciężko przypuszczać, czy ma ukryte ostrze czy nie...
Zezwolenie oczywiście było potrzebne, tylko, że wydawano je bardzo rzadko i w bardzo specyficznych przypadkach - Bardzo dobrze, ze zachowała pani czujność. niezwłocznie się tym zajmę. Powinniśmy zachować dyskrecję i nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji i paniki. Ta podróż i tak obfituje w nietypowe wydarzenia...
- Myślałam szczerze mówiąc, że weźmie mnie pan za przewrażliwioną wariatkę. - uśmiechnęła się raz jeszcze - A ten mężczyzna...Siedzi tam.
Zanim Lixington zdążył zareagować, kobieta odwróciła się półprofilem i wbiła spojrzenie w kogoś, kto siedział trzy rzędy za nimi. Armand dyskretnie, dosłownie przez mgnienie oka, podążył za jej spojrzeniem. Na wskazanym wzrokiem miejscu siedział młody człowiek z wąsikiem. Wychwycił on spojrzenie Veronique, która momentalnie pobladła i rzuciła się z powrotem w fotel, opierając się mocno o zagłówek. Lexington wiedział, że tamten przypatruje się im jeszcze przez chwilę. W tym czasie udając dyskrecję wskazał na jakaś osobę siedzącą w pobliżu mężczyzny, co miało mu zasugerować, zę rozmawiali o kimś w jego pobliżu. Jak wielu pasażerów oplotkowując innych pasażerów. W tym czasie ponownie przyjrzał się mężczyźnie.
Tamten patrzył już w okienko altiplanu. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat, nosił charakterystyczny, modny ostatnio na salonach Xhystos wąsik, a jego ubiór był nienaganny. Metalicznie pobłyskująca laska stała oparta o jego nogę, na pierwszy rzut oka można było założyć, że umieszczenie ostrza w takim typie laski jest najzupełniej możliwe.
- Bardzo pani dziękuję. Proszę zachowywać się naturalnie... - zakończył uświadamiając sobie, że tak jak on przyjrzał się nieznajomemu tak ten zdążył przyjrzeć się jemu.
- Dziękuję panu. - pańskim tonem powiedziała Mitterand, ale głos drżał jej lekko. Złożyła wachlarz i wstała. - Teraz, gdy wiem, że to pan się tym zajmie, mogę być spokojna. A teraz proszę mi wybaczyć, znów poczułam duszności i muszę odetchnąć nieco na zewnątrz.
On również wstał i zabrał z tacy jakiś aperitiv. Na zewnętrzym tarasie było zimno, ale prawie pusto, co dawało pole do swobodnej rozmowy. Wyszedł na zewnątrz w taki sposób, że mężczyzna z wąsikiem musiał zarejestrować jego wyjście. Jeżeli chciałby porozmawiać teraz byłaby ku temu najlepsza okazja. Zanim Lexington podejmnie jakiekolwiek działania... Jednak człowiek z laseczką nie podążył za nim na zewnątrz. Veronique odeszła w drugą stronę i stanęła dalej, wdając się w nudną rozmowę z postawną matroną stojącą niedaleko barierki. Armand odszukał w pamięci sytuacje, w których widział tamtego mężczyznę wcześniej - nic nadzwyczajnego... Owszem wojskowa maniera widoczna w postawie i sposobie chodzenia; pozostawanie na uboczu; dawały pewne przesłanki, ale to było trochę za mało. Za mało, aby podjąć jakieś oficjalne działania. "Czyżby więc jednak opiekun z ramienia rady? Wyszkolony wojskowy? Jedyna rzecz jakiej w tej wycieczce brakuje? Oh... To byłoby zbyt proste" - pomyślał patrząc w kierunku horyzontu.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 02-10-2010, 15:54   #49
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny


Nikt nie wie po co się rodzimy, nikt nie wie dokąd zmierzamy i nikt nie wie co jest po tym, jak już przejdziemy bramy śmierci. Nie, nie życia - ożywił się - to raczej metafora śmierci. A podróż, którą odbywamy jest jak życie...



Był to poranek szóstego dnia lotu. Stała przy barierce w nieskończoność przyglądając się rozciągającym się nisko bezludnym wzgórzom pokrytym gęstą roślinnością. Niewielki dziś wiatr poruszał lekko płomiennymi włosami Iris. Jak fale na czerwonym morzu - pomyślał Watkins. Była uśmiechnięta, profesor zauważył że już od jakiegoś czasu kobieta uśmiecha się często, zwłaszcza na tarasie albo ze wzrokiem utkwionym w okrągłe okienko kajuty.
Podszedł do niej wolnym krokiem, którego odgłos wzmagało miarowe stukanie laseczki. Strach związany z wysokością powoli ustępował. Pozwalało to Watkinsowi w miarę bez lęku wychodzić na taras widokowy a nawet opierać się o barierkę. Patrzył w tym samym kierunku co Iris. Nagle … niby mówiąc do dziewczyny niby sam do siebie odezwał się:
- Dzisiejszej nocy miałem sen, dziwny, jeszcze nie do końca potrafię go zinterpretować. To był … stary, zniszczony semafor jarzący się powoli i blado coraz to innymi kolorami. Biały ptak, nie - człowiek o głowie białego ptaka - miał założone gogle i rozmawiał z jakimś człowiekiem. Skóra tego drugiego osobnika była niczym wypalona w żarze pieca, a kształt nosa taki, jakiego u nikogo nie widziałem. Jego twarz przesłaniało coś na kształt chmury, jakby był znikającą i pojawiającą się w obłokach górą. Choć miałem wrażenie, że samemu unoszę się coraz dalej i wyżej, tamci nieubłagalnie się zbliżali, coś przyciągało mnie do nich, albo odwrotnie. A jednak jednocześnie czułem oparcie w nogach, stałem razem z nimi na ziemi. W końcu ptak zwrócił ku mnie gogle i otworzył dziób. Zrozumiałem skrzek, ale nie dziwiło mnie to wcale, ta dziwaczna hybryda wymówiła moje nazwisko.


- On twierdzi, że ty podróżujesz do Samaris. - odezwał się nagle nieznajomy wskazując na ptaka.
- On nie żyje. - odpowiedziałem. Nagle patrzyłem prosto w gogle. - Ty nie żyjesz.
- Ależ nie. Patrzysz obok. - zaskrzeczał pół-ptak - A nawet jeśli. I tak wiem, że Samaris to twoje miejsce. Przeznaczenie.
- Mam ważną wiadomość dla wszystkich osób, które tam jadą. - odezwał się płaski nos - Muszę porozmawiać z tym, kto okaże mi odpowiednie dokumenty podróżne. Możesz mnie do niego zaprowadzić? Jestem...



- Niestety nie pamiętam zakończenia snu. - powoli powiedział Maurice, zaciskając dłoń na chłodnej barierce - Na pewno chodziło o list polecający. Obawiam się, że bez niego moglibyśmy wylądować w jakimś … niebycie.
Odwróciła ku niemu twarz, włosy znów zafalowały rozsypując się na policzkach ognistymi kaskadami. Miał wrażenie, że patrzyła...pytająco.
Gdy patrzyła mu w oczy, jego duszę ogarniał powoli udzielający się stan emocjonalny kobiety, a przynajmniej jakieś jego odbicie. I było to doznanie niezwykle przyjemne i wyjątkowe - graniczące z ekstremalnym zachwytem, ekscytacją wszystkim co było pod nimi. Ledwie mógł otrząsnąć się z wzbierającego w jego piersiach poczucia jedności z ziemią, górami i wzgórzami, z każdym kamieniem. A ona pewnie odczuwała to dużo mocniej! W uszach szumiały mu drzewa, które widział tysiące stóp niżej, ale tak mocno jakby leżał na trawach pomiędzy ich pniami. Szeleściły rwące strumienie, w których pluskały się ryby. Raz w jednym, to znów w drugim uchu rozlegały się wrzaski jakichś zwierząt, których nie znał. Huczał wiatr, który był nim. Sam był teraz wiatrem, był wodą i górą, był wszystkim, a...

- List...? - ledwie poruszyła ustami. - Nie-bycie?

Musiał na chwilę zamknąć oczy i zacisnąć dłoń na rękojeści laski. Z trudem wynurzał się ku tym cicho wypowiedzianym słowom...
- Tak, ale to już moja interpretacja ... - mówił tym samym głosem skierowanym raczej w otaczająca ich przestrzeń niż do kogoś konkretnego. - Ty go masz, prawda?
Po niepokojąco długiej chwili milczenia Casse pokiwała głową. A później pokazała dłonią w dół, gdzieś nisko. Watkins podążył wzrokiem za jej gestem. Wzrok profesora zatrzymał się na powierzchni pokładu sterowca. Iris jeszcze raz pokiwała głową, uśmiechając się leciutko.
- A więc jest tutaj ... to dobrze, że wtedy w Le Chat Noir wręczyłem go Tobie. Pamiętam, że ktoś nawet proponował jego zniszczenie. Czułem, że możemy go jeszcze potrzebować.
- To na nic. - odezwała się nagle, sennie.
- Uważasz więc, że wszytko zostało już postanowione ... zapisane, że niczego nie można zmienić?
- Dzień po dniu jego korzenie będą się rozrastać. - uniosła ramiona w górę i odchyliła głowę do tyłu.
- Korzenie symbolizują trwałość, stabilność ... uważasz, że powinno być inaczej?
- Nie. Matka nie rodzi nic bez celu. Ani bowiem...
Zawiesiła głos. Potem Watkins usłyszał coś dziwnego, coś w rodzaju dziwnego zaśpiewu o zmiennym rytmie. Ale mimo pozoru, że Iris używa jakiegoś nieznanego języka, dało się wyłowić z tego dające się rozróżnić słowa:

“...Z nieba nie mogły zlecieć zwierzęta już gotowe,
Ani się nie mógł zrodzić ród ziemski w mórz głębinie.
Widać więc, że należne jest Matki imię.”



Śpiewna recytacja urwała się tak nagle, jak się zaczęła. Watkins miał dziwne wrażenie, że kobieta za chwilę rzuci się ku barierce i zeskoczy ku rozciągającej się tam nisko dziczy. Nic podobnego nie nastąpiło jednak.
- Nasza podróż do Samaris w takim razie również nie jest bez celu ... chociaż nikt nas do niej nie zmusza. Tylko czy ma ona związek z początkiem czy może ... - Watkins bał się dokończyć.
Iris podeszła do niego, po czym położyła mu delikatnie rękę na ramieniu. Poczuł ciepło, nagły spokój.

- Nie lękaj się. - uśmiechnęła się dość melancholijnie - Czy płaczesz, że bryłka lodu nie jest już wodą? Nad wodą, że stała się chmurą? Nad chmurą, że spadła jako deszcz?







Z każdym dniem podniebnej podróży robiło się coraz cieplej. Szóstego dnia lotu mogliśmy już bez przeszkód przebywać na tarasie bez wierzchniego grubego okrycia, choć chłodem przejmowały czasami mocniejsze podmuchy wiatru. Chmury przestawały być tak nieodłącznymi pięknymi towarzyszkami altiplanu, bo coraz częściej ustępowały pola bezchmurnej przestrzeni, w której wisiało tylko grzejące solidnie słońce. Widoczność była świetna, a choć nie mieliśmy już pod naszymi stopami olśniewających szczytów i przerażających swą głębią przepaści, podziwianie tego co na dole było nadal najciekawszym zajęciem.
Podziwianie było teraz łatwiejsze, bo jak już pisałem było już ciepło, a do tego sterowiec leciał teraz dużo niżej. Po południu szóstego dnia obsługa poinformowała nas, by wszyscy wrócili na miejsca i zapięli grube pasy. Dopilnowawszy by to się stało, stewardzi poinformowali nas jednocześnie, że pilot dokona przesunięcia szalupy. Ci najbardziej spotrzegawczy od dawna już zauważyli mechanizm, który okazywał się być potrzebny do unoszenia czy opuszczania całej szalupy po stalowych szynach. Z duszą na ramieniu, przynajmniej większość z nas przeżywała hałas machinerii i szarpnięcie, które zaraz przełożyło się na stałe drgania i jednostajny szum. Cała dwupoziomowa kajuta niczym winda jechała powoli do góry, a zastosowane rozwiązania inżynieryjne sprawiały, że utrzymywana była przy tym cały czas w położeniu poziomym. Trzymaliśmy się kurczowo naszych poręczy, a obsługa uśmiechała się uspokajająco. W końcu poczuliśmy ponowne szarpnięcie i kabina stanęła, a wszędzie dały się posłyszeć syknięcia ulgi.
Otworzono drzwi. Okazało się, że szalupa została podniesiona na wysokość idealnie w połowie sterowca - na ten sam poziom, na którym znajdowała się kabina pilota. Teraz oprócz przebywania na tarasie dla najbardziej odważnych była dostępna także wycieczka po obręczy biegnącej dookoła całego sterowca. Przejście po niej było porównywalne do chodzenia po wąskim moście nad przepaścią, który jest co prawda solidny i trwały, ale cienkie barierki sięgały ledwo do pasa dorosłego mężczyzny. Mimo to śmiałków nie brakowało. Idąc wystarczająco daleko na dziób, można było dojść do miejsca, z którego z bliska widać było przeszkloną kapsułę pilota - nadal jednak niedostępną w rozumieniu dojścia tam po jakiejkolwiek kładce. Niczym zaklęty w wielkim krysztale, usadowiony przed kokpitem pełnym wskaźników, dźwigni i rozmaitych pokręteł pilot nie oglądał się na przyglądających się jego pracy pasażerów. Wśród różnych innych dziwnych przyrządów, których przeznaczenie było dla zwykłego podróżnika altiplanu absolutną zagadką, niedaleko głowy sternika wisiało coś w rodzaju aparatu telefonicznego - służące do komunikacji z obsługą pracującą w szalupie. Dłonie pilota odziane w rękawice pewnie prowadziły niewyobrażalnie wręcz większego od człowieka olbrzyma przez niebiański przestwór.
Podziwialiśmy znów góry, bo teren na powrót zaczął się piąć ku niebu. Mniej było tu już ośnieżonych szczytów, choć i takie nadal się trafiały. Oszałamiające wodogrzmoty przelewały hektolitry wody na naszych oczach. Rzeźba łańcucha była jednak wyraźnie mniej wypiętrzona, a im dalej tym coraz częściej można było raczej używać terminu wzgórza. Jeszcze rankiem były to wzgórza porośnięte roślinnością, nieco inną już jednak niż ta sprzed paru dni. Z wysoka widzieliśmy tam stada nieznanych nam zwierząt, które z tej wysokości wyglądały jak gromady biegnących gdzieś mrówek. Gdzieniegdzie tam w dole pobłyskiwały w słońcu białe kształty, niby rozsypane ogromną dłonią pośród dziczy okruchy. Ktoś powiedział, że to ruiny po miejscach, których nikt już nie pamiętał. Potem jeszcze przez jakiś czas przed naszymi oczyma przewijały się obrazy lasów, ale niebawem zamieniły się w czerń. Jak okiem sięgnąć, mieliśmy pod sobą całe mile spalonej bezludnej ziemi, na której tylko z rzadka próbowały wyrastać skarlałe, pokrzywione drzewa. Ten ponury krajobraz mieliśmy przed oczyma parę godzin. Sprawiał on, że wszyscy jakoś dziwnie posmutnieli.

Tymczasem ciepło zdawało się narastać z każdą chwilą. To było dość zaskakujące, bo zanim nastał wieczór, sterowiec znów coraz bardziej się wznosił. Lecieliśmy ponownie nad ogromnym łańcuchem górskim, jeszcze wyższym niż ten z początków podróży. Przerażające i fascynujące swym ogromem skały miały charakterystyczne barwy, już odmienne, barwy w których znać było odciskające przez tysiące lat swoje piętno słońce. Niektórym z nas zaczynało brakować powietrza, a mimo zwiększania pułapu już nie marzliśmy. Było ciepło, coraz cieplej. Grube okrycia coraz częściej zaczął zastępować pot. Obsługa zapewniała, że to normalne, a i tak polecano szykować się już na dużo większe temperatury panujące na ziemi. Niepostrzeżenie przelatywaliśmy pewnie przez niewidzialne dla nas linie stref klimatycznych. Najbliższe miasto leżało już po stronie tych terytoriów, gdzie panował już promienny władca, którego oblicza nikt nie mógł oglądać bez utraty wzroku.

Urbicanda.

Kolejne z miast... W jego pobliżu pojawiliśmy się zaraz po zachodzie słońca szóstego dnia lotu, po przelocie przerażającymi swym ogromem i majestatem wąwozami. Sterowiec powoli zataczał koła, więc mogliśmy sobie obejrzeć to górskie miasto, na tyle na ile pozwalały gęstniejące po schowaniu się słońca ciemności. Było położone na jednej ze stromych gór i prawdopodobnie piękne - wskazywały na to półwidoczne w mrokach kontury domów i wież rysujące się nad zrębami potężnego muru. Budowle nie miały już nic wspólnego z fantazyjnymi kopułami i podniebnymi mostami Xhystos, najprawdopodobniej były surowymi prostopadłościanami o różnych wielkościach. Przestrzenie między nimi, stanowiące zapewne ulice, rozświetlały ognie. Nie sztuczne wytwory człowieka właśnie, ale prawdziwe ognie palące się na budynkach przypominających stosy lub wieże sygnalizacyjne. Przez to niezwykłe oświetlenie całe miasto przypominało jakąś zaginioną świątynię na odległym szczycie, gdzie właśnie odbywają się jakieś tajemne obrzędy. Kto wie zresztą, czy się nie odbywały. Widzieliśmy jakiś ruch, ale było zbyt wysoko by rozpoznawać sylwetki, a podczas manewrów musieliśmy spoczywać w fotelach nie mogąc skorzystać z zewnętrznej lunety.

Sterowiec z każdym kołem odlatywał jednak nieco dalej od miasta, gdzie stromizny terenu były chyba mniejsze. Wkrótce okazało się, dlaczego tak długo kołowaliśmy. Pod nami do tej pory widzieliśmy absolutną czerń, a posadzenie tam altiplanu bez światła zdawało się być niemożliwe. Ktoś z nas wypatrzył pierwszy ogień, z wysoka nikły. Była to jak się później okazało pierwsza pochodnia, a po niej kolejno rozgorzały następne. Wkrótce gdzieś tam pod nami poruszające się nieco czerwone światła tworzyły wielki okrąg, a pilot powoli ale zręcznie manewrował do jego wnętrza, obniżając lot.

Po sprawnym posadzeniu altiplanu na szerokim wyrównanym kawale twardej skały pilot wypuścił z rąk stery. Niektórzy zbierali się do luków bagażowych, a inni szli tylko wyprostować kości. Opuściło nas tam wielu pasażerów, właściwie zdaliśmy sobie sprawę że podróżujących dalej pozostało, oprócz siódemki mającej zdążać aż do Samaris, tylko tylu ile jest palców na jednej dłoni. Młode małżeństwo z dwojgiem około dziesięcioletnich dzieci oraz ów jegomość z wąskiem - ci właśnie nie ruszyli po swoje bagaże.
Zapewne ktoś miał jeszcze dołączyć z tego miejsca, bo stacja oczekiwała pociągu z miasta. Okolica nie zachęcała zbytnio do wycieczek, bo jak okiem sięgnąć panował tu półmrok przeradzający się szybko w absolutną ciemność. Miasto było stąd ledwie widoczne, tylko jako potężny kontur na górze w oddali. Lądowisko było zupełnie inne niż te, które widzieliśmy do tej pory. Nie widzieliśmy żadnych ogrodzeń czy zasieków. Z zaciekawieniem oglądaliśmy obcych nam pracowników lądowiska, którzy z pochodniami w rękach schodzili ze swych pozycji sygnalizacyjnych. Ludzkie koło ognia zamieniło się w chodzących w różnych kierunkach mężczyzn z pochodniami, z których każdy brał się od razu do innej, właściwej mu pracy. Niektórzy służyli za techników, ci zajęli się od razu altiplanem i tych widzieliśmy już z bliska...
Byli naprawdę dla nas obcy. Nie chodziło nawet o ich dziwne ubiory, podobne raczej do dziwnie skrojonych, zwisających kolorowych koców z miejscami na głowę czy nietypowych ozdób. Ludzie ci mieli dużo ciemniejszą od nas skórę, w świetle pochodni wyglądającą wręcz na czerwoną a do tego wyraźnie inne kształty kości, oczu, nosów...Przypominali nas, ale jednocześnie musieli być zmieszani z takimi gatunkami ludzi o jakich nie mieliśmy większego pojęcia. Nie rozumieliśmy ich mowy.
Inni zajęli się bagażami lub poszli w kierunku zabudowań, które jako jedyne w okolicy były czymkolwiek, choć również słabo, oświetlone. Był to niewielki dworzec, z wpływami architektury które jakby znaliśmy, ale sprawiał wrażenie jakby wybudowano go conajmniej wiele pokoleń przed nami. Nie chodziło tylko o charakter budowli podobny najstarszym ze znanych nam miejskich gmachów Xhystos, ale o melancholijny mrok jaki panował na tym cichym dworcu. O popękane, chylące się wręcz ze starości mury. O dziwną roślinność porastającą wszystko dookoła łącznie ze ścianami, sprawiającą wrażenie że obejmuje ona stopniowo we władanie te nietrwałe dowody ludzkiej bytności w tym górskim odludziu.
Budynek otaczały rozrzucone niedbale tory, rozsypujące się kamienne zabudowania i sterczące smętnie urządzenia sygnalizacyjne, z których większość wyglądała na kompletnie zdewastowaną. Kiedy później przyjechał tu po zboczu góry pociąg, ci co go widzieli mówili, że nigdy w życiu nie ujrzeli jeszcze coś tak starego i przeżartego rdzą - nie posiadał przedziałów a jedynie długi ciasny wagon niewiele, a może wcale nie różniący się od towarowego.

Zanim jednak to się stało, tymczasem trwały gorączkowe rozładunki bagaży pasażerów i podziwianie przez nas tego niepokojącego, ale na swój sposób urokliwego jednak miejsca. Warto wspomnieć, że było naprawdę ciepło, a nawet więcej. Widocznie do tej pory przez temperaturą chroniła nas wysokość, ale tu na ziemi dziękowaliśmy że nadeszła noc, bo i tak nawet teraz czuć było wspomnienie nie mogącego się pogodzić z odejściem dziennego skwaru. Kobiety z altiplanu używały wachlarzy, a mężczyźni rozpinali odzież i oddychali ciężko.

Pilot był na dole chyba pierwszy, od razu wdając się w rozmowę z kobietą kierującą pracą stewardów. Chwilę potem dołączyło do nich trzech mężczyzn z obsługi lotniskach, trzymających jeszcze w opuszczonych ramionach płonące pochodnie. Już przy schodzeniu z trapu widzieliśmy, jak po niedługiej wymianie zdań pomiędzy nimi pracownicy naziemni odeszli, a kapitan z podkomendną podeszli oboje do opuszczającego altiplan pasażera z wąsikiem i laseczką. Kapitan powiedział parę słów, a tamten skinął głową - następnie w towarzystwie tej dziewczyny z obsługi ruszył w kierunku zabudowań dworcowych, gdzie znikli nam z oczu. Pilot pozostał, przez moment odprowadzając ich wzrokiem, a potem zatrzymał pasażerów uniesioną dłonią zanim jeszcze, łącznie z nami, zdążyli się rozejść.
- Proszę Państwa, proszę o uwagę! To ważne! - miał mocny i donośny głos - Otrzymałem informację, że w naszym kierunku zbliżają się niedogodne warunki pogodowe. Od trzech dni mieliśmy je na ogonie. W związku z tym musimy podnieść się z lądowiska jak najszybciej, by pozostawić tę pogodę za nami i bezpiecznie kontynuować podróż.
Gestem uciszył niewielki szum, jaki powstał wśród wpatrujących się w niego pasażerów.
- Stoimy tylko tyle, by uzupełnić żywność i by technicy zdążyli sprawdzić co trzeba. Start za równą godzinę! - rzucił jeszcze głośniej - Ostrzegam! Nie będę na nikogo czekał, kto nie znajdzie się w tym czasie na pokładzie, pozostanie tutaj. Godzina!

Rozładowujący bagaże zajęli się swoimi czynnościami, bo ich oczywiście wcale to nie obchodziło. Pilot wymienił jeszcze parę krótkich uwag z paroma pasażerami a potem ucinając wszelkie rozmowy ruszył w kierunku dworca. Nie było tu żadnego chodnika czy drogi. Podobnie jak ludzie idący jakiś czas przed nim przesadzał krokami przecinające skalny teren zmurszałe tory. W połowie drogi, w miejscu gdzie mrok rozjaśniało niemrawo znikające światło na wpół popsutego i przekrzywionego semafora, smętnie sterczącego niczym wysłużona latarnia, pilota zaczepił jakiś człowiek wyglądający na tutejszego. Rozmawiali jakiś czas, kapitan chyba odpowiadał na jakieś jego pytania. Obaj co jakiś czas popatrywali w stronę altiplanu, wokół którego zrobiło się dość pusto. Gorąc wydawał się wcale nie odpuszczać. Jeśli chodzi o nas, niektórzy woleli pozostać na tarasie, inni poczęli rozchodzić się w różne strony by zdążyć jeszcze coś zobaczyć lub po prostu poczuć wreszcie pod nogami twardy, choć skalisty, grunt.






Pióro kołysało się lekko. Nachylony nad biurkiem w kształcie muszli mężczyzna pokrywał niewielki kawałek papieru drobnym pismem. Gdy skończył, zwinął wiadomość w mały rulonik i wcisnął go do małego stalowego pojemniczka, nie większego niż pół palca. Następnie zalakował wieczko pojemnika, odciskając na nim formalne oznaczenie. Gdy plomba podeschła i była gotowa, odłożył ostrożnie całość na bok i wziął do rąk kolejną kartkę, nieco tylko większą i zawierającą już odpowiednie pieczęcie. Podniósł się ciężko i podszedł do stolika, na którym stała maszyna do pisania. Rozległ się terkot mechanizmu wkręcającego papier do środka. Lantier zamyślił się, zastygając na krześle.

Tak. Ale kto w takim razie powinien dostać wiadomość jako pierwszy by ją ogłosić wśród członków wyprawy? Istniało losowe niebezpieczeństwo, że trafi jednak do niewłaściwego adresata. W razie kłopotów znowu winny byłby Lantier. Inspektor od lat już pracował w prefekturze, wiedział więc że najlepszym zabezpieczeniem w takiej sytuacji będzie postąpienie jak typowy urzędnik. Wiadomość powinna trafić do tego, kto posiadał odpowiednie dokumenty. W ten sposób Lantier robił wszystko, co tylko się dało przy obecnym stanie wiedzy, przekazując pałeczkę.

Rozległo się stukotanie, palce uderzały w wypustki tego nowego wynalazku, którego szerokie zastosowanie w instytucjach miasta było tylko kwestią czasu. Prefektura policji, a zwłaszcza Wydział Siódmy miały już jednak dostęp do takich maszyn od dawna.
-...według rozkładu lotu powinien...- myśli Lantiera biegły szybko, a on sam popatrywał co chwilę do rozłożonej obok księgi szyfrów - ...zidentyfikować członków...
Gdy myśl docierała do palców, te zmieniały już ją w pozornie bezładny ciąg liter i cyfr na kartce.
-...która okaże się odpowiednim...- bezgłośnie poruszał ustami piszący. Po chwili stukotanie ustało. Inspektor wstukał jeszcze pod tekstem kod oznaczający jego osobę, a potem odchylił się w fotelu i odetchnął. Następnie opatrzył urzędowe pismo pieczęciami oznaczającymi najwyższy priorytet oraz wysoką klauzulę tajności. Pozostało zrobienie kopii dla ewentualnego uwiarygodnienia swojego działania i przygotowanie wysyłki.

Godzinę później inspektor Lantier patrzył w niebo. Gdzieś tam wysoko, pod szarymi chmurami mknęła już jego wiadomość. Ptak mógł nie dotrzeć na miejsce, ale to już nie był jego problem. Jeśli dotrze...W końcu jeśli Rada zdecydowała się obdarzyć kogoś z nich dokumentami podróżnymi, to kim był on by podejrzewać akurat tę postać? A jeśli zabójca pozostanie tajemnicą... No, cóż.
- Bądźmy szczerzy.- pomyślał Lantier - Wcale mi tak naprawdę nie zależy, by za wszelką cenę został odsłonięty. Bo... Istnieje przecież jeszcze i taka możliwość, że pracuje on w rzeczywistości i od samego początku dla Rady. A wtedy zbytnia moja gorliwość może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Czasami dobrze jest pozostawić rzeczy własnemu biegowi, jeśli nie mamy pełnego obrazu sytuacji. Przypadek to jednak piękna rzecz.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 02-10-2010, 17:03   #50
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nastraszył mnie.
Pewnie taki był jego zamiar od samego początku...
Troche mi zajęło, zanim dostałem się do środka. A przecież apteczka powinna być łatwo dostępna... W końcu, gdyby stało się komuś coś paważnego, strach pomyśleć... Flaszki, słoiki, maści i piguły. Wszystko opisane. I wszystko obce. Nie! Ta nazwa była znajoma. Sertralina. Tak, chyba tak się to nazywało... jedna, nie dwie... zaraz będzie lepiej. Jeszcze tylko chwila...uffff...tak, to napewno to... znajomy ból głowy, ucisk skroni. Potem pojawią się zawroty, ospałość. Miałem tylko nadzieję, że prześpię drgawki... Rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Szczęściem niewielu było akurat pasarzerów. Pora obiadu. Zaraz będzie lepiej. Ale mi napędził stracha...
A wydawał się taki elegancki. Młody, sprawiający wrażenie nieco napuszonego. Zwróciłem na niego uwagę już w pociągu. Nie, nie zwróciłem, choć powinienem był. Obserwując tego mężczyznę z modnym wąsikiem, który właśnie do mnie podchodził, nie mógłem pozbyć się wrażenia że tego człowieka rozpiera jakaś dziwna, nie ukazywana na zewnątrz energia. Zdecydowany uścisk ręki potwierdził przypuszczenia.
- Czy aby nie przeszkadzam...? - zapytał niedbale.
- Bynajmniej.
- Pan pozwoli, że się przedstawię. Jérôme Lautrec.
- Pesival Fryderyk Blum - skłoniłem się i przyjrzałem z uwagą nowo poznanemu osobnikowi.
- Bardzo mi przyjemnie. Proszę mi wybaczyć to najście, chciałbym pana o coś zapytać. Jeśli jestem zbyt bezpośredni, proszę tylko powiedzieć a oddalę się. - w jego sposobie wysławiania się było coś twardego.
- Pytaj Pan - odparłem niepewnie Blum, zaraz dodałem nieco butniej - Najwyżej nie odpowiem...
- Może uzna mnie pan za wścibskiego, ale tak się składa że usłyszałem przypadkiem strzęp pana rozmowy z pewnym gentlemanem. Jeżeli mnie słuch nie mylił...Udaje się pan do Samaris...?
Chwilę trwało, nim zareagowałem. Przez całą tą dość długą chwilę wpatrywałem się intensywnie w człowieka podającego się za Lautreca. Samaris... Jak na owiane szczelną tajemnicą miasto w zadziwiający sposób nie schodziło z ust zadziwiająco dużej grupy osób. A co jeśli to policjant? Co prawda tutaj jego plenipotencja Xhystos warta była funta kłaków, ale po takich nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać... Próbowałem go odgadnąć. Jerome odwzajemniał spojrzenie, nie odwracając wzroku - wyglądał mi na kogoś, kto jest w stanie wiele zrobić dla osiągnięcia swojego celu. W końcu z moich ust wydobyło się tylko:
- Więc?
- Czy...- człowiek z wąsikiem zawiesił na chwilę głos, choć byłem pewny, że tamten nie musiał wcale zastanawiać się nad dalszym ciągiem - ...udaje się pan tam z własnej woli? - padło kolejne pytanie, choć nie było odpowiedzi na poprzednie. I znów nim wydałem z siebie jakikolwiek dźwięk długo czekał. Co to za pytanie? Zbił mnie z tropu. Nie takiego się sodziewałem. Ten człowiek najwyraźniej nie był tym, za kogo go brałem... Albo osaczał pozornie niedbałą konwersacją...Szybko musiałem coś odpowiedzieć...
- Ależ naturalnie. - tama pękła. - Dziwi mnie pańskie pytanie, monsieur Lautrec. Wyobraża Pan sobie okoliczność, dla której zdrowy na umyśle, wolny człowiek tułał by się przez pół świata wiedziony czym innym, niż własną, nie przymuszoną wolą?
- Tak. - odparł tamten zdecydowanie - Tę okoliczność nazwałbym strachem. Strachem przed tymi, którzy wolnego człowieka przymusili do działania wbrew swej woli.
- Musieli by być to potężni ludzie - odpowiedziałem niepewnie - skoro potrafią wywierać taki wpływ...
- Strach sprawia, że wydają się potężniejsi niż są. - zaczął z jakby większym zaangażowaniem - Dlatego zależy im na jego podsycaniu. Wcale nie tak trudno kogoś przestraszyć. Dużo trudniej sprawić, by pozbył się raz rozbudzonego strachu. Czy pan się boi, panie Blum?
- Ależ skąd - szybko skłamałem, Miałem nadzieję, że udało mi się zamaskować kłamstwo nerwowym uśmiechem. Ten typ od początku mi się nie podobał, jednak ciekawość wzięła górę. - Pozwoli Pan, że teraz ja o coś zapytam. Skąd zaciekawienie celem mojej podróży? Oraz moimi motywami?
Zmilczał.
- Na tym im właśnie zależy. - odpowiedział wymijająco po chwili milczenia - Lęk jest najlepszym strażnikiem. Nikt nie dowie się nawet, że jesteście straceni.
Nachylił się ku mnie i popatrzył mi w oczy, znacząco.
- Nie musi tak być. Ich władza nie sięga tak daleko, jak się wydaje. Niech pan odrzuci strach.
W ustach mi wyschło. Wiedział!
- Kim Pan właściwie jest, panie Lautrec? - na mojej bladej twarzy nie było już nawet śladu uśmiechu.
- Kimś, kto daje panu szansę na życie. - odparł najwidoczniej zupełnie poważnie - Proszę, niech pan wysiądzie w najbliższym mieście i porzuci to wszystko, do czego pana zmuszają. Niech pan wysiądzie, a także przekaże moje słowa wszystkim których chce pan ocalić. Nie znajdą was. Nie będą nawet szukać. Odwagi.
Stanęło mi przed oczami wspomnienie pewnego noworocznego przyjęcia. Wtedy, pamiętam to dobrze, wszyscy zaśmiewali się z tamtej chwili, kiedy na stół wniesiono ogromnego karpia w galarecie. Wciąż słyszałem dźwięczny śmiech Celestyny, rubaszny bas Nataniela... Teraz nie było mi do śmiechu, mimo, a może zwłaszcza dlatego, że moja mina musiała łudząco przypominać pysk tamtego karpia. Nic już nie rozumiałem. Ten człowiek ostrzegał. I nie było w ostrzeżeniu groźby. Była otucha, dobra rada. Była, lub miała na taką wyglądać.
- W najbliższym mieście. - powtórzył cicho Lautrec, ale mimo to lód w jego głosie sprawiał, że po plecach szły ciarki - Tyle macie czasu na decyzję. Potem...
Miałem wrażenie, że posmutniał.
- Potem będzie już za późno. - dokończył twardo i zdecydowanie - To nie jest tylko kwestia waszego życia. Chodzi też o moje. Proszę was zatem, zrezygnujcie.
Jerome podniósł się, poprawiając swoje odzienie. Zapinając spinkę przy rękawie koszuli, popatrzył na mnie. Byłem kompletnie ogłupiały. Jak mogłem starałem się za nim nadążyć, ale nijak nie mogłem. Jacy Oni? Jakie potem? Jacy My? Musiałem się jeszcze czegoś dowiedzieć, gdy tamten najwidoczniej uznał, że nie ma więcej nic do powiedzenia.
- Panie... Lautrec. - starałem się by mój głos zabrzmiał możliwie najpewniej - Prawie udało się Panu mnie wystraszyć. Nie wiem, jakie motywy kierują pańskimi działaniami... nie sądzisz Pan chyba, że posłucham opierając się tylko na jednej rozmowie i kilku zdaniach, sensu i znaczenia których, racz Pan wybaczyć, do końca nie pojmuję...
- A co oni Panu powiedzieli? - Lautrec był już na powrót tak chłodny jak na początku rozmowy - Czy wytłumaczyli Panu sens? Odkryli znaczenie? Dlaczegóż to właśnie im zdecydował się więc Pan uwierzyć?
- Jacy ONI? Mówże Pan jaśniej, do cholery!
- Mogę was tylko prosić. Proszę na poważnie potraktować moje słowa. Będę czekał. - Jerome wyciągnął dłoń do pożegnania - Nie miałem zamiaru Pana straszyć, przeciwnie, wciąż łudzę się, że przejrzy Pan na oczy. Przykro mi, że musieliśmy się poznać w takich okolicznościach, panie Blum. Naprawdę mam nadzieję, że nasza znajomość nie skończy się tak szybko.
Ukłonił się jeszcze, a potem ujął rękojeść stojącej obok laski i odszedł powolnym krokiem, nie oglądając się za siebie ani razu.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 02-10-2010 o 17:10.
Bogdan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172