Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-10-2010, 15:52   #48
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"- Co do miasta - to taka już, jak sądzę, jego natura. Co się zaś tyczy zagadki związanej z tymi, jak Pan to ująłeś, którzy doń podróżują, mniemam, że każdy sam roztacza wokół siebie tyle tajemnicy, na ile pragnie pozostać nieodgadnionym."


Dni płynęły wolno jak sam wielki sterowiec. Czasem trudno było odróżnić dzień teraźniejszy, od wspomnień które układały się w historię lotu. Myśli płynęły jak altiplan, ale w przeciwieństwie do niego w dwu przeciwstawnych kierunkach.

Pierwszego dnia krajobraz w dole pozostawał szary i pusty, ale teren wyraźnie się wznosił. Rankiem płynęliśmy już nad wielkim łańcuchem górskim, którego majestatyczne, ośnieżone szczyty miały stać się widokiem podziwianym przez nas, pasażerów przez następne całe trzy dni. Mimo dobrej pogody sterowiec musiał lecieć wysoko, przez co tu w górze było przeraźliwie zimno - tylko ci z podróżników, którym to nie przeszkadzało i do tego zabrali ze sobą coś cieplejszego, albo też byli naprawdę zahartowani - wystawiali nos poza szalupę. Większość nas jak do tej pory spędzała czas w znajdującym się na dziobie szalupy barze, posiadającym okrągłe przeszkolone okno na nieboskłon. Już w powietrzu okazywało się, jak potrzebny jest tutaj ten bar. Po paru głębszych dużo łatwiej znosiło się świadomość, że jest się tak daleko od twardego gruntu pod nogami a twoje życie zależy tylko i wyłącznie od sprawności latającej machiny oraz umiejętności jednego człowieka zasiadającego za jej sterami, no i od kaprysów pogody.





Inspektor Lantier wpatrywał się z uniesioną głową i zaciśniętymi ustami w witraże zdobiące sklepienia dworca. Jego ludzie, odziani w proste, ale dobrze uszyte stroje stali parę kroków dalej niczym szare papierowe makiety. Tylko nieznaczne ruchy głów, gdy lustrowali przechodzących po peronie ludzi były dowodem, że nie są całkowicie nieruchomi.
- Dwadzieścia minut temu...- powiedział w końcu śledczy. U jego stóp błąkały się kłęby pary.
- Dokładnie...- stojący obok niski, perkaty zawiadowca popatrzył na swój zegarek, który miał lekko nadpęknięty cyferblat - ...to dziewiętnaście. Spóźniliście się panowie.
- Genialne! Myśli pan, że sam nie doszedłem do tego wniosku? - prychnął złowrogo inspektor. - Czy jest jakaś metoda, by wejść z kontakt z kierownikiem pociągu? Albo może...
- Pociąg jest już na przedmieściach...- pokręcił głową kolejarz - Tam nie uchowa się żaden drut. A jeśli myśli pan o zatrzymaniu składu, to i tak zgodnie z regulacją Rady zatrzymywanie pociągu w trakcie przejazdu przez przedmieścia jest surowo wzbronione ze względu na bezpieczeństwo pasażerów i pod żadnym...
- Znam tę regulację...- przerwał mu zimno Lantier i zamyślił się.

Wiedział dobrze, że bez pisemnej zgody Rady w tym przypadku nawet prefektura policji nic tu nie wskóra. Był oczywiście w stanie je dość szybko załatwić, ale w obliczu tej niekompletnej wiedzy, którą posiadał Lantier, dalsze działanie w tym kierunku zdawało się bezcelowe. Nie mógł, nie był władny przecież zatrzymać całej ekspedycji. Rada nie przyjęłaby tłumaczenia, że pewne fakty wyszły na jaw zbyt późno. Z drugiej strony wiedział, że pozostawienie rzeczy bez własnej reakcji może mieć katastrofalne skutki dla misji, a on wtedy stanąłby w szeregu odpowiedzialnych za porażkę.
Nie chciał stanąć w tym szeregu. Mógł jeszcze zrobić jedno, spróbować przesłać ostrzeżenie i mieć nadzieję, że świadomość pewnych faktów zmusi członków wyprawy do ostrożności i uchroni ich przed nieprzewidywalnymi konsekwencjami tego, co się stało.
- Jest pan wolny. - oschle odprawił zawiadowcę, a ten oddalił się z wyraźną ulgą. Lantier usiadł na dworcowej ławce i znów, pośród muzyki buchającej pary i syknięć z kół ogromnych potworów, wsłuchał się we własne myśli.
Tożsamość wszystkich członków misji była ścisłą tajemnicą, nawet dla niego. Znał jednak liczbę osób. Były dwa wyjścia. Ujawnić jednemu lub ujawnić wszystkim. Druga opcja pozwalała upewnić się, że będą ostrzeżeni wszyscy, ale też dawała niestety pewność że i ta jedna niepowołana osoba będzie wiedzieć, że wszyscy już wiedzą. Lepsza byłaby pierwsza opcja, powiadomienie tylko zaufanego członka misji by odkrył tożsamość zabójcy i przeciwdziałał ewentualnym sabotażom. Pierwsza opcja była lepsza. To znaczy byłaby, gdyby nie jeden problem...

W ekspedycji nie było zaufanych ludzi Lantiera. Inspektor nie ufał nikomu. A najmniej temu, któremu według wszelkich znaków powinien był ufać. Co prawda sam wiózł dokument od Rady do rąk Armanda Lexingtona, ale przecież nie czytał go osobiście, a na kopercie nie było żadnych oznaczeń. A plotki o wyjeździe danej osoby do Samaris? Na dobrą sprawę każdy mógł je rozsiewać również w odniesieniu do własnej osoby. No i ta jego ekspertyza wskazująca na samobójstwo ofiary. Poza tym, zabójca mógł mieć przecież wspólnika...Tak, po przemyśleniu sprawy opcja druga była zdecydowanie lepsza w tej sytuacji.

Lantier sapnął i podniósł się z ławki, opierając dłonie na udach. Podkomendni podeszli niby pociągnięci za sznurki, biegający z bagażami ludzie rozstępowali się skwapliwie przed nimi.
- Idziemy. - kiwnął na nich krótko.
Sunęli za nim jak duchy, spojrzeń nie dało się wychwycić spod opuszczonych nisko rond niewielkich kapeluszy. Zresztą nikt z pasażerów na dworcu nie patrzył im w oczy. Inspektor prowadził, przeglądając w drodze otrzymaną dokumentację dotyczącą rozkładów najbliższych lotów.
- Wydział Siódmy ma zdaje się swoje przedstawicielstwo w Urbicandzie, prawda? - zapytał Lantier, już po wewnętrznej stronie Bramy B. Ale oni go usłyszeli, jak zwykle. Jak zwykle uważnie słuchali.
- Tak, inspektorze...- odpowiedział powoli jeden z jego ludzi, otwierając przed szefem drzwi pojazdu - Jestem pewny, że tak. Jedziemy tam?
- Jedziemy. - potwierdził Lantier wsiadając do środka - Będę potrzebował dobrego gołębia pocztowego.






Robert wsiadając na powietrzny statek miał silniejsze niż kiedykolwiek wrażenie irracjonalności swoich obecnych działań. Leciał do miasta, którego mogło w ogóle nie być, z ludźmi, których nie znał, w celu, którego nie rozumiał. Refleksje i przemyślenia dotyczące wyprawy w pierwszych paru dniach sprawiły, że stał się wyciszony i nieobecny; przesiadywał to w swoim fotelu, w którym również spał, to w barze, paląc cygara, wlepiając wzrok w podłogę i od czasu do czasu zamieniając dwa słowa z tymi, którzy akurat sie napatoczyli. Jednak po kilku dniach jego zachowanie uległo stopniowej zmianie. Zaczął częściej oglądać pokład z zewnątrz, patrzeć na przestrzeń wokoło nich, spacerować po sterowcu, zwiedzać, oglądać i wykazywać żywe zainteresowanie wszystkim, co działo się na pokładzie. Stał się bardziej rozmowny, rzadziej palił i nawet czasami się uśmiechał. Tym, którzy z nim gawędzili, zdawało się, że czasem wspomina coś o żonie i córce, łącząc ich osoby z miejscem, do którego lecieli. Zaczął też więcej interesować się swoimi towarzyszami podróży, starając się złapać z nimi jakiś kontakt. Vincent Rastchell tez pojawiał się na tarasie - by podziwiać widoki z drinkiem w ręku. Choć otwarty na konwersacje, sam ich nie inicjował.
