Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-09-2010, 21:44   #6
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Potężna kula złocista kula powoli znikała za horyzontem, kiedy kupiecka karawana osiągnęła już półmetek drogi do Hilmarch. Przewodnicy już powoli rozglądali się za miejscem do biwakowania, a Karima z rozkoszą łapała ostatnie błyski słońca. Jej ciemna twarz przyciągała uwagę wielu, nikt jednak nie poważył się na niestosowne zachowania. Sama jej dumna sylwetka była onieśmielająca, a do tego była ponoć magiczką, a z tymi jak wiadomo żartu nie ma. Co najwyżej, któryś z bogatszych kupców proponował wygodną podróż na wozie, ona jednak z uśmiechem dziękowała i zostawała na swej karej klaczy Zoraj.

Teraz z zamyślenia wyrwał ją wycie psów, szum strzał i krzyki ludzi. Zasadzka!

Zoraj szarpnęła się się w panice przed wybiegającymi z lasy zielonoskórymi i zrzuciła swoją panią. Uderzenie o ziemie było bolesne i Calimshanka na chwilę straciła oddech. Jej złote szaty i biżuteria widoczne z daleka, błyskawicznie przyciągnęły uwagę orków. Wywietrzyły łatwy cel, przy którym można by się nieźle zabawić. Błąd ostatni w ich życiu.

Potężny wybuch ognia pozbawił ich życia błyskawicznie, a Karimie dał czas by się podnieść i ocenić sytuację. Na lewo kupcy z ochroną porobili barykady z wozów, ale już pierwsze gobliny osiągnęły jej wysokość, z drugiej strony ogry w bezwładnej plątaninie spanikowanych ludzi zabijały mężczyzn zostawiając sobie kobiety i dzieci zbite w małe gromadki. A na skraju lasu pojawiało się coraz więcej i więcej zielonoskórych, w tym także kilku w kolorowych szmatach i z wysokimi laskami. Ich zaklęcie ostatecznie miały złamać kupców. Karawana ginęła.


Podróż ciągnęła się godzinami. Ale Haveloc miał wiele spraw do przemyślenia nim dotrą do Hillmarch. Więc nie zwracał na spokojny, acz monotonny tryb podróży. Trudno było go nazwać gadatliwym towarzyszem. Milczący arystokrata niespecjalnie znał się na wojaczce, mimo kunsztownego rapiera przy pasie. Poza tym, przygniatała go wszak śmieć brata i nagłe przejęcie obowiązków głowy rodu. Nie wspominając już o tajemniczym powodzie obecnej podróży.
Nie śmiał wypytywać jednak o te sprawy Arthru, rycerz zapewne albo nie wiedział, albo przysięgał milczeć w tej sprawie. A Haveloc nie chciał wprawiać go w zakłopotanie.
Wypytywał jednak rycerza herbu Złoty Miecz, o samo miasto...
Nagle tą monotonię przerwał wybuch kuli ognia, a oczy Haveloca przyciągnęła atakowana karawana. Nie trzeba było mówić rycerzowi co ma czynić, a sam arystokrata... nie był jednak rycerzem, więc postanowił ruszyć za nimi, by wspierać ich za pomocą umiejętności i wiedzy, które nabył jako samouk.


-Arthru! Pełna szarża dwoma brzegami drogi!- Krzyknął starszy rycerz zakładając na głowę srebrzysty hełm. - Maksymilian ostrzał w tamten róg!- wyciągnowszy miecz wskazał najbardziej oddalone od ich pozycji skupisko zielonej masy. - Kapitanie Tom dziesięciu ludzi przez las, na flankę. Reszta osłania. - Zwrócił się do nadbiegającego dowódcy piechoty-Nie otaczać!- Kapitan kiwnął głową, że rozumie. - Panie trzymaj się blisko Maksymiliana. -Zwrócił się do arystokraty. Kiwnął głową Arthru i ruszyli. Najpierw kłusem, a po kilku sekundach równo przeszli w pełny galop. Z uniesionymi wysoko mieczami niczym dwie srebrne strzały pomknęli na spotkanie orczym najeźdźcom. Za nimi Maksymilian, giermek sir Adama zeskoczył z siodła dobył łuk i kołczan i wraz z dziesięcioma kusznikami wymierzyli i puścili pierwszą salwę zwracając uwagę stworów na nowych przeciwników.
Wraz z pierwszą salwą swojego celu dosięgnęła szarża dwóch rycerzy. Arthru ciał najbliższego orka przez jego pysk przecinając jego twarz niemal na dwie części, nie zwalniając nawet na chwilę kolejny stwór padł pod kopytami czarnego ogiera zwanego Gladius.
Kolejna salwa położyła trupem dwóch goblinów i jednego szamana. Piechota dotarła do flanki i parła naprzód zmniejszając źle wyćwiczonym stworom możliwości manewru.
Arthru przyjął na tarcze uderzenie buzdygana po czym wyprowadził kopniaka napastnikowi odrzucając go do tyłu i wybijając kilka zębów równocześnie wyprowadzając cios mieczem w zbliżającego się z drugiej strony orka. Gdy wyciągał miecz z obficie krwawiącego orczego ramienia zobaczył pędzącą w jego stronę błyskawicę. Nie mógł nic zrobić, nie było za czym się schować. Błyskawica miała już dosięgnąć chłopaka gdy nagle się rozproszyła.
Za barykadą młoda czarodziejka odetchnęła z ulgą, w samą porę udało jej się rozproszyć czar. Jednak nie czas jeszcze na odpoczynek. W myślach już wybierała kolejny morderczy czar.

Haveloc siedząc na wierzchowcu obserwował manewry rycerstwa. Nie miał doświadczenia w walce z orkami, nie był też wojownikiem, a bardziej uczonym. Dlatego też z pewną fascynacją przyglądał się obcej czarodziejce. Choć uroda jej miała tym w swój udział, to przede wszystkim jej obce pochodzenie, szczególnie intrygowała arystokratę. Mieszkając w zaściankowej części Cormyru, rzadko spotykał przybyszy z obcych krain, a jeszcze nigdy maga.
Niemniej nie czas był na takie rozważania. Popędziwszy nieco wierzchowca zbliżył się do orczych szamanów na bezpieczną odległość, i sięgnąwszy od fiolek ukrytych w połach swego płaszcza szybko zmieszał ich zawartość, wstrząsnął i po chwili rzucił z zabójczą precyzją ową wybuchową miksturę zabijając kilku orków w dość silnej i sporej ognistej eksplozji. Haveloc musiał ostrożnie wybierać cele, by uniknąć zranienia zarówno sojuszników, jak i ofiary napaści...ale w posługiwaniu się wybuchowymi miksturami miał znaczną wprawę.
Wystrzelona orcza strzała, która przeszyła udo szlachcica, przypomniała mu o jego śmiertelności, na szczęście przybywały posiłki. A i Haveloc miał przygotowaną miksturę z której pomocą rana szybko się zaleczy. Wyrwał strzałę i odrzucił sycząc z bólu, szybkim ruchem dłoni sięgnął po eliksir i wypił duszkiem.

-Panie!- Maksymilian krzyknął do oddalającego się jeźdźca, jednak ten był już za daleko. -Szlag!, kontynuować ostrzał, zawęzić obszar, nie strzelać do uciekających!- Krzyknął i rzucił się na swojego karego konia. Wyjąwszy z pochwy przy siodle miecz ruszył za arystokratą.
Sir Adam wypatrzył w tłumie największego i najbardziej pooranego bliznami orka nawołującego pozostałych do wyprowadzenia kontrnatarcia. Rozpoznając w nim dowódce rozpoczął przedzieranie się w jego stronę po drodze tratując, kopiąc i dźgając orczy pomiot.
Co bardziej tchórzliwi orkowie zobaczywszy, że jednak karawana nie jest tak łatwym celem postanowili ratować własną skórę ucieczką.
Mały goblin zaczaił się między drzewami z oszczepem w ręku. Arthru rozłupał czaszkę kolejnemu napastnikowi odwracając się do niego plecami, ten bez wahania rzucił w jego plecy prymitywną bronią. Na szczęście dla rycerza oszczep okazał się nie wystarczająca aby w zbroi dokonać więcej uszkodzeń niż tylko wgniecenie.
Zauważywszy oszczep, jeden z kuszników celnym strzałem powalił ukrywającego się goblina.

Arthru mimo świetnej kondycji odczuwał powoli zmęczenie. Powalił już w końcu kilkunastu przeciwników, a następni się zbliżali, choć widząc ciała swoich towarzyszy z większym ociąganiem. Czarodziejka wypowiedziała słowa mocy i pięciu orków zakręciło się i upadło wywołując mały zamęt wśród atakujących. Młody rycerz postanowił to wykorzystać i sam rzucił się w ich stronę tnąc na odlew wszystko wokół.
Jeden z orków zobaczył szlachetnie urodzonego młodzieńca dosiadającego rumaka i stwierdził, że będzie to zdecydowanie lepszy cel niż obkuty w metalową zbroję i uzbrojony w zakrwawiony miecz rycerz. Haveloc zobaczywszy ogromnego zielonego stwora, z jeszcze większym toporem w ręku z początku lekko spanikował, lecz szybko przywołał się do porządku i zaczął mieszać substancje. Ork był jednak za szybki. W oka mgnieniu pojawił się obok z uniesionym toporem.
Maksymilian w ostatniej chwili zeskoczył z konia pędzącego galopem na stwora. Impet przewrócił obu na ziemie i zaczęli się toczyć przez chwilę po ziemi.
Arystokrata wkroczył po raz ostatni do boju, sięgając po rapier i podjeżdżając do zaangażowanego w bój orka od tyłu. Szybkie pchnięcie w plecy, tuż pod łopatkę zakończyło żywot zielonoskórego. Nie było to honorowe podejście do sprawy. Ale też i Haveloc nie był ciężkozbrojnym rycerzem mogącym przepuszczać takie okazje w imię wyrównywania szans.
Zużył już wszystkie przygotowane na ten dzień bomby, więc pozostawił resztę bojów sir Arthru i jego rycerzom, a sam zawrócił w kierunku karawany.

Sir Adam w końcu przedarł się do orczego dowódcy. Ten krzyknąwszy coś zaszarżował na starszego rycerza. To zaskoczyło doświadczonego wojownika. Mimo to był przygotowany i ogromy topór ześliznął się nieszkodliwie po tarczy. Nie mógł jednak wyprowadzić ciosu gdyż z drugiej strony podszedł kolejny stwór z maczugą. Sparował jego atak mieczem i silnym kopniakiem zmiażdżył mu szczękę. Orczy przywódca zamachnął się ponownie swoim toporem. Tym razem rycerzowi nie udało się przyjąć ciosu na tarczę. Potężne ostrze zatopiło się w lewym ramieniu rycerza i tylko dzięki zbroi cios nie odrąbał jego ręki lecz pozostawił głęboką krwawiącą ranę. Sir Adam zdusił okrzyk bólu i całą energie zgromadził do ciosu rozłupując orczą głowę zakutą w ciemny hełm na dwie części.
Dla zieleńców śmierć ich wodza była ostatnim znakiem beznadziejności dalszej walki. Jeden po drugim zaczęły uciekać przez jedyną otwartą "ścianę" czworoboku tworzącego przez barykadę, dwóch rycerzy i linię żołnierzy.

Haveloc będąc już przy karawanie oglądał zwycięstwo rycerzy. Podjechał bliżej do siedzącej na wierzchowcu egzotycznej czarodziejki i rzekł.- Niezbyt przyjaźnie powitała was cormyrska ziemia, pani. Niestety, ostatnio nie jest tu zbyt bezpiecznie. Można wiedzieć dokąd zmierzacie...Jeśli to nie zbytnia śmiałość z mej strony, pytać o to?

Zbrojni pojawili się niczym wybawienie, zielonoskórzy rozpierzchli się w panice, a Zoraj pojawiła się przy boku Karimy przepraszająco trącając ją łbem. Czarodziejka uspokajająco poklepała chrapy konia, by następnie z gracją go dosiąść.
- Karawana kieruje się w stronę dolin, a ja razem z nią. Komu zawdzięczamy wybawienie?
-Rycerzom Cormyru... i trochę mnie. Im zostawię przyjemność przedstawienia się jak i swych zasług w twej obronie. A ja jestem Haveloc z rodu Deneith, do usług.-
rzekł w odpowiedzi arystokrata lekko się kłaniając. Spojrzał na dziewczynę oceniając jej wygląd i strój. Po czym rzekł.- Przyznam, że nie potrafię określić po stroju, z jakiej krainy pochodzisz pani.
Nagle jakby zesztywniał, po czym szybko rzekł.- Wybacz tą niezdrową ciekawość. Przywara każdego uczonego. Powinienem wpierw spytać cię o imię.
- Karima Az Azam, a pochodzę ze słonecznego Calimshanu. A jak twe miano panie? Twe i twojego druha.
Skłoniła lekko głowę, przed rycerzem, który właśnie do nich podjechał.
W międzyczasie, w jednej z jej sakw przymocowanych przy siodle zaistniał jakiś ruch i ciche bulgotanie. Zaraz też wyjrzały na świat małe, ciemne oczka, a oceniwszy, że jest bezpiecznie małpka wskoczyła raźno na ramię swojej pani.
- A to jest Abu.
-Haveloc...jak już wspomniałem. A to jest Mędrzec, jedyny wierzchowiec który nie boi się wybuchów.-
klepnął delikatnie po karku swego konia. -Alhana twierdzi, że dlatego iż jest za leniwy na ucieczkę.
Uśmiechnął się dodając.- Ale rozpieszczone młodsze siostry bywają złośliwe, prawda Mędrzec?
Spojrzał na zbliżającego się Artrhu i rzekł.- Pozwolisz pani że przemilczę. Nie chcę mu odbierać tej przyjemności, jaką jest osobiste przedstawienie się twej szlachetnej personie.

- O wszechmocny Helmie, wspomóż swego wiernego sługę i uśmierz jego cierpieniom.- Sir Adam cicho wypowiedział po raz kolejny słowa modlitwy. Po chwili poczuł zanik pulsującego bólu. Rana przestała krwawić, odzyskał też czucie w tej ręce. Zszedł z konia i podniósł upuszczoną tarczę. Spojrzał na zwłoki swojego przeciwnika. Kiwnął mu głową, jakby w podzięce za dobrą walkę i zawołał kapitana. - Zebrać rannych, sprawdzić zniszczenia, przenieść dobra do wozów będących wstanie kontynuować podróż. Po dwóch żołnierzy o dwieście metrów od karawany w każdą stronę. Za godzinę karawana ma być gotowa do drogi.

Rosły młodzieniec zdjął hełm ukazując swe młode oblicze. -Pani, Jestem Arthru herbu Złotego Miecza dowódca zastępu "Wilczków" pierwszego Hufca Rycerzy Purpury.- Tu skłonił się lekko. - Do usług.-
Wtem z oddali rozległ się krzyk -Arthru! Do mnie!-
-Proszę o wybaczenie, obowiązku.- Ukłonił się raz jeszcze i pognał swego czarnego rumaka w stronę starszego rycerza.
-Pojedziemy w pogoni, musimy wykorzystać ich rozproszenie. Jest nas tylko dwójka więc trzymamy się blisko i bez heroizmu jasne ?-
-Tak jest Sir.-
Odpowiedział młodzieniec po czym oboje ruszyli za uciekającymi orkami.
Ledwie kobieta zdążyła przywitać się z mężczyzną, ten już zniknął przywołany przez obowiązki. A tak, rycerskie życie. Karima odprowadziła go wzrokiem, co skwapliwie wykorzystała małpka zręcznie doskakując do toreb Haveloca.
A szlachcic zareagował wręcz panicznie i szybko sięgnął dłońmi za sakwami, dodając nerwowo.- Moje torby to nie miejsce do szperania. Pełno tam trucizn i groźnych dla zdrowia substancji. Jeśli to twój chowaniec, mogłabyś go przywołać do siebie? Nie chcę mieć na sumieniu twego pupilka.
- Najmocniej przepraszam. Abu! Wstydziłbyś się! - zawołała gdy nieznośny stworek z miną niewiniątka znalazł się ponownie na jej ramieniu. - Przepraszam jeszcze raz. To strasznie ciekawa małpka, nawet jak na standardy swojego gatunku.
- Nie szkodzi...ciekawość, to akurat cecha godna podziwu.- odparł Haveloc pocierając dłonią czoło i czując, że się spocił ze strachu.-Przyszykowane przeze mnie eliksiry nie są zbyt bezpieczne dla osób do nich nieprzyzwyczajonych.
Spojrzał na małpkę i na szaty, szybko uciekając wzrokiem od dekoltu kobiety. Który poniekąd mógł przyciągać męskie spojrzenia niczym magnes opiłki żelaza. Jednak niestosownym było się tak gapić. Spytał po chwili.- Czy będzie niegrzecznym poprosić cię, jeśli nadarzy okazja, o chwilę rozmowy na temat twych rodzinnych stron? Calimshan to dość odległe miejsce i pewnie różni się od Cormyru, prawda?
- Opuściłam je dawno temu, ale to prawda, jest zupełnie inny. I przede wszystkim dużo cieplejszy.

Zaśmiała się w sposób, który przywodził na myśl dzwonienie wielu małych dzwoneczków.
- Widzę, że na szczęście nie ma wielu rannych, i wkrótce będziemy mogli ruszyć dalej.
-To i dobrze...bo choć leczyć nieco umiem, to nie wiozę ze sobą opatrunków i maści leczniczych.
-odparł Haveloc i spojrzał na dziewczynę.- Jesteś pani... jesteś Karimo, najemną czarodziejką ? Czy też twoje wędrówki mają jakiś cel?
Zmieszała się lekko przy tym pytaniu.
- Chyba tak, chyba jestem najemną czarodziejką. A co do celu... któż może być pewien swego?
-Och można, zaiste można. Zwłaszcza gdy ci cel wyznaczają ci inni.-
rzekł cierpko szlachcic spoglądając na krzątających się rycerzy. Po czym dodał.- Mogę jedynie zazdrościć ci swobody i wolności Karimo.
- O tak, wolność po 25 latach to coś co naprawdę można docenić
-uśmiechnęła się trochę kwaśno - W tej chwili podróżuje tam, gdzie mnie los rzuci trzymając się tylko z daleka od Amn.
Arystokrata domyślił się że dziewczyna ma za sobą jakieś ciężkie doświadczenia. Uśmiechnął się i rzekł cicho.- Nie znam się za bardzo na konwersacji z... U nas na prowincji nie było zbyt wiele okazji.- Zamyślił się i po chwili dopiero rzekł.- Przykro mi, że me słowa wywołały smutne wspomnienia. Jeśli to nie kłopot...to może powiesz mi, czemu jedziesz do Dolin?
- Bo tam jedzie karawana -
uśmiechnęła się ponownie do chłopaka, na znak, że nie ma żalu - Nigdy tam nie byłam i nic mnie z tym miejscem nie łączy. Praktycznie jak z żadnym w tej części świata.
- Szkoda... miło mieć dom.-
odparł szlachcic, pocierając podbródek.- Fascynujesz mnie...-po tych słowach przerwał. Odchrząknął, zaczerwienił się i wreszcie rzekł.- ... twoje pochodzenie i osoba. Nigdy nie spotkałem czarodziejki, ani kogoś z tak daleka. Jak wspomniałem jestem uczonym i chciałbym poznać twoje opowieści o świecie.
Haveloc czuł się przy Karimie nieco głupio, ciągle popełniając gafy... Nic niezwykłego, zważywszy na braki w jego doświadczeniu jeśli chodzi o rozmowy z kobietami.
Młodzi chłopcy bywali tacy rozczulający. Uśmiechnęła się tym razem tylko w myślach, by nie urazić szlachcica.
- Chętnie wymienię się opowieściami. Powiedz mi jednak jaki jest cel twojej wędrówki?
-Sprawy rodzinne.
- westchnął smutno Haveloc, po czym dodał.- Niedawno zostałem głową rodu Karimo. I będę musiał przejąć obowiązki z tym związane.
Spojrzał na czarodziejkę dodając.-Dlatego ci zazdroszczę Karimo, ja nie zaznam swobody. Bycie dobrze urodzonym nie jest...tak wspaniałe...jak się wielu wydaje.
Po około piętnastu minutach z oddali wrócili obaj rycerze. Sir Adam sprawdził stan rannych, w głowie obliczył zdolności bojowe pozostałych. Zarekwirował tymczasowo dwa konie, aby na ich grzbietach wysłać dwóch żołnierzy na przód aby pełnili rolę zwiadowców. Pozostałych żołnierzy rozlokowano na wolnych miejscach w wozach aby przyśpieszyć odrobinę marsz. I karawana ruszyła powoli do przodu.
Kobieta spięła konia i spokojnie ruszyła do przodu.
- Nie ma czego zazdrościć tak naprawdę Havelocu. Swoboda często powiązana jest z samotnością, a póki masz rodzinę i zobowiązania względem niej nigdy nie jesteś samotny.
- To prawda, ale... można podróżować i nie być samotnym.-
odparł szlachcic patrząc gdzieś przed siebie.- Niziołki, przynajmniej niektóre klany, ponoć podróżują całymi rodzinami. Szlachta jest przykuta do ziemi, nie mniej niż ich poddani, może nawet bardziej. A obowiązki... nie zawsze są przyjemnością.
Spojrzał na czarodziejkę dodając żartobliwym tonem.- Ojciec powiada, że piękna kobieta nigdy nie jest samotna. Ale nie powiedział nigdy, co miał na myśli.
Arthru podprowadził konia bliżej Haveloca. Nie trzymał w rękach lejc, kierując konia jedynie nogami. Z jednej z sakw wyciągnął kawałek szmatki i zaczął czyścić ostrze swego miecza.
- Oczywiście, że obowiązki nie są przyjemnościami, inaczej nie nazywałyby się obowiązkami - dyskretnie pominęła wątek pięknej kobiety - Uczono mnie, że arystokrata jest odpowiedzialny na ludzi, którzy mu podlegają i to ich dobro powinien mieć na względzie. Dopiero później może myśleć o sobie.
Haveloc spojrzał na rycerza i westchnął cicho... Liczył że bardziej obyty z dworem i dwórkami Arthru oszczędzi mu tego kłopotu. Chyba jednak nie zamierzał. Wpierw jednak rzekł.- Myślę że wieśniaków mało obchodzi kto nad nimi panuje, byleby robił to dobrze.
Po czym rzekł wskazując dłonią.- A i pozwolisz pani, że przedstawię ci sir Arthru, który także dzielnie bronił twego bezpieczeństwa pani. Sir Arthru, to jest Karima Az Azam z dalekiego Calimshanu.
Na twarzy młodzieńca widać było zmęczenie. Ciężka to była walka. Przerwał czyszczenie broni i pokłonił się lekko czarodziejce. - Pani.-
- Panie - przywitała się uprzejmie, po czym wróciła do rozmowy ze szlachcicem - Oczywiście, że wieśniakom chodzi o dobre rządy. ale zbyt wiele arystokratów skupia się tylko na swoich osobach i swoim bogactwie, całkowicie nie zważając na poddanych i ich potrzeby.
-To prawda.-
odparł Haveloc, potarł podbródek.- Tak bywa zwłaszcza, gdy majątek jest duży i ród szlachcica zatraca kontakt z poddanymi. Ale jak ma się tylko dwie wsi, zamek i połać lasu. To większość poddanych zna się po imieniu i ich kłopoty... stają się moimi. -arystokrata uśmiechnął się do czarodziejki i dodał smętnie.- Chciałbym mieć jednak tylko takie problemy. Niestety o wiele smutniejsza sprawa sprowadza mnie do Hillmarch.
- Jeżeli to nie tajemnica, cóż panie Cie sprowadza?
- Och..to nie tajemnica.-
westchnął Haveloc, spojrzał na czarodziejkę i przez chwilę myślał pocierając kciukem podbródek, nim rzekł.- Ale, jeśli pozwolisz, zanim ci opowiem, poproszę cię o coś. Skoro podróżujesz wedle swej woli, to może pojedziesz ze mną do Chimarionu, mego zamku w odwiedziny. Alhana byłaby rada...rzadko mamy gości. Cóż...gości nie będących sąsiadami zza miedzy.
- Chętnie odwiedzę twe włości i skorzystam z gościny.
Uśmiechnęła się miło.
Haveloc uśmiechnął się radośnie... miło będzie wracać z Hillmarch w towarzystwie. I pewnie bezpieczniej. Wątpił bowiem, czy eskorta rycerzy będzie mu towarzyszyła w drodze powrotnej. Ród Deneith może był i zasłużony dla Obaskyrów, ale utracił wiele z wpływów i bogactwa.
Arystokrata wciągnął powietrze w płuca i wypuściwszy je rzekł.- Ostatnio... Może zacznę od początku. Głową rodu Deneith do niedawna był mój brat, Gordric. Reprezentował rodzinę, na dworze królewskim i dbał tam o jej interesy. Niestety... Gordric zmarł tragicznie. A sir Arhtru przywiózł trumnę z jego ciałem i pilnuje mego bezpieczeństwa w drodze do Hillmarch. Zostałem wezwany, zapewne po to by pozałatwiać wszelkie sprawy, jakie zostawił mój brat.
- Współczuje ci serdecznie w takim razie. Razem z śmiercią brata spadły na ciebie wielkie obowiązki, niełatwe to brzemię.
Koń szlachcica był blisko wierzchowca czarodziejki, więc szlachcic delikatnie położył swą dłoń na jej dłoni mówiąc.- Nie musisz się o mnie martwić Karimo, większość obowiązków już dawno Gordric zostawił na moich barkach. A i podczas podróży do Hillmarh zdołałem się pogodzić ze jego stratą.
A zorientowawszy się, że pozwolił sobie na gest nazbyt poufały wobec czarodziejki, szybko cofnął dłoń dodając.- Liczę że szybko uda mi się załatwić sprawy i wrócić do Chimarionu. A rozmowy o twych podróżach, z pewnością odgonią ode mnie ponure myśli.

Arthru skończył polerować ostrze. Przyjrzał się mu uważnie po czym płynnym ruchem schował do pochwy, przytroczonej do siodła. Rozejrzał się wokół. Większość podążających w karawanie, również żołnierzy, już spała. Młody giermek rozmawiał o czymś z kapitanem, co jakiś czas wybuchając śmiechem. Zapewne Tom opowiada mu jeden ze swoich sprośnych żartów. Na czele jechał sir Adam, zajęty jednak rozmową z przywódcą karawany. Spojrzał w niebo. Ciemne chmury zbierały się nad nimi, a mieli wciąż jeszcze z dwie godziny jazdy. Westchnął lekko. Po czym wyjął z sakwy małą książeczkę oprawioną w czerwoną skórę i zgłębił się w lekturę.
Z ulgą przyjęła wzięcie ręki przez młodzika.
- Nie oczekuj wielkich opowieści o mych podróżach, mało widziałam. A teraz zechciej wybaczyć, ale muszę sprawdzić swoje sprawy na końcu karawany.
Spięła konia i wycofała go lekko. Zamierzała zerknąć jak radził sobie przywódca karawany i czy nie potrzebował jakiejś magicznej pomocy. W końcu za to jej płacił.
Gdy tylko czarodziejka oddaliła się na bezpieczną odległość, arystokrata uśmiechnął się kwaśno i mruknął pod nosem.- Brawo Haveloc, speszyłeś kolejną dziewczynę. Alhana miałaby kolejny powód do swych ostrych żarcików.
I zatopił się w rozmyślaniach.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline