Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-09-2010, 10:26   #3
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Góry Mroźne, 846 rok Nowej Ery, wiosna


Wieczór
pochyla się nad lasem
ostatnich ptaków
cichym lotem,
przelotnej chmury
bladą smugą,
samotnej gwiazdy
lśniącym złotem,
ciszą, co kryje
się w burzanach,
w nadciągających
zewsząd cieniach:
- Do widzenia. Do rana!
Do jutra! Do widzenia!
Księżyc błyśnie na chwilę,
zdradliwych nocy kochanek:
- Do widzenia, do jutra!
(Jeżeli nadejdzie ranek.)
Wbrew pewnej nucie niepokoju, tkwiącej w wygrzebanym w kronikach rodzinnych wierszu, noc minęła spokojnie i ranek nadszedł tak, jak powinien. Był co prawda dość chłodny jak na tę porę roku, ale Pustkowia miały prawo do pewnych fanaberii, które nie dziwiły nikogo, kto słyszał o tej krainie pełnej - jak mówiły opowieści i głosili bardowie - dziwów i niebezpieczeństw.



Gdy Mark vam Zee ruszył nad jezioro, by zmyć z oczu resztki snu, słońce dopiero zwiastowało swoją obecność pierwszymi, nieśmiałymi promykami, wyglądając zza pobliskich gór.
Gdzieś w dali pojawiły się chmury, które niby ogromna, unosząca się pośród różowo-złocistych wód wyspa, wypływały z wolna znad poszarpanego szczytami horyzontu. Można by wskazać góry i doliny. Wszystko wydawało się tak realistyczne, że miałoby się ochotę dotrzeć tam, by pospacerować po zboczach. Wspiąć się na któryś z ciemnych, obrzeżonych złotym lśnieniem szczytów. A potem chmury nieco się przesunęły i pojawiło się jeszcze coś... Na zboczu jednej z gór wyrastała wieża. Wysoka czarna wieża. Nagle całym sobą odczuł moc magii, która z niej emanowała. Magii i zła...
Mark potrząsnął głową, ale wrażenie pozostało. Wieża, taka sama jak w legendach, wisiała sobie w najlepsze na niebie, nie przejmując się niechęcią, jaką obdarzał ją obserwator.
- Zgiń, przepadnij... - wycedził Mark przez zęby.
Jakby zadziałało zaklęcie... Czy wiatr powiał, czy też zmienił się kąt padania słonecznego światła... Wieża zniknęła, a płynąca po niebie wyspa zamieniła się w zwykłą chmurę.

Są na niebie i ziemi...
Jak widać filozofowie mogliby więcej sypiać. Może dzięki temu niektórzy ludzie, bardziej realistycznie patrzący na świat, nie musieliby oglądać rzeczy, których widzieć nie chcieli.

Mark popatrzył jeszcze przez moment na chmury, a potem wrócił do obozowiska.
- Pobudka! - powiedział. - Wstawać, słońce się zbudziło, to i wam wypada otworzyć oczęta.
- Słońce? - Głos był kobiecy i należał do Thyone, bardki i wojowniczki zarazem. - Jeśli żartujesz, Mark, to osobiście cię uduszę, zakopię i zatańczę na twoim grobie. Zapomniałam już, że istnieje coś takiego jak słońce.


Nieprędko ruszyli dalej.
Doprowadzenie ekwipunku do porządku po tygodniu, podczas którego woda lała się im na głowy strumieniami o najrozmaitszych stopniach natężenia, musiało nieco potrwać. A że na Przeklętych Pustkowiach pogoda była zmienna niczym płocha niewiasta, trzeba było korzystać z okazji i porządnie się wysuszyć.
W końcu jednak zwinęli obóz.
Za nimi pozostały bagienne tereny, gdzie pod piękną zielenią murawy i czarującymi kępami kwitnącymi zielem, chlupotały czarne bajora bez dna. Wielkie olchy o krwawo czerwonych korzeniach, rozpartych, rozkraczonych, trzymających się kurczowo chwiejnego podłoża. W przedwcześnie nadgniłych kadłubach pni, wyżartych jałowością gruntu, próchno świeciło sino o zmroku. Wszędzie woda i wilgoć, i tylko maleńkie skrawki w miarę suchego lądu, gdzie można było zrobić krótszy czy dłuższy postój.

Las, którym wędrowali, podobny był do tych, które znali z bardziej cywilizowanych regionów świata. Dęby, sosny, cedry, cisy, jesiony... Jarzębiny, jeżyny, wysokie paprocie, leszczyna... Borówki, wrzosy, mech...
Pozory jednak myliły.
Jakulusy, miłe i sympatyczne węże, mieszkające w koronach drzew, rzucały się jak pocisk na przechodniów. W norach wygrzebanych między korzeniami drzew zamieszkiwały śliczne, bielutkie, bezwłose unzy, szczuropodobne stwory o zielonych oczach i jadowitych kłach. Dodatkowe urozmaicenie stanowiły pijawki drzewne, osiągające ponad pół stopy długości.
Czy nazwy tych stworzeń odpowiadały prawdzie, tego Mark nie wiedział, ale bardowie - Thyone i Aucassin - przysięgali, że nie kłamią. I że czytali o nich w starych kronikach...

Wąska ścieżka, którą kroczyli, rozwinęła się nagle w niezbyt dużą polanę, na środku której, wśród resztek zdziczałego ogrodu, stała chata.



Dom się schylił do ziemi,
dawno w nim nikt nie mieszka.
Strzecha mchem się zieleni,
trawą zarosła ścieżka,
stara studnia - niczyja -
skrawek nieba odbija.
Las przystanął w półkolu,
ogród chwasty zarosły,
świerki są już na polu,
furtki pilnują osty.
Jeszcze rok,
jeszcze lato
i las stanie przed chatą.
W małe okna zapuka,
drzwi zamknięte wyważy,
puste izby przeszuka,
w pustych izbach
pomarzy!
Porozwiesza powoje:
"Wszystko to będzie moje!"
Tylko studnię omija:
"Niech zostanie niczyja..."
Minie rok, miną lata...
Jest las, w lesie chata,
czarne świerki stojące
na straży.
W sadzie studnia kamienna,
woda w studni bezdenna.
Kto się napić z tej studni
odważy?
Hej, przybyszu z daleka!
Świat nie zając! Poczeka!
Wejdź na chwilę
do zagrody!
W sadzie studnia - niczyja -
błękit nieba odbija,
więc się napij
błękitnej tej wody!
Przymknij znużone oczy
niech się czerpak potoczy,
błękit z niego
poleje się strugą...
Wszystko wkoło zakwitnie,
kolorowo, błękitnie,
w tym błękicie przybyszu
śpij długo,... śpij długo...
- Niech mnie demony porwą - wykrzyknął Tilney. - Więc Sephor nie kłamał. Prawdziwa chata...

Mark skinął głową.
Spisana dobre pięćdziesiąt lat temu relacja Simenusa Sephora skłoniła ich małą, acz zgraną kompanię do wyruszenia na Pustkowia i miło było przekonać się, że kolejny fragment owej relacji zgodny jest z prawdą.

Spenetrowali, ostrożnie, chatę. Widać było, że od dawna nikt tu nie mieszka. Oni też nie mieli tego zamiaru. Podłoga była spróchniała i, miejscami, przegniła, po okiennicach zostały jedynie resztki przerdzewiałych zawiasów, przez dziury w dachu można było podziwiać chmury.
A woda w studni? Cóż... Powierzchnię wody pokrywała gruba warstwa liści i picie czegoś takiego byłoby mało rozsądne, nawet po parugodzinnym gotowaniu. Na szczęście niedaleko płynął strumyk.

Wszystko wskazywało na to, że mogą się tu zatrzymać na noc. Odpocząć nieco przed trudami dalszej drogi. Ale dobry nastrój prysnął, gdy wrócił Moloss, który miał sprawdzić okolicę.
- Dziesięć minut w górę strumienia są ślady, całkiem świeże. Pięć, sześć osób. Na dodatek... - zawahał się. - Znalazłem to...
Na wyciągniętej dłoni Molossa spoczywał starannie wykonany, chociaż ciut podniszczony, drewniany rycerzyk.
 
Kerm jest offline