Człowiek którego nie zdążyli jeszcze poznać wysłannicy Rady, niemniej z uwagą zaczęli obserwować, również był na pokładzie. Podobnie, jak kobieta której zdaje się towarzyszył. A może tylko często przy niej przebywał? Przez pierwsze dni podróży nie opuszczał wnętrza gondoli, zapadał w swoisty letarg z książką w dłoni, spał albo z miną zachłyśniętego wpatrywał się w swoją towarzyszkę, na którą też zresztą zwrócili baczną uwagę. Ich rozmowy były głuche i z rzadka przerywane jakimiś urwanymi zdaniami. Po tych kilku dniach czasem napotykali ich, zwłaszcza jego na tarasie widokowym. A trzeba przyznać, że było co podziwiać. Przestwór świata widziany z tak niecodziennej perspektywy widocznie pociągał też tajemniczego Persivala Bluma. Wspólnie z poznaną w pociągu kobietą często zatapiali się w bezruchu w podziwie potężnych łańcuchów gór, kłujących bielą oczy śnieżnych czap, bezmiaru przestrzeni, jaki ich otaczał. W jego zachowaniu widać było chęć dotknięcia tego ogromu, jak walczyła ze strachem przed przestrzenią. Najdalsze kroki na zewnątrz postawił o kilka stóp od tarasowego wejścia. To i tak było dużo, ale wysiłek się opłacał. Twarz tego człowieka świadczyła najlepiej. Dwa razy dał się też zauważyć podczas wymiany jakichś zdań z profesorem Watkinsem. Armand Lexington pojawiał się na tarasie nie częściej i nie rzadziej niż pozostali pasażerowie. Było to jedno z tych miejsc, gdzie trzeba było się pokazywać - podobnie jak bar - i Lexington to robił. Za każdym razem przyglądając się pasażerom i krajobrazowi. Przede wszystkim krajobrazowi. Pasażerowie z grubsza dzielili się na trzy kategorie: nudnych, zachowujących się jak dzieci w cukiernii i udajacych się do Samaris. Trzecia grupa była najmniej interesujaca, w końcu na obserwację będą lata. Pasażerowie nudni udawali, że podróż wcale ich nie rusza, a po kryjomu wlewali w siebie kolejne kieliszki czegoś mocniejszego - dla kurażu, rzecz jasna. Pozostawali ci, którzy zachwycali się aż przesadnie. Zupełnie ich nie znając Armand zgadywał, choć to nie do końca było dobre słowo, czym się zajmują i skąd pochodzą. Rozrywka była równie dobra jak rozwiązywanie krzyżówek...
Ograniczona przestrzeń statku dawała interesujace pole do obserwacji. Różnych obserwacji. Część osób źle znosiła lot: mimo iż starannie to skrywali, Lexington wyczuwał czasami od niektórych maskowaną starannie perfumami woń wymiocin, gdy wracali ze znajdującej się nisko toalety. Starsze małżeństwo, które widział już w pociągu wyglądało na idealnie funkjonujące, ale już po trzech dniach Armand zauważył oznaki, świadczące o tym, że są o krok od rozwodu. Jedno z dwojga dzieci podróżujących ze swoimi młodymi rodzicami miało nieznaczne zsinienie na twarzy - mógł to być niedawny upadek, albo... Młodzi kłócili się często, z obserwacji pewnych szczegółów Lexington wywnioskował, że chodziło o spadek po ojcu mężczyzny. Pulchny jegomość przedstawiający się jako Norberg nosił perukę, świadczyły o tym dobitnie niewielkie odrosty ciemniejszych włosów, które próbowano zamaskować zbyt nieudolnie. W większości ludzie ci zajmowali się widokami, sobą i swoimi problemami, ale Armand zwrócił też uwagę, że podobnie jak on sam niektórzy pasażerowie interesują się innymi. Dotyczyło na pewno uważnie lustrującego podróżnych Bluma oraz dziewczyny, z którą ten przesiadywał - kobieta obserwowała ludzi z nieskrywaną ciekawością, a nawet chyba zachwytem...Ale też dotyczyło młodego mężczyzny z wąsikiem i metaliczną laską, podobną nieco do tej którą nosił ten szarlatan...Do tego jeden z trójki trzymających się razem podróżników w średnim wieku, tych których stroje na pewno wyszły spod ręki jednego i tego samego krawca, również przyglądał się nieznajomym sobie ludziom bardziej niż wspaniałym krajobrazom. Obrazek stawał się coraz pełniejszy, choć zdecydowanie za wcześnie było na końcowe wnioski.





- Gdzie można palić? - napotkany na korytarzu elegancki mężczyzna z wąskiem, na oko będący mniej więcej w wieku Roberta zatrzymał się i uśmiechnął się pod nosem. Potem spoważniał i popatrzył na pytającego.
