Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-10-2010, 15:54   #49
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny


Nikt nie wie po co się rodzimy, nikt nie wie dokąd zmierzamy i nikt nie wie co jest po tym, jak już przejdziemy bramy śmierci. Nie, nie życia - ożywił się - to raczej metafora śmierci. A podróż, którą odbywamy jest jak życie...



Był to poranek szóstego dnia lotu. Stała przy barierce w nieskończoność przyglądając się rozciągającym się nisko bezludnym wzgórzom pokrytym gęstą roślinnością. Niewielki dziś wiatr poruszał lekko płomiennymi włosami Iris. Jak fale na czerwonym morzu - pomyślał Watkins. Była uśmiechnięta, profesor zauważył że już od jakiegoś czasu kobieta uśmiecha się często, zwłaszcza na tarasie albo ze wzrokiem utkwionym w okrągłe okienko kajuty.
Podszedł do niej wolnym krokiem, którego odgłos wzmagało miarowe stukanie laseczki. Strach związany z wysokością powoli ustępował. Pozwalało to Watkinsowi w miarę bez lęku wychodzić na taras widokowy a nawet opierać się o barierkę. Patrzył w tym samym kierunku co Iris. Nagle … niby mówiąc do dziewczyny niby sam do siebie odezwał się:
- Dzisiejszej nocy miałem sen, dziwny, jeszcze nie do końca potrafię go zinterpretować. To był … stary, zniszczony semafor jarzący się powoli i blado coraz to innymi kolorami. Biały ptak, nie - człowiek o głowie białego ptaka - miał założone gogle i rozmawiał z jakimś człowiekiem. Skóra tego drugiego osobnika była niczym wypalona w żarze pieca, a kształt nosa taki, jakiego u nikogo nie widziałem. Jego twarz przesłaniało coś na kształt chmury, jakby był znikającą i pojawiającą się w obłokach górą. Choć miałem wrażenie, że samemu unoszę się coraz dalej i wyżej, tamci nieubłagalnie się zbliżali, coś przyciągało mnie do nich, albo odwrotnie. A jednak jednocześnie czułem oparcie w nogach, stałem razem z nimi na ziemi. W końcu ptak zwrócił ku mnie gogle i otworzył dziób. Zrozumiałem skrzek, ale nie dziwiło mnie to wcale, ta dziwaczna hybryda wymówiła moje nazwisko.


- On twierdzi, że ty podróżujesz do Samaris. - odezwał się nagle nieznajomy wskazując na ptaka.
- On nie żyje. - odpowiedziałem. Nagle patrzyłem prosto w gogle. - Ty nie żyjesz.
- Ależ nie. Patrzysz obok. - zaskrzeczał pół-ptak - A nawet jeśli. I tak wiem, że Samaris to twoje miejsce. Przeznaczenie.
- Mam ważną wiadomość dla wszystkich osób, które tam jadą. - odezwał się płaski nos - Muszę porozmawiać z tym, kto okaże mi odpowiednie dokumenty podróżne. Możesz mnie do niego zaprowadzić? Jestem...



- Niestety nie pamiętam zakończenia snu. - powoli powiedział Maurice, zaciskając dłoń na chłodnej barierce - Na pewno chodziło o list polecający. Obawiam się, że bez niego moglibyśmy wylądować w jakimś … niebycie.
Odwróciła ku niemu twarz, włosy znów zafalowały rozsypując się na policzkach ognistymi kaskadami. Miał wrażenie, że patrzyła...pytająco.
Gdy patrzyła mu w oczy, jego duszę ogarniał powoli udzielający się stan emocjonalny kobiety, a przynajmniej jakieś jego odbicie. I było to doznanie niezwykle przyjemne i wyjątkowe - graniczące z ekstremalnym zachwytem, ekscytacją wszystkim co było pod nimi. Ledwie mógł otrząsnąć się z wzbierającego w jego piersiach poczucia jedności z ziemią, górami i wzgórzami, z każdym kamieniem. A ona pewnie odczuwała to dużo mocniej! W uszach szumiały mu drzewa, które widział tysiące stóp niżej, ale tak mocno jakby leżał na trawach pomiędzy ich pniami. Szeleściły rwące strumienie, w których pluskały się ryby. Raz w jednym, to znów w drugim uchu rozlegały się wrzaski jakichś zwierząt, których nie znał. Huczał wiatr, który był nim. Sam był teraz wiatrem, był wodą i górą, był wszystkim, a...

- List...? - ledwie poruszyła ustami. - Nie-bycie?

Musiał na chwilę zamknąć oczy i zacisnąć dłoń na rękojeści laski. Z trudem wynurzał się ku tym cicho wypowiedzianym słowom...
- Tak, ale to już moja interpretacja ... - mówił tym samym głosem skierowanym raczej w otaczająca ich przestrzeń niż do kogoś konkretnego. - Ty go masz, prawda?
Po niepokojąco długiej chwili milczenia Casse pokiwała głową. A później pokazała dłonią w dół, gdzieś nisko. Watkins podążył wzrokiem za jej gestem. Wzrok profesora zatrzymał się na powierzchni pokładu sterowca. Iris jeszcze raz pokiwała głową, uśmiechając się leciutko.
- A więc jest tutaj ... to dobrze, że wtedy w Le Chat Noir wręczyłem go Tobie. Pamiętam, że ktoś nawet proponował jego zniszczenie. Czułem, że możemy go jeszcze potrzebować.
- To na nic. - odezwała się nagle, sennie.
- Uważasz więc, że wszytko zostało już postanowione ... zapisane, że niczego nie można zmienić?
- Dzień po dniu jego korzenie będą się rozrastać. - uniosła ramiona w górę i odchyliła głowę do tyłu.
- Korzenie symbolizują trwałość, stabilność ... uważasz, że powinno być inaczej?
- Nie. Matka nie rodzi nic bez celu. Ani bowiem...
Zawiesiła głos. Potem Watkins usłyszał coś dziwnego, coś w rodzaju dziwnego zaśpiewu o zmiennym rytmie. Ale mimo pozoru, że Iris używa jakiegoś nieznanego języka, dało się wyłowić z tego dające się rozróżnić słowa:

“...Z nieba nie mogły zlecieć zwierzęta już gotowe,
Ani się nie mógł zrodzić ród ziemski w mórz głębinie.
Widać więc, że należne jest Matki imię.”



Śpiewna recytacja urwała się tak nagle, jak się zaczęła. Watkins miał dziwne wrażenie, że kobieta za chwilę rzuci się ku barierce i zeskoczy ku rozciągającej się tam nisko dziczy. Nic podobnego nie nastąpiło jednak.
- Nasza podróż do Samaris w takim razie również nie jest bez celu ... chociaż nikt nas do niej nie zmusza. Tylko czy ma ona związek z początkiem czy może ... - Watkins bał się dokończyć.
Iris podeszła do niego, po czym położyła mu delikatnie rękę na ramieniu. Poczuł ciepło, nagły spokój.

- Nie lękaj się. - uśmiechnęła się dość melancholijnie - Czy płaczesz, że bryłka lodu nie jest już wodą? Nad wodą, że stała się chmurą? Nad chmurą, że spadła jako deszcz?







Z każdym dniem podniebnej podróży robiło się coraz cieplej. Szóstego dnia lotu mogliśmy już bez przeszkód przebywać na tarasie bez wierzchniego grubego okrycia, choć chłodem przejmowały czasami mocniejsze podmuchy wiatru. Chmury przestawały być tak nieodłącznymi pięknymi towarzyszkami altiplanu, bo coraz częściej ustępowały pola bezchmurnej przestrzeni, w której wisiało tylko grzejące solidnie słońce. Widoczność była świetna, a choć nie mieliśmy już pod naszymi stopami olśniewających szczytów i przerażających swą głębią przepaści, podziwianie tego co na dole było nadal najciekawszym zajęciem.
Podziwianie było teraz łatwiejsze, bo jak już pisałem było już ciepło, a do tego sterowiec leciał teraz dużo niżej. Po południu szóstego dnia obsługa poinformowała nas, by wszyscy wrócili na miejsca i zapięli grube pasy. Dopilnowawszy by to się stało, stewardzi poinformowali nas jednocześnie, że pilot dokona przesunięcia szalupy. Ci najbardziej spotrzegawczy od dawna już zauważyli mechanizm, który okazywał się być potrzebny do unoszenia czy opuszczania całej szalupy po stalowych szynach. Z duszą na ramieniu, przynajmniej większość z nas przeżywała hałas machinerii i szarpnięcie, które zaraz przełożyło się na stałe drgania i jednostajny szum. Cała dwupoziomowa kajuta niczym winda jechała powoli do góry, a zastosowane rozwiązania inżynieryjne sprawiały, że utrzymywana była przy tym cały czas w położeniu poziomym. Trzymaliśmy się kurczowo naszych poręczy, a obsługa uśmiechała się uspokajająco. W końcu poczuliśmy ponowne szarpnięcie i kabina stanęła, a wszędzie dały się posłyszeć syknięcia ulgi.
Otworzono drzwi. Okazało się, że szalupa została podniesiona na wysokość idealnie w połowie sterowca - na ten sam poziom, na którym znajdowała się kabina pilota. Teraz oprócz przebywania na tarasie dla najbardziej odważnych była dostępna także wycieczka po obręczy biegnącej dookoła całego sterowca. Przejście po niej było porównywalne do chodzenia po wąskim moście nad przepaścią, który jest co prawda solidny i trwały, ale cienkie barierki sięgały ledwo do pasa dorosłego mężczyzny. Mimo to śmiałków nie brakowało. Idąc wystarczająco daleko na dziób, można było dojść do miejsca, z którego z bliska widać było przeszkloną kapsułę pilota - nadal jednak niedostępną w rozumieniu dojścia tam po jakiejkolwiek kładce. Niczym zaklęty w wielkim krysztale, usadowiony przed kokpitem pełnym wskaźników, dźwigni i rozmaitych pokręteł pilot nie oglądał się na przyglądających się jego pracy pasażerów. Wśród różnych innych dziwnych przyrządów, których przeznaczenie było dla zwykłego podróżnika altiplanu absolutną zagadką, niedaleko głowy sternika wisiało coś w rodzaju aparatu telefonicznego - służące do komunikacji z obsługą pracującą w szalupie. Dłonie pilota odziane w rękawice pewnie prowadziły niewyobrażalnie wręcz większego od człowieka olbrzyma przez niebiański przestwór.
Podziwialiśmy znów góry, bo teren na powrót zaczął się piąć ku niebu. Mniej było tu już ośnieżonych szczytów, choć i takie nadal się trafiały. Oszałamiające wodogrzmoty przelewały hektolitry wody na naszych oczach. Rzeźba łańcucha była jednak wyraźnie mniej wypiętrzona, a im dalej tym coraz częściej można było raczej używać terminu wzgórza. Jeszcze rankiem były to wzgórza porośnięte roślinnością, nieco inną już jednak niż ta sprzed paru dni. Z wysoka widzieliśmy tam stada nieznanych nam zwierząt, które z tej wysokości wyglądały jak gromady biegnących gdzieś mrówek. Gdzieniegdzie tam w dole pobłyskiwały w słońcu białe kształty, niby rozsypane ogromną dłonią pośród dziczy okruchy. Ktoś powiedział, że to ruiny po miejscach, których nikt już nie pamiętał. Potem jeszcze przez jakiś czas przed naszymi oczyma przewijały się obrazy lasów, ale niebawem zamieniły się w czerń. Jak okiem sięgnąć, mieliśmy pod sobą całe mile spalonej bezludnej ziemi, na której tylko z rzadka próbowały wyrastać skarlałe, pokrzywione drzewa. Ten ponury krajobraz mieliśmy przed oczyma parę godzin. Sprawiał on, że wszyscy jakoś dziwnie posmutnieli.

Tymczasem ciepło zdawało się narastać z każdą chwilą. To było dość zaskakujące, bo zanim nastał wieczór, sterowiec znów coraz bardziej się wznosił. Lecieliśmy ponownie nad ogromnym łańcuchem górskim, jeszcze wyższym niż ten z początków podróży. Przerażające i fascynujące swym ogromem skały miały charakterystyczne barwy, już odmienne, barwy w których znać było odciskające przez tysiące lat swoje piętno słońce. Niektórym z nas zaczynało brakować powietrza, a mimo zwiększania pułapu już nie marzliśmy. Było ciepło, coraz cieplej. Grube okrycia coraz częściej zaczął zastępować pot. Obsługa zapewniała, że to normalne, a i tak polecano szykować się już na dużo większe temperatury panujące na ziemi. Niepostrzeżenie przelatywaliśmy pewnie przez niewidzialne dla nas linie stref klimatycznych. Najbliższe miasto leżało już po stronie tych terytoriów, gdzie panował już promienny władca, którego oblicza nikt nie mógł oglądać bez utraty wzroku.

Urbicanda.

Kolejne z miast... W jego pobliżu pojawiliśmy się zaraz po zachodzie słońca szóstego dnia lotu, po przelocie przerażającymi swym ogromem i majestatem wąwozami. Sterowiec powoli zataczał koła, więc mogliśmy sobie obejrzeć to górskie miasto, na tyle na ile pozwalały gęstniejące po schowaniu się słońca ciemności. Było położone na jednej ze stromych gór i prawdopodobnie piękne - wskazywały na to półwidoczne w mrokach kontury domów i wież rysujące się nad zrębami potężnego muru. Budowle nie miały już nic wspólnego z fantazyjnymi kopułami i podniebnymi mostami Xhystos, najprawdopodobniej były surowymi prostopadłościanami o różnych wielkościach. Przestrzenie między nimi, stanowiące zapewne ulice, rozświetlały ognie. Nie sztuczne wytwory człowieka właśnie, ale prawdziwe ognie palące się na budynkach przypominających stosy lub wieże sygnalizacyjne. Przez to niezwykłe oświetlenie całe miasto przypominało jakąś zaginioną świątynię na odległym szczycie, gdzie właśnie odbywają się jakieś tajemne obrzędy. Kto wie zresztą, czy się nie odbywały. Widzieliśmy jakiś ruch, ale było zbyt wysoko by rozpoznawać sylwetki, a podczas manewrów musieliśmy spoczywać w fotelach nie mogąc skorzystać z zewnętrznej lunety.

Sterowiec z każdym kołem odlatywał jednak nieco dalej od miasta, gdzie stromizny terenu były chyba mniejsze. Wkrótce okazało się, dlaczego tak długo kołowaliśmy. Pod nami do tej pory widzieliśmy absolutną czerń, a posadzenie tam altiplanu bez światła zdawało się być niemożliwe. Ktoś z nas wypatrzył pierwszy ogień, z wysoka nikły. Była to jak się później okazało pierwsza pochodnia, a po niej kolejno rozgorzały następne. Wkrótce gdzieś tam pod nami poruszające się nieco czerwone światła tworzyły wielki okrąg, a pilot powoli ale zręcznie manewrował do jego wnętrza, obniżając lot.

Po sprawnym posadzeniu altiplanu na szerokim wyrównanym kawale twardej skały pilot wypuścił z rąk stery. Niektórzy zbierali się do luków bagażowych, a inni szli tylko wyprostować kości. Opuściło nas tam wielu pasażerów, właściwie zdaliśmy sobie sprawę że podróżujących dalej pozostało, oprócz siódemki mającej zdążać aż do Samaris, tylko tylu ile jest palców na jednej dłoni. Młode małżeństwo z dwojgiem około dziesięcioletnich dzieci oraz ów jegomość z wąskiem - ci właśnie nie ruszyli po swoje bagaże.
Zapewne ktoś miał jeszcze dołączyć z tego miejsca, bo stacja oczekiwała pociągu z miasta. Okolica nie zachęcała zbytnio do wycieczek, bo jak okiem sięgnąć panował tu półmrok przeradzający się szybko w absolutną ciemność. Miasto było stąd ledwie widoczne, tylko jako potężny kontur na górze w oddali. Lądowisko było zupełnie inne niż te, które widzieliśmy do tej pory. Nie widzieliśmy żadnych ogrodzeń czy zasieków. Z zaciekawieniem oglądaliśmy obcych nam pracowników lądowiska, którzy z pochodniami w rękach schodzili ze swych pozycji sygnalizacyjnych. Ludzkie koło ognia zamieniło się w chodzących w różnych kierunkach mężczyzn z pochodniami, z których każdy brał się od razu do innej, właściwej mu pracy. Niektórzy służyli za techników, ci zajęli się od razu altiplanem i tych widzieliśmy już z bliska...
Byli naprawdę dla nas obcy. Nie chodziło nawet o ich dziwne ubiory, podobne raczej do dziwnie skrojonych, zwisających kolorowych koców z miejscami na głowę czy nietypowych ozdób. Ludzie ci mieli dużo ciemniejszą od nas skórę, w świetle pochodni wyglądającą wręcz na czerwoną a do tego wyraźnie inne kształty kości, oczu, nosów...Przypominali nas, ale jednocześnie musieli być zmieszani z takimi gatunkami ludzi o jakich nie mieliśmy większego pojęcia. Nie rozumieliśmy ich mowy.
Inni zajęli się bagażami lub poszli w kierunku zabudowań, które jako jedyne w okolicy były czymkolwiek, choć również słabo, oświetlone. Był to niewielki dworzec, z wpływami architektury które jakby znaliśmy, ale sprawiał wrażenie jakby wybudowano go conajmniej wiele pokoleń przed nami. Nie chodziło tylko o charakter budowli podobny najstarszym ze znanych nam miejskich gmachów Xhystos, ale o melancholijny mrok jaki panował na tym cichym dworcu. O popękane, chylące się wręcz ze starości mury. O dziwną roślinność porastającą wszystko dookoła łącznie ze ścianami, sprawiającą wrażenie że obejmuje ona stopniowo we władanie te nietrwałe dowody ludzkiej bytności w tym górskim odludziu.
Budynek otaczały rozrzucone niedbale tory, rozsypujące się kamienne zabudowania i sterczące smętnie urządzenia sygnalizacyjne, z których większość wyglądała na kompletnie zdewastowaną. Kiedy później przyjechał tu po zboczu góry pociąg, ci co go widzieli mówili, że nigdy w życiu nie ujrzeli jeszcze coś tak starego i przeżartego rdzą - nie posiadał przedziałów a jedynie długi ciasny wagon niewiele, a może wcale nie różniący się od towarowego.

Zanim jednak to się stało, tymczasem trwały gorączkowe rozładunki bagaży pasażerów i podziwianie przez nas tego niepokojącego, ale na swój sposób urokliwego jednak miejsca. Warto wspomnieć, że było naprawdę ciepło, a nawet więcej. Widocznie do tej pory przez temperaturą chroniła nas wysokość, ale tu na ziemi dziękowaliśmy że nadeszła noc, bo i tak nawet teraz czuć było wspomnienie nie mogącego się pogodzić z odejściem dziennego skwaru. Kobiety z altiplanu używały wachlarzy, a mężczyźni rozpinali odzież i oddychali ciężko.

Pilot był na dole chyba pierwszy, od razu wdając się w rozmowę z kobietą kierującą pracą stewardów. Chwilę potem dołączyło do nich trzech mężczyzn z obsługi lotniskach, trzymających jeszcze w opuszczonych ramionach płonące pochodnie. Już przy schodzeniu z trapu widzieliśmy, jak po niedługiej wymianie zdań pomiędzy nimi pracownicy naziemni odeszli, a kapitan z podkomendną podeszli oboje do opuszczającego altiplan pasażera z wąsikiem i laseczką. Kapitan powiedział parę słów, a tamten skinął głową - następnie w towarzystwie tej dziewczyny z obsługi ruszył w kierunku zabudowań dworcowych, gdzie znikli nam z oczu. Pilot pozostał, przez moment odprowadzając ich wzrokiem, a potem zatrzymał pasażerów uniesioną dłonią zanim jeszcze, łącznie z nami, zdążyli się rozejść.
- Proszę Państwa, proszę o uwagę! To ważne! - miał mocny i donośny głos - Otrzymałem informację, że w naszym kierunku zbliżają się niedogodne warunki pogodowe. Od trzech dni mieliśmy je na ogonie. W związku z tym musimy podnieść się z lądowiska jak najszybciej, by pozostawić tę pogodę za nami i bezpiecznie kontynuować podróż.
Gestem uciszył niewielki szum, jaki powstał wśród wpatrujących się w niego pasażerów.
- Stoimy tylko tyle, by uzupełnić żywność i by technicy zdążyli sprawdzić co trzeba. Start za równą godzinę! - rzucił jeszcze głośniej - Ostrzegam! Nie będę na nikogo czekał, kto nie znajdzie się w tym czasie na pokładzie, pozostanie tutaj. Godzina!

Rozładowujący bagaże zajęli się swoimi czynnościami, bo ich oczywiście wcale to nie obchodziło. Pilot wymienił jeszcze parę krótkich uwag z paroma pasażerami a potem ucinając wszelkie rozmowy ruszył w kierunku dworca. Nie było tu żadnego chodnika czy drogi. Podobnie jak ludzie idący jakiś czas przed nim przesadzał krokami przecinające skalny teren zmurszałe tory. W połowie drogi, w miejscu gdzie mrok rozjaśniało niemrawo znikające światło na wpół popsutego i przekrzywionego semafora, smętnie sterczącego niczym wysłużona latarnia, pilota zaczepił jakiś człowiek wyglądający na tutejszego. Rozmawiali jakiś czas, kapitan chyba odpowiadał na jakieś jego pytania. Obaj co jakiś czas popatrywali w stronę altiplanu, wokół którego zrobiło się dość pusto. Gorąc wydawał się wcale nie odpuszczać. Jeśli chodzi o nas, niektórzy woleli pozostać na tarasie, inni poczęli rozchodzić się w różne strony by zdążyć jeszcze coś zobaczyć lub po prostu poczuć wreszcie pod nogami twardy, choć skalisty, grunt.






Pióro kołysało się lekko. Nachylony nad biurkiem w kształcie muszli mężczyzna pokrywał niewielki kawałek papieru drobnym pismem. Gdy skończył, zwinął wiadomość w mały rulonik i wcisnął go do małego stalowego pojemniczka, nie większego niż pół palca. Następnie zalakował wieczko pojemnika, odciskając na nim formalne oznaczenie. Gdy plomba podeschła i była gotowa, odłożył ostrożnie całość na bok i wziął do rąk kolejną kartkę, nieco tylko większą i zawierającą już odpowiednie pieczęcie. Podniósł się ciężko i podszedł do stolika, na którym stała maszyna do pisania. Rozległ się terkot mechanizmu wkręcającego papier do środka. Lantier zamyślił się, zastygając na krześle.

Tak. Ale kto w takim razie powinien dostać wiadomość jako pierwszy by ją ogłosić wśród członków wyprawy? Istniało losowe niebezpieczeństwo, że trafi jednak do niewłaściwego adresata. W razie kłopotów znowu winny byłby Lantier. Inspektor od lat już pracował w prefekturze, wiedział więc że najlepszym zabezpieczeniem w takiej sytuacji będzie postąpienie jak typowy urzędnik. Wiadomość powinna trafić do tego, kto posiadał odpowiednie dokumenty. W ten sposób Lantier robił wszystko, co tylko się dało przy obecnym stanie wiedzy, przekazując pałeczkę.

Rozległo się stukotanie, palce uderzały w wypustki tego nowego wynalazku, którego szerokie zastosowanie w instytucjach miasta było tylko kwestią czasu. Prefektura policji, a zwłaszcza Wydział Siódmy miały już jednak dostęp do takich maszyn od dawna.
-...według rozkładu lotu powinien...- myśli Lantiera biegły szybko, a on sam popatrywał co chwilę do rozłożonej obok księgi szyfrów - ...zidentyfikować członków...
Gdy myśl docierała do palców, te zmieniały już ją w pozornie bezładny ciąg liter i cyfr na kartce.
-...która okaże się odpowiednim...- bezgłośnie poruszał ustami piszący. Po chwili stukotanie ustało. Inspektor wstukał jeszcze pod tekstem kod oznaczający jego osobę, a potem odchylił się w fotelu i odetchnął. Następnie opatrzył urzędowe pismo pieczęciami oznaczającymi najwyższy priorytet oraz wysoką klauzulę tajności. Pozostało zrobienie kopii dla ewentualnego uwiarygodnienia swojego działania i przygotowanie wysyłki.

Godzinę później inspektor Lantier patrzył w niebo. Gdzieś tam wysoko, pod szarymi chmurami mknęła już jego wiadomość. Ptak mógł nie dotrzeć na miejsce, ale to już nie był jego problem. Jeśli dotrze...W końcu jeśli Rada zdecydowała się obdarzyć kogoś z nich dokumentami podróżnymi, to kim był on by podejrzewać akurat tę postać? A jeśli zabójca pozostanie tajemnicą... No, cóż.
- Bądźmy szczerzy.- pomyślał Lantier - Wcale mi tak naprawdę nie zależy, by za wszelką cenę został odsłonięty. Bo... Istnieje przecież jeszcze i taka możliwość, że pracuje on w rzeczywistości i od samego początku dla Rady. A wtedy zbytnia moja gorliwość może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Czasami dobrze jest pozostawić rzeczy własnemu biegowi, jeśli nie mamy pełnego obrazu sytuacji. Przypadek to jednak piękna rzecz.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline