Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-10-2010, 01:44   #6
Rhaina
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Bal rozwijał się całkiem przyjemnie. Przywitania z członkami rodziny, zdawkowe rozmowy, miłe i w większości nawet szczere uśmiechy, doskonała muzyka. Caitlinn nie miałaby nic przeciwko tańczeniu wyłącznie z Connleyem, lecz - ku swemu radosnemu zdziwieniu - miała powodzenie.

Zaczęło się od przemiłego jasnowłosego młodzieńca, który poprosił o poświęcenie mu kilku chwil na parkiecie. Wystąpił tak żarliwie, z taką atencją, że zupełnie zbił ją z tropu. Uśmiechem żegnając Connleya i podając dłoń nowemu tancerzowi, była absolutnie pewna, że się rumieni.

Menuet - powolna, melodyjna alamanda - uwodzicielska sarabanda - kolejny menuet. Przy trzecim tańcu przestała się dziwić i zastanawiać nad źródłem swego niepojętego powodzenia. Oddała się zabawie.

Koniec gawota zastawił ją o kilkanaście kroków od dwóch atletów o szerokich ramionach i karkach, wyglądających jak swoje lustrzane odbicia. To musieli być Samson i Hektor, bez dwóch zdań. Synowie Bleysa. Jej nieznani bracia.

W tej chwili czuła sympatię do całego świata. Podeszła do nich z uśmiechem.
- Hektor i Samson, prawda? Jestem Caitlinn. Nie mieliśmy wcześniej okazji się poznać, choć słyszałam o was. Powinniśmy to jak najszybciej nadrobić, bo... mamy jednego ojca - wypaliła i z drżącym sercem i nieśmiałym uśmiechem czekała.
Popatrzyli na siebie nawzajem, zdziwieni. Przez chwilę miała dziwne, wytrącające z równowagi wrażenie, że choć nie słyszy ani słóweczka, między mężczyznami toczy się rozmowa. Zdążyła uznać, że jest to tylez fascynujące, co potwornie irytujące, gdy jeden z nich - bodajże Hektor - odezwał się.
- Miło cię poznać, Caitlinn.
Jego bliźniak wpatrywał się w nią tak, że przeleciała jej przez głowę idiotyczna myśl, że zaraz spojrzeniem wypali jej znak na czole.
- Miło byłoby również dłużej z tobą porozmawiać - dodał Hektor - ale może w jakichś w bardziej sprzyjających okolicznościach niż ta śmieszna uroczystość.
Śmieszna uroczystość? Caitlinn wyraziła ostrożne zdumienie.
W odpowiedzi usłyszała, że śmiesznie jest świętować rządy marionetkowego króla. Na próbę obrócenia tego w żart pytaniem, kto w takim razie pociąga za sznurki, otrzymała całkiem poważną odpowiedź: wszyscy wiedzą, że Random jest tylko figurantem, a prawdziwą władzę ma zupełnie kto inny.
Na takie dictum zupełnie straciła rezon. Rozmowa zwiędła; na jej próby zagajenia jakiegoś bardziej neutralnego tematu Hektor odpowiadał samymi monosylabami. Po minucie poddała się i uciekła, zbita z tropu i nieco zaniepokojona. Hektor rzucił jeszcze tylko na pożegnanie, że, jeśli chce "poważnie i spokojnie porozmawiać", to zaprasza do nich, do ich rodzimego Cienia, gdy tylko skończy się "ten cyrk". Uśmiech, którym odpowiedziała na zaproszenie, osłaniał najdoskonalszą dezorientację, jakiej dotychczas w życiu doświadczyła, i mocne postanowienie, by przy braciszkach mieć się na baczności. Najwyraźniej, choć chowani z daleka od ojca, odziedziczyli po nim to, co na nią nie przeszło.
Cholerna polityka!...

Dopiero znacznie później, siedząc bezpiecznie przy stole i słuchając ciemnowłosej, nieznanej jej kuzynki w błękitach, opowiadającej bardzo mile o Wyspie Kapłanek, gdzie mieszkała - sama była kapłanką i to chyba dobrą, cokolwiek by to miało znaczyć - zdała sobie sprawę, że mówił tylko Hektor. Samson nie odezwał się ani ćwiercią słowa. Było to coś, co należało zapamiętać. I wzbogacić o dalsze obserwacje.

Niestety, choć Caitlinn chętnie posłuchałaby dalej - zawsze lubiła obserwować ludzi opowiadających o czymś, do czego mieli serce, a zresztą nie była jej niemiła taka pozorna monotonia - reszta rodziny nie była specjalnie zainteresowana życiem kapłanek Bogini. Królowały small talking. Caitlinn słuchała.

I w końcu usłyszała - wszyscy usłyszeli - coś, czego nie spodziewała się zupełnie. Coś, co - jeśli świat miałby być przyzwoitym miejscem - powinno się okazać okrutnym żartem, pomyłką, okropnym snem.
Vialle nie żyje.
Nie żyje.
Żegnaj, Vialle. Żegnaj. Już się nie zaprzyjaźnimy. Nigdy nie zobaczę twojego uśmiechu.
Biedny Random.

Zacisnęła kurczowo palce, zapominając, że dłonie nie są puste. Piękny, srebrny widelec ustąpił i wygiął się dziwacznie. Dotarło to do niej dopiero po długiej chwili. Rozprostowała go, zawstydzona nieco - to była naprawdę misterna robota - i spróbowała przywrócić mu pierwotny wygląd.
Wygładzając palcami fałdy po miejscach zgięcia, otrząsnęła się z szoku. Powrócił rozsądek. Zaczęła zerkać po twarzach współbiesiadników. U kogo smutek? U kogo przestrach? A bliźniacy, co oni na to? Nie musiała patrzeć na Connleya, by wiedzieć, że brat robi dokładnie to samo, co ona: bada. I że choć ona niewiele już zobaczy - pierwsze reakcje zostały już opanowane - to jemu równie niewiele umknęło.
 
Rhaina jest offline