- Pierwszy raz opuszcza pan miasto?
Voight nie odpowiedział. Może nie zdążył, a może tamten nie czekał na odpowiedź, bo dorzucił zaraz:
- Nie jesteśmy już w Xhystos. Zobaczy pan, że wiele ograniczeń, które narzucono panu w formie konwenansu, na zewnątrz przestają mieć znaczenie. Chce pan palić? Niech pan pali gdzie pan chce. Tak robi większość osób, które znajdują się za murami.
Zaskoczony Robert patrzył na tego człowieka, zastanawiając się czy tamten żartuje, czy też wręcz przeciwnie. Nieznajomy uśmiechnął się szeroko, co wcale niczego nie wyjaśniło i czyniąc pożegnalny ukłon kapeluszem odchodził już w stronę drzwi jednego z przedziałów.
Robert był na tyle zaskoczony przybyciem tajemniczego jegomościa, że nie zdążył nawet mu odpowiedzieć. Czy tamten go obserwowal? Skąd wiedzial, że chce palić? Niepokój zdjął Roberta. Postanowił wrócić do przedziału i tam zapalić.
Wygodnie usadowił się w fotelu i odpalił cygaro z paczki którą dostał kiedyś w prezencie, chyba od ojca Jenny.
Czy wszyscy tutaj obserwowali go i patrzyli, co robi? Przecież to niemożliwe. Kim więc był tamten człowiek? Może Voightowi się tylko wydawało, może nikogo nie spotkał?
Zaciągał się dymem, który uspokajał go i koił nerwy. Palił cygara bardzo rzadko, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy robił to tylko w jakiś szczególnych momentach, czy po prostu rzadko sobie przypominał o istnieniu paczki cygar.


Lexington siedział, a właściwie wygodnie leżał w fotelu, z zamkniętymi oczyma. Już wcześniej zauważył, że siedząca w sąsiednim fotelu pulchna kobieta ze sztucznym piegiem na lewym policzku co jakiś czas uważnie mu się przygląda. Dlatego nie był zdziwiony, gdy w końcu odważyła się do niego odezwać.
Ani też zachwycony.
- Najmocniej przepraszam...- spod półprzymkniętych powiek widział, jak tamta macha leniwie wachlarzem - Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy to naprawdę pan. Jestem teraz prawie pewna.
- Tylko nie to. - pomyślał - Znowu?
- Przykro mi...- zaczął, otworzywszy oczy z zamiarem zamknięcia ich jak najszybciej.
- Ależ tak... Spotkaliśmy się na balu u Wilberforce’ów, czyż nie? Wiele wtedy o panu słyszałam. Przedstawiał nas sobie prefekt policji, pan...
- Ach, tak, rzeczywiście. - nie było sensu zaprzeczać, wiedział to. Miejmy to już za sobą. Przynajmniej ta tutaj chyba nie ma go za...
- Miło mi ponownie spotkać. Życzę spokojnego lotu.
Kobieta zagryzła usta i wstrzymała oddech. Uśmiechnął się blado, mając nadzieję że to już koniec.
- Czy jest pan tutaj w pracy...? - zapytała znienacka i speszyła się swoim pytaniem.
- Nie. Wyjechałem odpocząć.
Przyjrzał się jej uważnie, choć tego nie zarejestrowała. Umiał to robić. Kobieta wyraźnie walczyła ze sobą, by coś z siebie wyrzucić. Jego ostatnie słowa ją przyhamowały, ale chyba nie mogła jednak wytrzymać.
- Bo ja...- jęknęła - Ja coś...
Popatrzył na nią otwarcie. Kobieta nagle uciekła wzrokiem i opadła w fotel.
- Nie. Nic, przepraszam. - dumnie uniosła głowę, maskując zmieszanie - Nic takiego. Ja też życzę panu szczęśliwej podróży, sir Lexington.
Jej nieruchomy wzrok utkwiony był teraz w okrągłym okienku, za którym płynęły piękne żaglowce chmur.
- To było doskonałe przyjęcie - powiedział po chwili, w zasadzie sekundzie, kiedy zwróciła głowę w kierunku okna - Zaczęła pani coś mówić? Pani...? Odpoczynek... - kontynuował po chwili - tutaj zaczyna to już być nuda. Coś panią dręczy? Niepokoi? Może coś się stało? - zainteresowanie na pewno nie było tak wielkie jak wynikało to z tonu głosu, ale było... jakieś. Może coś w końcu zacznie się dziać... Poza pustymi rozmowami o pogodzie, widokach i obserwacją pokładowych romansów.
- Proszę o tym zapomnieć, to nic takiego. A co do przyjęcia... Może dla Pana było doskonałe...- wydęła wargi kobieta - Dla mnie pretensjonalne, wręcz mieszczańskie. No cóż, nie dyskutujmy o gustach... A moje nazwisko brzmi Mitterand...Veronique Mitterand.
Artykułowała rodowe nazwisko z emfazą. Nie uszło jego uwagi zacięcie kobiety, związane najwyraźniej z tym, że nie zapamiętał z balu jej osoby.
- Mówi Pan o nudzie?! - wachlarz poruszył się leniwie, prawie niedostrzegalnie - Widać, że za często pan nie lata... Wy, Lexingtonowie, myślicie tylko o waszych kolejach i przez życie idziecie prosto jak po waszych torach, nie podnosząc wzroku wyżej, ani nawet spoglądając na boki. Podróże altiplanem były zawsze przeraźliwie długie i nudne, czegóż się Pan spodziewał, jeśli można wiedzieć?
- Awarii. - odparł krótko - Wie pani, że altiplany są bardzo zawodne? Dlatego podróż jest bardzo wolna... Ale wracając do pani... Zaczęła pani coś mówić...
- No, jeśli tak rozumie pan atrakcje...- poprawiła się na siedzeniu - Proszę wybaczyć, sir Lexington, ale te bajeczki o zawodności altiplanów może pan zachować dla klientów waszych linii przewozowych. Co do tego, że są wolne...Oczywiście ma pan tu absolutną rację, ale sterowiec pozostaje nadal jedynym środkiem lokomocji który może przewieźć nas na tak wielkich odległościach do innych miast. Tak, jeśli brać pod uwagę niski pułap są jeszcze te wynalazki...jak na nie mówią...? Dwupłaty? Tylko wysoka śmiertelność ich pasażerów jakoś odwodzi mnie od skorzystania. Jestem może starą wariatką, ale nie lubię stawiać swojego życia na kole rulety.
Wprawnie przejęła od przechodzącego stewarda długie i smukłe naczynie z alkoholem.
- Dziękuję, mój chłopcze. - powiedziała do obsługi, jakby miała usnąć.
- Ach, jeszcze to...Wie pan...- po raz pierwszy uśmiechnęła się do Armanda, choć był to typowy dworski, wymuszony uśmieszek - ...prawie już zrezygnowałam z tego co miałam powiedzieć, ale skoro to pana interesuje... Pewnie to nic szczególnego, zwłaszcza dla pana. Zauważyłam pewną...rzecz...u jednego z pasażerów...
Rzuciła spojrzeniem na bok. Z odruchów jej ciała widać było, że zmierza do tego, by nachylili się ku sobie.
“Ah, w końcu... Długo to trwało zanim doszła pani do sedna” pomyślał uśmiechając się serdecznie i nachylając w kierunku madame Mitterand. Przez moment usiłował nawet skojarzyć nazwisko... Bezskutecznie. Czy widoczną niechęć do kolei, nazwiska, czy może raczej statusu społecznego Lexingtonów. Cóż ludzie mający mało problemów zazwyczaj mieli wielkie kompleksy. Pani najwidoczniej również. Nie to było jednak istotne - coś mogło się w końcu wydarzyć... Armand pozostawił więc dyskurs o różnicy pomiędzy zepsutym pociągiem, który co najwyżej stanie; a zepsutym altiplanem, który co najwyżej spadnie...
- Wczoraj późnym wieczorem wyszłam na taras, bo było mi duszno w środku...- z bliska poczuł jej niezbyt świeży oddech - ..było całkiem ciemno, a taras pusty. Prawie. On mnie nie zauważył, stał na samym końcu. Stanęłam nieco dalej i oddychałam powoli, wie pan. Wtedy usłyszałam taki cichy dźwięk, no więc się przyjrzałam. Ten człowiek... otworzył swoją laskę i coś z niej wyciągnął...
Zrobiła przerwę na nabranie głębokiego oddechu.
- Było ciemno. Ale jestem pewna, że to była klinga. Długa i ostra. Chował ją i wyjmował wiele razy, jakby chciał sprawdzić czy dobrze wyskakuje. Cofnęłam się do kabiny czym prędzej. Pewnie pan się zastanawia, o co ta panika, w końcu przecież ludzie noszą broń, zapewne ten mężczyzna ma zezwolenie. Ale wśród ludzi, których znam, broń nosi się otwarcie i na widoku. Nie wiem, po co mu taka zabawka, ale uznałam że lepiej by pan wiedział iż na pokładzie jest ktoś...Powiedzmy, potencjalnie niebezpieczny. Może panu ta wiedza do czegoś się przyda...
Opadła z powrotem w fotel i westchnęła ciężko, jakby pozbyła się jakiegoś ciężaru. Spojrzała na Armanda pytająco.
- To bardzo ważna informacja. Czy może pani opisać dokładniej tego mężczyznę? - zapytał, choć zdawał sobie sprawę, że mężczyzn z nieodłączną laską jest niewielu na pokładzie, co zawężało listę podejrzanych. Ponadto - jeżeli się wiedziało na co patrzeć w lasce, nie było tak ciężko przypuszczać, czy ma ukryte ostrze czy nie...
Zezwolenie oczywiście było potrzebne, tylko, że wydawano je bardzo rzadko i w bardzo specyficznych przypadkach - Bardzo dobrze, ze zachowała pani czujność. niezwłocznie się tym zajmę. Powinniśmy zachować dyskrecję i nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji i paniki. Ta podróż i tak obfituje w nietypowe wydarzenia...
- Myślałam szczerze mówiąc, że weźmie mnie pan za przewrażliwioną wariatkę. - uśmiechnęła się raz jeszcze - A ten mężczyzna...Siedzi tam.
Zanim Lixington zdążył zareagować, kobieta odwróciła się półprofilem i wbiła spojrzenie w kogoś, kto siedział trzy rzędy za nimi. Armand dyskretnie, dosłownie przez mgnienie oka, podążył za jej spojrzeniem. Na wskazanym wzrokiem miejscu siedział młody człowiek z wąsikiem. Wychwycił on spojrzenie Veronique, która momentalnie pobladła i rzuciła się z powrotem w fotel, opierając się mocno o zagłówek. Lexington wiedział, że tamten przypatruje się im jeszcze przez chwilę. W tym czasie udając dyskrecję wskazał na jakaś osobę siedzącą w pobliżu mężczyzny, co miało mu zasugerować, zę rozmawiali o kimś w jego pobliżu. Jak wielu pasażerów oplotkowując innych pasażerów. W tym czasie ponownie przyjrzał się mężczyźnie.
Tamten patrzył już w okienko altiplanu. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat, nosił charakterystyczny, modny ostatnio na salonach Xhystos wąsik, a jego ubiór był nienaganny. Metalicznie pobłyskująca laska stała oparta o jego nogę, na pierwszy rzut oka można było założyć, że umieszczenie ostrza w takim typie laski jest najzupełniej możliwe.
- Bardzo pani dziękuję. Proszę zachowywać się naturalnie... - zakończył uświadamiając sobie, że tak jak on przyjrzał się nieznajomemu tak ten zdążył przyjrzeć się jemu.
- Dziękuję panu. - pańskim tonem powiedziała Mitterand, ale głos drżał jej lekko. Złożyła wachlarz i wstała. - Teraz, gdy wiem, że to pan się tym zajmie, mogę być spokojna. A teraz proszę mi wybaczyć, znów poczułam duszności i muszę odetchnąć nieco na zewnątrz.
On również wstał i zabrał z tacy jakiś aperitiv. Na zewnętrzym tarasie było zimno, ale prawie pusto, co dawało pole do swobodnej rozmowy. Wyszedł na zewnątrz w taki sposób, że mężczyzna z wąsikiem musiał zarejestrować jego wyjście. Jeżeli chciałby porozmawiać teraz byłaby ku temu najlepsza okazja. Zanim Lexington podejmnie jakiekolwiek działania... Jednak człowiek z laseczką nie podążył za nim na zewnątrz. Veronique odeszła w drugą stronę i stanęła dalej, wdając się w nudną rozmowę z postawną matroną stojącą niedaleko barierki. Armand odszukał w pamięci sytuacje, w których widział tamtego mężczyznę wcześniej - nic nadzwyczajnego... Owszem wojskowa maniera widoczna w postawie i sposobie chodzenia; pozostawanie na uboczu; dawały pewne przesłanki, ale to było trochę za mało. Za mało, aby podjąć jakieś oficjalne działania. "Czyżby więc jednak opiekun z ramienia rady? Wyszkolony wojskowy? Jedyna rzecz jakiej w tej wycieczce brakuje? Oh... To byłoby zbyt proste" - pomyślał patrząc w kierunku horyzontu.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline