Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-09-2010, 21:19   #9
Ajas
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Po powrocie do obozu nie ominęło ich ciepłe powitanie. Walka z pajęczakiem odcisnęła na kondycji szlachcica swoje piętno dla tego z ochotą zasiadł do ogniska. Jedząc,pijąc i dyskutując z zebranymi myślami przywoływał ostatnie dni. Dawno nie zaznał tylu dziwnych przygód w tak krótkim czasie, życie kompani było raczej monotonne. A pomyśleć, że znalazł się tu tylko dlatego że podsłuchał pewną rozmowę swego kapitana...

Fortney II uchylił wejście do namiotu w którym znajdował się Azbekh, i spojrzał z uśmiechem na swego kapitana. Jedynie jego ręką i głowa była widoczna, gdyż nie raczył wejść do "pomieszczenia" bez pozwolenia.
- Witam kapitanie, nie będę teraz panu przeszkadzał?
- Viver.. to ty. Wejdź. -rzekł kapitan a Fortney usłyszał tylko jak klinga mężczyzny ląduje na stoliku przed nim.
Vyvernspur rozejrzał się po pomieszczeniu, jego dowódca siedział na swoim posłaniu. Jak an starca był naprawdę postawnej budowy. Kuśtykał na jedną nogę, mówił że to pamiątka po bitwie, większość z najemników nosiła jakieś. Fortney złapał skrzynkę i gdy kapitan kiwnął głową przysiadł na niej.
- Musze przyznać kapitanie, że pana rozmowę z tamtym mężczyzną słychać było na kilka namiotów dookoła. Czyżbyśmy dostali jakieś nowe rozkazy? - zainteresował się szermierz. Nie musiał martwić się o to czy ma dostęp do takiej wiedzy, gdyż był jednym z głównych taktyków w obozie. Dostęp do rozkazów i ważnych informacji był mu niezbędny do pracy, a po za tym miał dobre kontakty z kapitanem.
- Chybaś ty słyszał -wysyczał kapitan- a teraz zamknij gębę durniu. Jesteś dobrym taktykiem Viver, znaj więc swoje pole na szachownicy. -był czymś poruszony, Fortney widział już ten wyraz napięcia na jego twarzy i nerwową nutę w głosie.
- Kapitanie, z całym szacunkiem, ale czy nie uważa pan ,że przedyskutowanie tego zemną będzie niosło więcej korzyści niż strat? Wie pan że mam posłuch i dobrą reputację w obozie, więc jeżeli będę wiedział co ma zostać ukryte, to to zostanie zatajone tym bardziej. Chyba pan ufa w moje podejście taktyczne? - Fortney spojrzał na niego swoimi bystrymi oczyma i pomyślał " Pionek wystawiony, czas na twój ruch."
- Jedyną osobą która ma posłuch i szacunek w tym obozie jestem ja chłopcze i doputym żyw tak pozostanie! -podniósł dramatycznie głos i przybrał groźną minę. W oczach podstarzałego wojownika krył się jednak strach. Zaciekła obrona była naturalnym odruchem na ten rodzaj gniewu, Veras wiedział, że to stadium minie.
- Ależ Kapitanie przecież ja wiem, iż moja reputacja nie sięga pańskiej do pięt. - zaczął słodzić szlachcic by udobruchać kapitana. - Nawet pan nie wie ile razy najemnicy mówili o panu wiele dobrych rzeczy! Kapitan to, kapitan tamto, poezja po prostu! - Veras uśmiechnął się w myślach przesunął kilka figur. - Kapitanie, przecież pan wie, że ja uważam pana za najlepszego dowódcę w tym królestwie. Przyjął mnie pan mimo tego. - wskazał kikut ręki. - I mianował jednym ze strategów. Czy pan uważa że śmiałbym mówić o panu źle i podważać pana autorytet? - skoczek ustawił się na odpowiednim polu. Takie zmiękczenie powinno wystarczyć póki co. Fortney II uśmiechał się ciepło czekając na ruch kapitana.
- Widzę żeś skorzystał na tym stanowisku więcej niżby się zdawało, nawet talenty oratorskie w tobie wezbrały- kolejny spośród mych "zdolnych uczniów" -ostatnie zdanie zdawało się dobrze rokować Verasowi gdyby nie kąśliwy akcent przy ostatnich wyrazach. Wydawało się jednak, że jego wysiłki nie są całkiem bezowocne- kapitan powiedział "cokolwiek" mimo ironii w głosie, a stąd już blisko do "czegoś" powiedzianego niby od niechcenia.
Jednoręki zaśmiał się szczerze. - To jest właśnie ten kapitan którego znam. Nikomu nie oszczędzi swego humor! Ja i orator, cóż pan plecie, ja tu jestem od tego by na mapach zaznaczać flagami różne miejsca, a potem machać szablą w pierwszym szeregu. Żyjemy by wydawać nam rozkazy, czyż nie? - ta niby luźna uwaga, była punktem zaczepnym dalszego planu Fortneya, który powoli układał go w swej głowie.
-Właśnie tak Viver, właśnie tak.. Ale nie wszyscy znają swoje miejsce jak ty chłopcze, każdy patrzy na szybki zysk, krótkowzroczność to zła cecha. -mówił enigmatycznie do Fortneya zupełnie nie przejmując się ile z tego najemnik zrozumie, a ile uzna za bełkot- Przybyliśmy do miasteczka by stąd ruszyć dalej na północ z żołnierzami, taka była umowa, rozkazy wydano. Niektórym z nas jednak Hillmarch przypadło do gustu aż nazbyt i nie mówię o dezercji Viver, rewolta! Moi ludzie stają niepewnie przeciwko mnie, przeciwko rozkazom. Nie chcą ginąć w górach jak przystało na wojowników, wolą żyć tu jak bandyci na koszt farmerów odwlekając swój koniec jak najdalej, ślepi głupcy. -zakończył z wyczuwalnym w głosie zawodem.
Fortney II słuchał tego skupiony, i wcale mu się to nie podobało. Zwalczanie zielonoskórych było honorem i zaszczytem a nie przykrym obowiązkiem. Ale do głowy wpadł już mu pewien plan. Idąc przez miasto słyszał o tym jakoby Helmici poszukiwali ochotników do jakiejś misji. To w połączeniu z wpływami kapitana mogło ruszyć kompanie na przód.
- Kapitanie, chyba mam pewien pomysł jak temu zaradzić. - powiedział i odkaszlnął. - A zatem, słyszał pan zapewne o tym że świątynia Helma poszukuje najemników do wykonania jakiejś misji. A co by się stało gdybym ja jako strateg się tam udał? Mógłbym wybadać teren, sprawdzić jakimi siłami dysponuje wróg a jakimi sojusz. Na pewno wpłynęło by to pozytywnie na morale, zwłaszcza gdyby zaczął pan wspominać o łasce Helma która spłynie na nas za pomoc jego kapłanom. Nie uważa pan że należałoby tego spróbować? Jakie jest pana stanowisko w tej sprawie? Myślę że perspektywa gniewu bożego ruszy z miejsca każdego, nawet największego tchórza czy obiboka. - zakończył Viver, któremu zależało by kompania ruszyła w bój.
- W tym problem, że Helm nagradza strażników a nie tchórzy- a im chodzi jeno o żołd i hulankę co to ją tutaj dostają. -Azbekh przeżuwał słowa z pogardą je wypluwając- Jeśli zechcą odejść odejdą, na tym to polega, cholera. Ale możesz sprawdzić co ojczulkowie knują, uważaj- pod błękitnymi szatami są niewiele lepsi niż ci tutaj..
-obrzucił wzrokiem namiot sugerując najemników w obozie.
- Życzy pan sobie jakiś konkretnych informacji o nich? Pozycje, liczebność, cel misji? - spytał Fortney przeczesując ręką włosy, głosem sugerującym ze te informacje mogą być przydatne.
- Nie walczymy z kościołem Helma, ale tak, te dane też byłyby pomocne.
- Czyli mam rozumieć że zostaje właśnie wysłany na prywatną misję, i wyraża pan zgodę na moje czasowe opuszczenie obozu? - spytał by upewnić się ,że kapitan wie na co się zgadza.
- [i] Wszystko co zarobisz u ojczulków jest twoje Veras, ale pamiętaj "że nie wszystko złoto co się świeci". Po powrocie zdasz mi szczegółowy raport i wracasz pod komendę, zrozumiano?
- Tak jest panie kapitanie! - wstał salutując lewą ręką, po czym skłonił się i opuścił namiot. Cóż czas było ruszać do swojego lokum by zabrać ekwipunek, i udać się do świątyni.

Do namiotu droga daleka nie była i po chwili Vyvernspur już tam był. Powoli zaczął zbierać swoje rzeczy, nie musiał się spieszyć, do świątyni zamierzał wyruszyć dopiero jutro. Podniósł z ziemi plecak i zaczął pakować najważniejsze rzeczy. Butelka jego ulubionego wina, ubrania podróżne i szlacheckie, podrobione dokumenty, rodzinny sygnet trochę złota i dwie magiczne mikstury. Wsadził wszystko do plecaka i rozejrzał się po namiocie, a jego oczy dostrzegły poszukiwanego przedmiotu. Stara szachownica leżała przy zwijanym posłaniu. Wytarta od licznych partii jakie na niej stoczył, znał na pamięć każdą rysę na każdej z figur. Uśmiechnął się i chwycił ją lewą ręką. Cóż może u kleru znajdzie się dla niego jakiś godny przeciwnik.
Rodzinny sygnet ukrył w wewnętrznej kieszeni kaftana, póki jego imię nie było oczyszczone wolał się z nim publicznie nie pokazywać.
Fortney II Vyvernspur „ Krwawy Floret” usiadł na swoim posłaniu i wyjął swój rapier. Spojrzał na piękne ostrze, robione na zamówienie przez najlepszych kowali jego rodu. Na rękojeści widniał deseń ognia i gwiazd, zaś po ostrzu przebiegała cieniutka błyskawica. Rapier był doskonale wyważony i przystosowany do predyspozycji jednorękiego. Zwał się „ Rapierem czterech tańców” i szlachcic był bardzo przywiązany do tej broni, nie raz uratowała mu życie. Vyvernspur wydobył z kiszenie jedwabną szmatkę i przetarł ostrzę.
Ustawił przygotowany plecak przy wyjściu za namiotu i z uśmiechem ruszył na dalszą przechadzkę po obozie. Musiał pożegnać się z kilkoma przyjaciółmi, nie wiadomo kiedy dane będzie mu wrócić z tej misji.

Następnego dnia, Fortney wstał skoro świt, przeciągnął się i wykonał kilka skłonów. Lubił rozruszać się o poranku, rozgrzewka zajęła mu kilka chwil. Następnie wyszedł z namiotu udając się do obozowego kucharza po swój przydział. Gdy już spożył posiłek wrócił przed swój namiot i wziął wiadro które stało przed nim. Skoro miał iść do świątyni wypadało jakoś wyglądać. Udał się do studni, przy której rozbili obóz ( specjalnie rozplanował obóz tak by zachowując strukturę obroną jego namiot był jedynie kilka kroków od niej.) Bez zbędnych ceregieli rozebrał się i wydobywając wodę oblał się nią cały. Mimo braku jednej ręki szło mu to całkiem sprawnie, i już po chwili wylewał na siebie trzecie wiadro. Świeża i zimna woda od razu orzeźwiła go, a on owinął się w pasie, wcześniej zdjętą koszulą i powrócił do swojego namiotu. Tam osuszył się i ubrał swój strój szlachecki. Czarny kaftan zapinany na złote guziki i wygodne czarne spodnie, które trzymał czarny skórzany pas. Stwierdził ze zbroja aktualnie nie będzie mu potrzebna, więc jego skórznia jak i reszta przydatnych rzeczy znajdowała się w dużym plecaku podróżnym. Zapiął guziki kaftana, i przeczesał ręką mokre jeszcze włosy. Dopełnieniem stroju była czarna niczym noc peleryna ze złotymi sprzączkami. Na nogi założył wysokie skórzane buty na lekkim obcasie. Lubił to obuwie, mógł w nim równie dobrze tańczyć, podróżować i walczyć. Nasunął na swoją lewą dłoń rękawiczkę z czarnego aksamitu, a do pasa przypiął swój rapier. Spojrzał po sobie, wyglądał bardzo elegancko, a w standardach najemników, nawet za elegancko. Zarzucił na ramię plecak(wcześniej upychając do niego swoje zwijane posłanie.) , i opuścił namiot. Szedł przez obóz pewnym sprężystym krokiem, ostatni raz w najbliższym czasie oglądając znajome mu twarze.

Droga przez miasto, nie należała do interesujących, co prawda parę razy jakaś wścibska dłoń chciała ukraść mu sakiewkę, ale jednoręki szermierz zaskakiwał potencjalnych złodziejaszków swoją zręcznością i spostrzegawczością. Nie brał konia którego przydzielono mu w kompani, były to drogie zwierzęta a nie było pewne kiedy Fortney powróci do najemników. Przed świątynią znalazł się około południa, nie mając nic ciekawego do roboty, przysiadł na pobliskim jej murku, i czekał na tych którzy postanowią tu przybyć. Był pierwszy, ale nie należał do osób które czekanie uważają za nudę. Z plecaka wydobył szachy i rozłożył je przed sobą, rozpoczynając partię z samym sobą. Zapowiadała się długa i ciekawa gra.
 
Ajas jest offline