Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-09-2010, 17:19   #1
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
[Amber]-"Niech popłynie krew i łzy"

Zamek Amber Główny Hol
Ledwie pierwsze promienie słońca wychyliły się zza horyzontu, a już służba królewska w odświętnych strojach zebrała się w głównym holu. Stanęli w szeregu wzdłuż najdłuższego stołu.
Gdy z korytarz dobiegł odgłos stukających obcasów, wszyscy wyprostowali się karnie niczym oddział wojskowy. Do auli wszedł Benedykt ubrany w barwne, kwieciste kimono oraz ciemny płaszcz haori, na nogach miał drewniane geta, które stukały głośno przy każdym kroku. U pasa miał przewiązane dwa tradycyjn japońskie miecze, katanę i wakizachi. Oba w pochwach z ciemnej laki. Amberyta przeszedł obok stojących w szeregu ludzi i wzrokiem zaczął wodzić po sali. Z wielkim krytycyzmem przyglądał się bieli obrusów, czystości zastawy oraz ułożeniu potraw. Przeszedł się kilkakrotnie wokół auli i w końcu ponownie stanął przed służbą.
- Wierzę, że wszyscy macie świadomość jak wielki dzisiaj jest dzień. - rzekł doniosłym głosem, tak by nawet stojący najdalej słyszeli go głośno i wyraźnie - To wielkie święto dla całego królestwa. Dlatego chciałbym, abyście ze szczególną starannością troszczyli się o naszych gości. Nikomu nie może zabraknąć wina ani strawy. Cały czas musicie krążyć wokół stołu, by uzupełniać braki i być gotowym w każdym momencie służyć pomocą.
Benedykt zamyślił się na chwilę i zrobił parę kroków najpierw w lewo, potem w prawo. Idąc bacznie przyglądał się ubiorowi służby.
- Cieszę się, że po ostatniej inspekcji wzięliście sobie do serca moje uwagi. Muszę powiedzieć, że naprawdę nie mam dzisiaj żadnych zastrzeżeń co do waszego wyglądu.
Stoły także przygotowane są w należyty sposób.
Po minach niektórych widać było, że odetchnęli z wielką ulgą słysząc takie słowa. Benedykt rzadko kiedy kierował takie pochwały w stronę służby. Przeważnie był bardzo krytyczny i wymagający i zawsze znajdował coś co było nie tak.
- Wracajcie więc do swoich zajęć i miejcie baczenie na wszystko tak jak prosiłem was już wcześniej. Za dwie godziny zaczną schodzić się goście na uroczyste śniadanie. Bądźcie gotowi.
Służba jak na komendę skinęła jednocześnie głową. Benedykt uśmiechnął się widząc, że w ciągu tych kilku dni zdołał wpoić tym ludziom wojskową karność i dyscypliną.
- Do pracy zatem! - krzyknął i machnął rękę pozwalając na rozejście się.
Benedykt przeciągnął dłonią po twarzy. Ostatnie dni dały mu się mocno we znaki. Nie chodziło nawet o to, że całe przygotowania święta spadły na jego barki. Random od jakiegoś czasu bardziej zajął się troską o Vialle niż czymkolwiek innym. Było to oczywiście zrozumiałe i Benedykt nie miał o to żadnych pretensji. Martwiło go jednak coś zupełnie innego. Niewyjaśnione wydarzenia mnożyły się w zastraszającym tempie. Do tajemniczych burz nadchodzących od strony morza, do córki Flory i żądania przeprowadzenia jej inicjacji i zniknięcia Gerarda, doszły teraz jeszcze plotki o pojawieniu się Jednorożca. Widziało go ponoć kilka osób w pobliżu ruin świątyni oraz na wzgórzach za lasem ardeńskim. Z jednej strony można było to poczytywać za dobry znak, wszak to sam Jednorożec wskazał Randoma na króla Amberu. Benedykt miał jednak złe przeczucia i nie dawało mu to spokojnie spać. Nie mówił o tym królowi, gdyż nie chciał go jeszcze dodatkowo martwić. Na domiar złego pozostali członkowie rodziny, którzy przybyli na zamek zdawali się nie mieć pojęcia o tym co się dzieje. Było to zdaniem Benedykta wielce podejrzane. Wyglądało to tak, jakby wszyscy nabrali wody w usta i czekali na najdrobniejsze potknięcie Randoma, by mu je wytknąć i ośmieszyć go. Benedykt czuł się w obowiązku nie dopuścić do tego. Nie chodziło przy tym bynajmniej o osobę Randoma, ale o godność i majestat Amberu.
Benedykt stanął przy oknie i spojrzał na spokojną toń morza. Czekało go jeszcze dzisiaj wiele spraw. Między innymi przegląd wojska, a przede wszystkim straży królewskiej, powitanie gości i reprezentowanie władcy Amberu na przyjęciu.
- Panie... panie - do auli wbiegł jeden z żołnierzy królewskiej armii.
Benedyk w jednej sekundzie obrócił się w jego kierunku i z wielkim napięciem na twarzy czekał na słowa młodego mężczyzny.
Ten przystanął i próbował złapać oddech.
- Mów, że co się stało! - wrzasnął amberyta.
Młody żołnierz przeraził się i w jednej chwili stanął na baczność.
- Sir Benedykcie, przed chwilą w latarni Carba znaleziono pułkownika Nathaniela de Woutre.
Amberyta słuchał uważnie słów raportu. Obrócił się i podszedł do okna.
- Czy to jeden z tych oficerów co zniknęli z Gerard?
- Zgadza się sir. Przeniósł się przy pomocy karty. Podobno jest ciężko ranny. Zabrano go już do lazaretu.
- Dziękuję - rzekł zimno Benedykt - Możesz odejść.
Po wyjściu posłańca, syn Oberona jeszcze kilka długich minut, stał przy oknie wpatrując się w spokojne fale morza.

Amber Lazaret
W małej salce nad łóżkiem rannego pułkownika stał Benedykt i Julian. Ciało oficera było straszliwie poranione i zmasakrowane. Obie ręce zostały najwyraźniej odgryzione na wysokości łokci. Jego twarz była jedną otwartą raną, pokryta licznymi cięciami i tarciami oraz pozbawiona oczu. Tylko dzięki wisiorowi na szyi udało się ustalić jego tożsamość. Obaj amberyci stali w milczeniu, wpatrując się w rannego oficera.
Drzwi od sali otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Do środka wszedł lekarz. Spojrzał ze zdziwieniem na obu panów. Gdy poznał z kim ma doczynienia, instynktownie wyprostował się i przybrał oficjalną minę.
- Witajcie panowie - powiedział cicho.
- Czy on ma jakiś szanse na przeżycie? - spytał Benedykt.
- Prawdopodobieństwo, że dożyje wieczora jest bardzo małe.
- Mówiłem ci, że to żywy trup - burknął Julian w stronę brata.
- Cicho - skarcił go Benedykt - Czy on coś mówił?
- Dopóki był przytomny, wciąż i wciąż powtarzał jedno zdanie. Niestety nie gwarantuje, że zostało dobrze usłyszane i zapisane.
- Mów - ponaglił go Benedykt.
- Brzmiało to jak "dim mea lamastu"
Amberyci spojrzeli po sobie, ich miny wyraźnie świadczyły o tym, że nie mają bladego pojęcia co to może znaczyć.

- Źle się dzieje Benedykcie. Bardzo źle - odezwał się Julian, gdy amberyci opuścili lazaret. Ulice Amberu pełne już były gości, którzy zjechali na święto królewskiej pary. Bracia nie mogli przejść pięciu kroków, by nie pokłonić się komuś znacznemu ze szlacheckiej rodziny, czy choćby zwykłym przechodniom, którzy ich rozpoznali.
- Wiem, a na domiar złego mam tą wiedzą od conajmniej miesiąca. Niestety ani wtedy ani teraz nie wiem wiele ponad to. Wszędzie tylko pełno niepokojących zjawisk i poszlak.
- Obawiam się, że w powietrzu wisi coś bardzo nieprzyjemnego.
- Zgadzam się. Na razie jednak nic nie możemy zrobić. Święto zorganizowane przez Randoma krępuje nam ruchy.
- Nie uważasz, że właśnie to jest idealna okazja do ataku.
- Oczywiście, że tak. Tylko cóż z tego, skoro nie wiemy z której strony i od kogo mamy się go spodziewać. Armia i straż królewska są w pełnej gotowości. Ostrzegłem ich, że mają uważac na wszystko i donosić mi o każdym podejrzanym zdarzeniu.
- Musimy być czujni. Random jest zbyt zajęty porodem Vialle. Z resztą w innych okolicznościach, także bym na niego zbytnio nie liczył.
- Nie musisz być złośliwy. Randoma wybrał Jednorożec i o tym musimy pamiętać. Obawiam się jednak, że w tej walce celem bezpośrednim będzie sam Amber, a nie Random.
- Obyś się mylił, bracie.

Zamek Amber Główna Aula
Przed zamek zajeżdżały kolejne karoce i powozy. Zwoziły one z miasta kolejnych gości. Posłów sąsiadujących Cieni, przedstawicili najznamienitszych rodów oraz najbogatszych z przedstawicieli fachu kupieckiego. Zaproszenie na zamek Amber od zawsze było wielkim wyróżnieniem i przywilejem, a w taki dzień jak dzisiaj było jak złapanie boga za nogi. Każdy zdawał sobie sprawę, że wśród takich gości można wiele zyskać, a i porozmawiać czy choćby przebywać w otoczeniu rodziny królewskiej.
A ta, stawiła się na uroczystość zorganizowaną przez króla Randoma, nad wyraz licznie. Amberyci rzadko spotykają się tak licznie jak dziś. Wymieniano ukłony i pozdrowienia. Nawet ci, którzy z jakiś przyczyn nie darzyli się sympatią, z okazji święta byli pogodni i mili. Sala huczało jak w ulu od prowadzonych rozmów.
Po powitaniu przy wejściu przez Benedykta, goście kierowali się do auli, gdzie czekały na nich bogato udekorowane i aż uginające się od wyśmienitych potraw stoły. Tłem dla rozmów była cicha muzyka grana przez królewską orkiestrę.
Delikatne dźwięki fletni i harfy umialały czas gością i nie przeszkadzały w swobodnych rozmowach. Większość amberytów, za wyjątkiem Benedykta, Randoma i Vialle, krążyła po sali i cieszyła się z radosnej atmosfery.
Pomiędzy gośćmi gęsto uwijali się służący, by zgodnie z życzeniem Benedykta nikomu nie zabrakło wina w kielichu. Co i rusz z któregoś zakątka sali słychać było salwy śmiechu i radości.
Co prawda królewska para jeszcze nie pojawiła się w auli, ale powód ich nie obecności był wszystkim doskonale znany. Wieści rozchodziły się szybko i wszyscy wiedzieli, że poród Vialle rozpocznie się lada chwila. Dlatego atmosfera radosnego oczekiwania udzielała się wszystkim.
Tylko ci, którzy wiedzieli co dzieje się ostatnio w zamku, pod maską uśmiechu skrzętnie ukrywali troskę o losy Amberu. Amberyci znani ze swej nieufności wobec siebie nie zdradzali głośno swoich obaw.
Jedynie wprawne oko mogło w obliczu witającego gości Benedykta, dostrzec głęboko ukrytą troskę i zmartwienie.

Rozmowy i kolejne toasty przerwało nagłe odegranie przez jednego z muzyków powitalnych fanfar.
Nie grano ich jednak jak się okazało na powitanie królewskiej pary. Na podwyższenie na stołami, wszedł Benedykt. Odczekał chwilę, by umilkły wszystkie rozmowy i przemówił:
-Witajcie szanowni gości! Cieszy mnie tak liczne wasze przybycie. Witam serdecznie zarówno moich braci, siostry i kuzynów, jak i wszystkich dostojnych przedstawicieli sąsiadów Amberu. Witam posłów z Dworców Chaosu jak i wysłanników państw należących do Złotego Rogu. Witam także głowy szlacheckich rodów Amberu oraz znamienitych kupców.
Witacjcie w naszych skromnych progach!
Benedykt ukłonił się nisko, wszystkim zebranym.
- Na tę chwilę musi wam wystarczyć moja skromna osoba, gdyż nasz gospodarz, jak zapewne wiecie, przebywa wraz ze swoją małżonką. - kontynuował po chwili amberyta - W oczekiwaniu na przybycie króla, bawcie się, pijcie i ucztujcie - zachęcał.
Ponownie się ukłonił i dłonią dał znak muzykom, by zaczęli grać. Wraz z pierwszymi dźwiękami harfy, powrócił odgłosy rozmów.
Benedykt zszedł z podestu i w tej chwili właśnie podszedł do niego Julian. Obaj bracia kłaniając się i pozdrawiając zebranych gości, wyszli z auli.

Po przemowie Benedykta goście zajęła miejsca przy stołach. Służba podawała wykwintne potrawy oraz trunki. Sala co i rusz rozbrzmiewała toastami na cześć króla Randoma, królową Vialle, czy też za Amber.
Zgodnie z życzeniem Benedykta, członkowie rodziny królewskiej jak jeden mąż zasiedli przy głównym stole, ustawionym prostopadle do pozostałych. Przy stole tym puste pozostały tylko cztery miejsca, dwa dla pary królewskiej i dwa kolejne dla Juliana i Bendykta. Po minach niektórych amberytów można było zauważyć, że zasiadanie przy jednym stole nie napawa ich wcale radością. Byli jednak i tacy, którzy z przyjemnością rozmawiali z dawno nie widzianymi krewnymi.
Przy sąsiednim stole zasiedli posłowie z Dworców Chaosu, na czele z Mandorem i Lilavati Chanicut, przedstawicielką znamienitego rodu szlacheckiego Z Dworców.
W oczekiwaniu na przybycie króla mającego oznajmić wesołą nowinę, amberyci zajęli się niezobowiązującymi rozmowami, toastami i plotkowaniem.

Amber zatoka portowa
Większość mieszkańców miasta, nawet tych którzy nie dostali się na zamek, bawiła się i świętowała z okazji wielkiej uroczystości. Karczmy wypełnione były gośćmi, radosnymi pieśniami i rubasznym śmiechem. Na ulicach tańczyli zawodowi cyrkowcy, muzykańci i artyści, którzy licząc na łatwy zarobek, liczni przybyli do miasta. Nawet jednak w taki dzień jak dzisiaj, byli tacy, którzy musieli ciężko pracować. Wśród nich byli rybacy. Oni nie mogli pozwolić sobie na dzień odpoczynku, tym bardziej że sezon połowowy był w pełni. Kilkanście łodzi rybacki pływało po zatoce. To oni pierwsi zauważyli nadciągający od strony morza żywioł.
- Spójrz tatko! - krzyknął małoletni Paco.
Jego ojciec, potężnie zbudowany mężczyzna o śniadej cerze, trzymając w dłoniach sieć, krzyknął:
- Trzymaj ster, a nie widoki podziwiasz!
Paco skarcony przez ojca, zamilkł na chwilę. Jednak to co widział, niepokoiło go na tyle, że nieustąpił.
- Ależ spójrza tatko, burza idzie.
- Co? - zdziwił się ojciec.
Gdy obrócił się i spojrzał w stronę odległego horyzontu, przeraził się mocno i wyraźnie pobladł na twarzy. Szybkim ruchem uwolnił schytane w sieć ryby i zaczął wciągać ja na pokład. Inni rybacy także dostrzegli już zagrożenia i podobnie jak ojciec Paco przerywali połów.
Czarne chmury które gromadziły się na horyzoncie nie wróżyły niczego dobrego. Rybacy mieli w pamięci jak potężne i niebezpieczne były burze z ostatnich tygodni. Mówiono, że ponoć są magiczne i wiele szkody mogą poczynić. Teraz będąc tak blisko żywiołu kilkunastu rybaków, poczuło oddech śmierci na karkach.
- Paco do wioseł! - rozkazał ojciec.
Sam także usiadł i chwycił wiosło porzucając sieć.
- Tatko, a sieć.
- Do wioseł powiedziałem!
Paco wiedział, że z ojcem nie należy dyskutować w tej chwili. Pokornie więc pochylił głowę i zaczął wiosłować.
Czarne głębiące się chmury przesłoniły już cały horyzont i zbliżały się do lądu. Rybacy ile sił, płynęli w stronę przystani. Nagle pierwsze podmuchy wiatru dotarły do ich nozdrzy. Podobnie jak przy wcześniejszych burzach, wiatr niósł ze sobą zapach śmierci i rozkładu. Tym razem jednak był na tyle silny, że kilku rybaków mimo silnych żołądków, musiało zwymiotować.
- Szybciej Paco! Wiosłuj! - poganiał syna ojciec.
Paco jednak był jednym z tych którzy nie wytrzymali potwornego odoru. Wychylony za burtę chłopak wymiotował obficie.
- Przesiądź się! - ojciec przesunął syna i zaczął sam wiosłować.
Niebo nad rybakami ciemniało z każdą chwilą. Gdzieś wysoko ponad nimi rozległ się potężny grzmot, a wraz z nim fale zaczęły być coraz wyższe. Z każdą kolejną chwilą żywioł przybierał na sile.
Ojciec Paco był silnym mężczyzną, ale nawet on nie potrafił pokonać wzbierających fal. Ciągnął za wiosła z całych sił, ale ich łódź stała w miejscu, unosząc się i opadając wraz z kolejnymi falami.
Podobnie działo się z innymi rybakami. Wszyscy czuli, że zbliża się ich kres. Mimo to niepoddawali się i walczyli ile sił.
Kolejny grzmot rozległ się nad nimi. Kolejna wysoka fala wywróciła kilka z łodzi. Ludzie krzyki utonęły jednak w starszliwie wyjącym wietrze. Kilku rybaków widząc swoją bezsilność, rzuciło się w toń morza i wpława próbowało dotrzeć do brzegu.
Ojciec Paco także porzucił wiosła. Przewiązał się liną, a drugim jej końcem wycieńczonego syna. Trzymając go na rękach skoczył w szalejącą kipiel.
Na horyzoncie pierwsze krwistoczerwone pioruny przecięły smoliste niebo. Grzmot, który się po nich rozległ jeszcze bardziej wzburzył morze. Fala, która się po nim podniosła mierzyła kilkanaście metrów. Gdy opadła na powierzchni morza, nie było już ani jednej łodzi i ani jednego rybaka.

Zamek Amber Apartamenty królewskie
Random krążył przed drzwiami do komanty swojej małżonki. Był nerwowy i cały spięty. Benedykt i Julian siedzieli pogrążeni w zadumie na ławce.
- Możesz nam właściwie powiedzieć, co się dzieje, Randomie? - spytał jak najspokojniej Julian.
Random zrobił jeszcze kilka okrążeń i rzekł, trzęsącym się głosem:
- Nie wiem! - złapał się za głowę i widać było, że jest bliski płaczu - Miałem być tam z Vialle... I byłem, ale jakiś czas temu Collete wyrzuciła mnie mówiąc, że pojawiły się komplikacje.
Słowa króla przerwał nagle potworny krzyk bólu.
Trzej amberyci spojrzeli po sobie. Coś się działo niedobrego, a żaden z nich nie wiedział co się dzieje.
Julian pierwszy poderwał się z ławki i rzucił w stronę drzwi.
W pokoju na wielkim łóżku w kałuży krwi leżała nieprzytomna Vialle. Jej całe ciało było aż mokre od potu i krwi. Jej twarz zastygła w potwornym grymasie bólu. Trzy akuszerki stojące przy łóżku, zamarły widząc wbiegających do pokoju mężczyzn. Collette, która stała przy głowie królowej, spojrzała przerażona na Juliana. Jej prawa dłoń spoczywała na szyi Vialle.
Strażnik lasu ardeńśkiego już wiedział co się stało. Ze smutkiem pochylił głowę i cofnął się o krok.
Random podbiegł do małżonki i widząc jak Collete zamyka powieki Vialle, rozpłakał się i rzucił na szyję ukochanej.
Benedykt, który wszedł ostatni do komnaty, gestem głowy przywołał Juliana.
- Spójrz - szepnął, pokazując na niemowlaka zawiniętego w becik.
Na widok zdeformowanej twarzy dziecka, amberyta aż pobladł.

Zamek Amber Główny hol
Radosną atmosferę zabawy i oczekiwania przerwał nagle ohydny smród, jaki wdarł się do auli przez okna. Orkiestra w jednym momencie zamilkła, podobnie jak i goście. Wszyscy wymienili pełne niepewności i strachu spojrzenia. Ci, którzy przebywali w Amberze dłużej wiedzieli co ten odór oznacza. O magicznych burzach niosących z sobą smród śmierci i rozkładu mówiono już od jakiegoś czasu. Pierwszy jednak raz burza taka pojawiła się w dzień. Dotychczas żywioł atakował nocą.
Coraz liczniejsi goście podbiegali do okien znajdujących się za muzykami. Ich miny wyraźnie świadczyły o wielkim przerażeniu.
Amberyci także patrzyli po sobie niepewnie. Setki myśli i pytań, na które nie było odpowiedzi.
Do auli wbiegli nagle Julina i Benedykt. Ten pierwszy, wbiegł na podwyższenie i krzyknął:
- Zwrzeć okiennice! Szybko! Zbliża się do nas potężna burza! Niech nikt nie opuszcza auli!
W tym czasie Benedykt, blady niczym ściana, podszedł do stołu amberytów i szeptem przekazał straszliwą wieść:
- Zachowajcie spokój moi drodzy... - zaczął spokojnie, ale głos mu się łamał - Mam fatalne wieści... Królowa Vialle nie żyje... a jej syn... Z resztą nie ważne. Zajmijcie się tu naszymi gośćmi i dbajcie o ich bezpieczeństwo. Ja z Julianem, zajmę się Randomem.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.
brody jest offline  
Stary 30-09-2010, 12:34   #2
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzienniki prywatne Connleya

Drogi pamiętniku. Jutro pewnie nie będę miał czasu na pisanie, wielka uroczystość. Vialle rodzi, Random się cieszy, zresztą chyba wszyscy. A ja trochę się denerwuję. Znaczy, przede wszystkim dlatego, że zaprosiłem na wieczór Caitlinn i Fionę na sajgonki. Uwielbiam gotować. Mniam mniam i postanowiłem od dzisiaj umieszczać w pamiętniku fajne przepisy. Takie, jakie mi naprawdę smakują. Sajgonki naprawdę są genialne. Nawet nie wymagają specjalnego zaangażowania, czy jakichś cudów przy patelni, tylko trochę dokładności. Zaprosiłem specjalnie je obydwie, gdyż razem tworzą dobry tandem. Caitlinn niemal zawsze mnie pochwali, matka niemal zawsze znajdzie jakieś drobiazgi, które jej nie będą pasować, czyli razem tworzą pewna doskonałość. Chce wiedzieć, co jest nie tak, ale jak każdy zamiłowany w gotowaniu koleś, lubię, jeśli od czasu do czasu kos pochwali moje dania. Szczególnie, iż wiem, że są smaczne. Mamie także smakują, ale to skrupulantka we wszystkim, także w kwestiach kulinarnych.

Sajgonki po seczuańsku

Składniki:
25 dkg pokrojonego drobno filetu drobiowego
1 łyżeczka posiekanego korzenia imbiru
1 szklanka posiekanej kapusty
1 filiżanka tartej marchwi
1 szklanka pokrojonej w kostkę cebuli
1 szklanka kiełków fasoli
1 łyżka soli
1 łyżka sosu sojowego
oliwa
papier ryżowy

Sposób przyrządzenia:
W misce wymieszać cebulę, kapustę i marchew, posolić, a gdy „puści” sok dokładnie odcisnąć. W woku rozgrzać oliwę, dodać imbir i po chwili dodać kurczaka, a gdy lekko się przyrumieni dodać odsączone warzywa i kiełki fasoli, smażyć przez 2 minuty, przyprawić do smaku. Odstawić, odsączyć z płynu. Przygotować papier ryżowy, rozkładać na desce. Na wilgotnym papierze rozkładać farsz, dokładnie zawinąć. Smażyć w głębokim oleju do momentu uzyskania złotego koloru. Po wyjęciu z oleju odkładać na talerz wyłożony papierowym ręcznikiem aby obsączyć sajgonki z nadmiaru tłuszczu.

Część składników przywiozłem jeszcze z Cienia – Ziemi, ale większość można dostać tu, na miejscu. Mój pokój specjalnie ma obok niewielką kuchnię, gdzie mogę sam sobie pitrasić rozmaite potrawy. Służba dba, by w kuchni zawsze buzował ogień. Cóż, zabawa z jedzeniem jest jakby przechodzeniem wzorca. Starasz się jak najlepiej, ale wychodzi tylko nielicznym. Mi kiedyś średnio, oględnie mówiąc, ale teraz jest już nieźle.

Ciekawe, kto będzie jeszcze? Wraz z Caitlinn przybyliśmy dopiero co i nie mam pojęcia, kto jeszcze przybył. Widziałem się tylko z mama, a gdzieś przez korytarz przemknął mi wujek Benedykt, jak zwykle zafrasowany. Widać czymś był zajęty, ale on zawsze jest zajęty i zafrasowany, powinien wziąć lekcje uśmiechu. Szambelan wspomniał mi tylko, że zjechało się wielu gości, wśród nich mocna delegacja z Dworców Chaosu. Tego się zresztą spodziewałem. Jakby nie było, Merlin i Random właściwie nie mieli nic do siebie nie ten tego. Odwrotnie niż reszta rodziny, przynajmniej kiedyś. Tak. Mama, jej siostry, ale przede wszystkim wujowie „kochali” się, że hoho. Oczywiście cudzysłów przy „kochali' ma swoje głębokie uzasadnienie. Hm, może by coś napisać?

Dziewięciu książąt Wzorca kochało bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Wtem jeden z owych książąt wyciągnął ostry nóż
Nim przebił swego brata, zostało ośmiu już.

Ósemka książąt Wzorca kochała bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Raz kiedyś szli przez pole, przy nim głęboki rów,
Wepchnęli tam jednego, zostało siedmiu znów.

Siódemka książąt Wzorca kochała bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Siadł jeden z nich przy stole, bo chciał śniadanie zjeść,
Inny mu wsypał trutkę, zostało tylko sześć.

Tych sześciu książąt Wzorca kochało bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Jeden w nocy z sztyletem wykonał kilka kilka cięć
Po gardle swego brata, tak więc zostało pięć.

Zaś pięciu książąt Wzorca kochało bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Szli przez bagnisko leśne, a gęste niczym klej,
Ktoś popchnął, ktoś się śliznął, tak został jeden mniej.

Już czterech książąt Wzorca kochało bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Wśród nich jeden na łowy się rankiem wybrać chciał,
Jednak nie wrócił z borów, gdyż w plecy dostał strzał.

Ta trójka książąt Wzorca kochała bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Brat przyładował celnie rapierem prosto w brzuch,
Ciosem silnym niezmiernie i tak zostało dwóch.

Owych dwóch książąt Wzorca kochało bardzo się,
Wspierali się i śmiali i żyli jak we śnie.

Jeden drugiemu wrzucił trotylu kilogram
Pod łóżko w jednym z cieni i tak już został sam.

Lecz ten, co to pozostał, to był to chłop na schwał,
Również jak jego ojciec, dziewięciu synów miał.

Hm, może nie do końca oddaje sytuację, ale ogólnie coś jest na rzeczy niewątpliwie. Przynajmniej było, bo odkąd Random panuje, to jest jaki taki spokój. O rety, to już? Ech, dobra, muszę się zbierać oraz kicać do garnków. Jakby nie było, dziewczyny muszą być poruszone moim gotowaniem. Przynajmniej mam nadzieję, że tak będzie. Dobra. Pamiętniku mój, do zobaczenia, kiedy tylko chwycę trochę wolnego. Następnego dnia uroczystość.

***

Jednak udało mi się napisać kilka słów. Co do sajgonek, no cóż, widocznie na współczesnych kuchenkach wychodzą znacznie lepiej. Trzeba było wybrać jakiś gulasz, który wymaga tylko mieszania w wielkim garnku. Ale szczerze powiedziawszy nie wypadło aż tak fatalnie, nie mniej, mama troszeczkę popastwiła się nad orientalnymi potrawami. Niektóre sajgonki trochę zbyt słabo odsączyłem. Może następnym razem wyjdzie lepiej. Oczywiście, jak przypuszczałem, w przeciwieństwie do wybrednej mamy, Caitlinn jednak smakowały. Ta dziewczyna naprawdę wprowadza mnie w dobry humor. Strasznie ją lubię. Inna rzecz, że azjatyckie danie to dla niej coś nowego. Toteż próbowała chyba bardziej z ciekawością niżeli smakiem. Ale tak czy siak pochwaliła mnie, jestem więc zadowolony.

Właściwie już jestem ubrany w garnitur. Och wiem, że większość przyjdzie ubrana w stroje godne epoki oświecenia. Nie mam nic przeciwko, szczególnie zaś szerokim dekoltom sukni, ale jakoś przyzwyczaiłem się do gajerku. Skoro Hugo Boss cieszy się uznaniem nawet w oczach mamy, to nie będzie przeszkadzał innym. Szczególnie dlatego, że jego królewska mość również nie zwraca specjalnej uwagi na amberowską klasykę stroju. Ciemna marynarka ze srebrnymi wyłogami na rękawach oraz ciemnozielone spodnie, mające nieco inny odcień. Lubię garnitury, których poszczególne części mają inną barwę. Oczywiście dopasowaną, ale jednak nieco inną. Plus mucha. No cóż, jeśli kobieta podkreśla swoją urodę biżuterią, jest jak najbardziej OK, ale nawet w przypadku płci piękniejszej przesada w tym sprawia wyłącznie wrażenie bycia nowobogackim, a nie eleganckim. Natomiast u faceta to już w ogóle obciach. Jakiś drobiazg nie szkodzi, ale zestaw wielkich, złotych pierścieni, czasem nawet kilka na jednym, tłustym paluchu plus kilka drogocennych łańcuchów wywołuje wyłącznie politowanie. Pewny zaś jestem, że znaczna część gości pójdzie właśnie w bezsensowne pokazanie bogactwa. Szkoda wprawdzie, jednakże cóż, ich sprawa.


Ciekawe jak wystąpi Caitlinn? Ona ma smak. Bardziej chyba naturalny talent, niżeli gdzieś wyuczoną od guwernerów umiejętność. To wielka zaleta dla książęcej córki. Ciekawe, czy już zdążyła się przygotować. W jaką suknię się ubierze? Zawsze uważałem, że damskie stroje są zdecydowanie ładniejsze, niżeli męskie. Caitlinn uroczo wygląda właściwie w każdym stroju, a bez niego pewnie jeszcze lepiej. Uf, chęć podglądania własnych kuzynek jest dobra dla nastolatków, ale przy niej czasem naprawdę mam ochotę odmłodnieć. Dobrze, lepiej powstrzymać takie wyobrażenia, gdyż prowadzić mogą w dziwne strony. Ale naprawdę fajnie, że jest taka ładna. Ma rewelacyjny rodzaj ciepłej, sympatycznej urody, która sprawia, że im dłużnej się ktoś w nią wpatruje, tym bardziej podlega jej urokowi. Jest miękka, pełna takiej dziewczęcej kobiecości, doskonale harmonizującej z barwą jej oczu, strojów oraz pękiem długich, rozpuszczonych włosów. Ślicznie wyglądają na wietrze, jak wtedy, kiedy poszliśmy na golfa i nagle zrobiła się niezła wichura. Jakże żałuję, że nie wziąłem wtedy aparatu fotograficznego, czy kamery.

Mam nadzieję, że dobrze wypadniemy na balu. My … bowiem idziemy razem. Zaraz muszę po nią lecieć, ale jak znam kobiety, to zawsze warto przy takich przygotowaniach dać im jak najwięcej czasu. Miło, że się zgodziła pójść razem. Ma przecież bliższe rodzeństwo, które ponoć jest gdzieś na zamku, tych synów Bleysa: Hektora i Samsona. Ale cieszę się, że przyjęła moje zaproszenie. Pewnie na samym balu rozsadzą nas osobno, ale samo wejście oraz wspólny początek dodadzą jej ducha. Bardzo chciałbym, żeby się dobrze czuła. Przecież to jej powrót po tak wielu latach. Salony Amberu. Bywałem niewątpliwie na nich rzadko, ale Caitlinn miała przerwę znacznie dłuższą.

Widać wczoraj było, że się niepokoiła, choć starała się nie dawać po sobie poznać. Trema, niepewność, jak wypadnie na tle strojów i urody innych dam. Niepokoiły ją, choć starała się odsuwać niemiłe uczucia na bok bagatelizując wszystko. Spokojnie, sister, możesz mi wierzyć, może nie jesteś perfekcyjną sex-bombą, jak ciocia Flora. Nie ten typ urody. Ale jesteś naprawdę śliczną dziewczyną. Ponadto masz w sobie to wyjątkowe coś, co sprawia, że ludzie czują się w twojej obecności dobrze. Ja na pewno, ale pamiętam też doskonale, jakimi maślanymi oczyma patrzyli na ciebie moi koledzy z golfa, czy wyścigów konnych w Anglii. Pierwszy raz widziałem takiego playboya, jak lord Bannersford, jak zaplatał się w komplementach i zakrztusił kanapką. Właściwie nie przyznałem ci się, że przybiegł potem do mnie prosząc, bym się wstawił u jej rodziców za nim, gdyż chce się oświadczyć. Florę raczej wolałby zaciągnąć do łóżka, niżeli przed ołtarz. Ciocia zresztą pewnie także preferowałaby wolny związek. Bannersford do tej pory liczył kochanek na kopy oraz odgrażał się, że żadna go nie usidli. Toteż prawie kapelusza nie zgubiłem ze zdziwienia, kiedy jąkając się zaczął się wypytywać w sprawach ślubu. Tak właśnie było, Caitlinn, toteż naprawdę możesz być spokojna. Ale zaraz potem wyjeżdżaliśmy do Amberu. Któż wie, kiedy znowu spotkałabyś się z lordem … No, nieważne. Grunt, że teraz jesteśmy tutaj oraz udajemy się na bal. Muszę już iść. Lokaj wzywa na rozpoczęcie oficjalnej części. Caitlinn ma pokój niedaleko.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 30-09-2010 o 12:36.
Kelly jest offline  
Stary 30-09-2010, 12:37   #3
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzisiaj wielki bal w Operze.
Sam Potężny Archikrator
Dał najwyższy protektorat,
Wszelka dziwka majtki pierze
I na kredyt kiecki bierze,
Na ulicach ścisk i zator,
Ustawili się żołnierze,
Błyszczą kaski kirasjerskie,
Błyszczą buty oficerskie,
Konie pienią się i rżą,
Ryczą auta, tłumy prą,
W kordegardzie wojska mrowie,
Wszędzie ostre pogotowie,
Niecierpliwe wina wrą,
U fryzjerów ludzie mdleją,
Czekający za koleją,
Dziwkom łydki słodko drżą.*

Bal. Wielki bal. Szaleństwo strojów oraz pięknych sukien.
- Ciekawe ile tu prawdziwych przyjaciół Vialle i Randoma? - zastanawiał się mężczyzna ubrany w ciemnozielony garnitur. Niewątpliwie, dla wielu bal stanowił miejsce pokazania się oraz popisania przed sąsiadami, rodziną, przyjaciółmi. Elita. Co za szczytna możliwość popisania się swoimi wpływami, czy bogactwem.

Nie afiszował się stojąc z boku wraz z Caitlinn. Posłusznie siadał, kiedy wzywano do siadania, klaskał, kiedy proszono o oklaski, wznosił kielich równie chętnie, jak cokolwiek innego, co wypadało zrobić. Taki przeciętny ktoś, kogo się nie zauważa w tłumie elegancji. Oczywiście, strój Connleya był ściśle dopasowany, wytworny, ale skromny. W przeciwieństwie do wielu innych … bogatych, wspaniałych, przepysznych. Szczególnie szlachta spoza rodziny szalała na punkcie wystawności.


Nie przepadał za balami. Och, nie to, że kompletnie ich nie lubił, ale preferował raczej mniej wystawne imprezy przy lampce wina. Nie mniej, ten był, jak zauważyła swego czasu Fiona, obowiązkiem. Gdy król prosi, poddany nie może odmówić, nawet, jeśli jest jego własnym siostrzeńcem. Chodził więc wśród tłumu, uśmiechając się pod nosem tajemniczo, tak, jak to miał w zwyczaju. Wyglądało to całkiem zabawnie, gdyż niemal nikt owego uśmiechu nie dostrzegał, poza rodziną, ale ci akurat sądzili, że Connley ma zwyczaj udawania, że coś wie, nawet jeżeli wie bardzo niewiele. Problem polegał jednak na tym, że teoretycznie istniała szansa, że będzie miał jakieś wartościowe informacje, albo że jedynie udaje osobę totalnie niezainteresowaną sytuacją rodzinną. W Amberze założenie uczciwości dopuszczało dwie opcje:
- albo kombinuje się ostro – wtedy jest się uznanym za normalnego, przyzwoitego Amberytę,
- albo się nie kombinuje – wtedy istnieje przekonanie, że jest się kanciarzem, ale na tyle sprytnym, żeby ukryć to przed innymi. Oczywiście taka osoba była podwójnie niebezpieczna, jako wróg, oraz niezwykle cenna, jako sojusznik.
Poza powyższymi, inna możliwość nikomu prawdopodobnie nie przychodziła do głowy. Szczęśliwie właściwie dla Connleya, który lubił niekiedy ową familijną przypadłość wykorzystywać, chociażby dla denerwowania swojej licznej rodziny. Obecnie jednak nie miał nastroju do żartów. Właściwie to nie miał jakiegokolwiek nastroju. Najchętniej chwilę pokucharzyłby przy swoich garnkach, co zawsze nieco go rozluźniało. Szczególnie w towarzystwie Caitlinn, która potem pochwaliłaby, jak zwykle, jego fikuśne potrawy.

Nie miał okazji widzieć się z rodziną po przyjeździe. Wszyscy przygotowywali się do balu. Dlatego właściwie spotkał niemal wszystkich dopiero teraz. Towarzysząca mu Caitlinn podobnie. Jak orientował się, ona wcześniej widziała się jedynie z Jej Królewską Mością, której rozwiązanie stanowiło przyczynę całej uroczystości, Connley zaś wymienił tylko parę uwag z Benedyktem. Corwin, cóż, legenda Amberu, dawny regent, który rzucił kilka miłych, niewiele znaczących słów. Za to Llewelli i Florimel ofiarował po pięknym kwiecie lotosu, które przygotował wcześniej na tą okazję jeszcze na cieniu Ziemi. Monique stała niedaleko Flory, przynajmniej Connley przypuszczał, że to Monique. Perfekcyjna niczym jej matka. To miał być dzień jej przedstawienia na dworze. Dziewczyna miała wyjść, olśnić wszystkich, natomiast rodzina powinna udać zaskoczoną niebanalną urodą oraz czarem córeczki Flory. Wcześniej wypadało udawać, iż się jej nie dostrzega, by mogła mieć wspaniałe wejście. Caitlinn i Connley nie chcieli zepsuć jej tej przyjemności, toteż po Florimel szybko skierowali się do Martina.

Potem przyszedł wspólny taniec i jeszcze kilka kolejnych, aż jakiś nieznany mu młodzian klęknął niemal przed Caitlinn prosząc, by ofiarowała mu kilka chwil na parkiecie. Takiej prośbie się nie odmawia, toteż dziewczyną przyjęła ją z uśmiechem. Przez chwilę patrzył, jak wirują wspólnie kreśląc figury menueta, po czym przystąpił do dalszych powitań rodziny. Najpierw wpadł na Juliana, który lekko zdenerwowany przebiegał przez komnatę. Wymienili jedynie pozdrowienia, gdyż Strażnik Lasu Arden śpieszył się, zaś napięcie malujące się na jego twarzy oznaczało, iż to coś istotnego. Ominął natomiast daleko księcia Rinaldo. Władca Kashfy nie cieszył się jego sympatią. Wprawdzie osobiście nic do niego nie miał, ale czuł przy nim Dalta. Ponadto pozdrawiał wielu innych, nawet nie mających pojęcia, kim jest. Na bal zostało bowiem zaproszonych mnóstwo szlachetnie urodzonych mieszkańców miasta oraz szlachty należącej do Złotego Kręgu.

- Jesteś bardzo spięty – niespodziewany głos mamy tuż przy uchu wyrwał go z zamyślenia. - Czyżby dlatego, że Caitlinn cię zostawiła? - zażartowała. - Masz może ochotę zatańczyć?
- Witaj, mamo. Cóż robić. Zdaje się, że wielu młodzianów chciałoby wyjść z nią na środek parkietu. Rozumiesz. Kolejka obowiązuje. Zajałem sobie miejsce czekając, kiedy przyjdzie moja kolej – odparł żartem, który jednak oddawał sporo prawdy. Jego kuzynka miała bowiem niemałe powodzenie. - Zaś co do naszego tańca ... Czyżby to epoka, w której panowie proszą panie odeszła w przeszłość?
- Nie jest aż tak źle – roześmiała się – jednakże szczęśliwie pozycja matki daje mi pewną swobodę pod tym względem.
- Wobec tego, twój syn nie tylko z posłuszeństwa, ale także dla przyjemności przyjmie twoja propozycję.

Olbrzymia balowa sala zamku królów Amberu nie była zatłoczona tylko w jednym miejscu, mianowicie na środku, gdzie tańczyło właśnie dworskiego kontredansa kilkanaście par, w tym także Caitlinn z kolejnym szlachcicem Złotego Kręgu. Uśmiechnęli się do siebie, gdy ich spojrzenie na moment splotło się w jedność. Po chwili jednak znowu musieli poświecić uwagę swoim partnerom.
- Tak więc na co chciałaś mi zwrócić uwagę? - spytał mamę szeptem po chwili, gdy zbliżyli się do siebie podczas jednej z tanecznych figur.
- Czyżbyś nie wierzył, że czasem mam ochotę po prostu się pobawić? - uśmiechnęła się leciutko.
- Jak wiesz, mamo, mam do ciebie nieograniczone zaufanie, ale niekoniecznie wiarę w to, że nie w twoim działaniu drugiego, albo nawet sto dwudziestego drugiego dna.
- Mój synek – przyznała zadowolona. - Widziałeś delegację Dworców?
- Tylko z daleka. Planuję się przywitać gdzieś w środku. Ani zbyt późno, żeby nie pomyślano, ze ich omijam, ani zbyt wcześnie. Szczególnie, że jest Mandor.
- Tak, nasz sympatyczny przyjaciel Mandor … ale nie tylko.
- Czyżbyś wiedziała o czyś, o czym nie mam zielonego pojęcia?
- Merlin nie przyjechał – wspomniała nagle.
- Nie dziwie mu się. Jest władcą Dworców. Gdyby coś mu się stało w Amberze, lub nawet podczas Drogi …
- Tak jest, ale delegacje przysłał okazałą ustanawiając Mandora na jej czele.
- No przecież jest jego bratem, wprawdzie przyrodnim … ponadto doradcą, kanclerzem, wszyscy wiedzą, iż ma wielki wpływ na politykę Dworców Chaosu. Nie mógł przysłać nikogo ważniejszego.
- Czy słyszałeś, kto pełni funkcję jego zastępcy?
- Wiesz chyba … - zastanowił się - … właściwie to nie. Przybyliśmy dopiero niedawno. Nie zdążyłem się jeszcze zorientować, zaś skierować się w stronę delegacji dworców dopiero planowałem.
- Wobec tego przygotuj się na ciekawą niespodziankę. Pamiętasz Lilavati Chanicut, siostrę Lady Derris? To właśnie ona. Ponoć znacie się całkiem dobrze.
- Mamo, wiesz, jaka potęgą jest plotka.
- Cóż, na wasz temat ponoć kiedyś plotkowano całkiem solidnie. Jak słyszałam, źródłem owych informacji była księżna Minobee.
- Melissa? Nie przypuszczałem – żachnął się nie przerywając jednak układu – zawzięta.
- Owszem, ale tutaj jej nie ma, natomiast księżniczka Chanicut owszem.
- Nie sądzę, żeby ktoś wiedział o naszej znajomości. Ponadto to była dosyć dawna sprawa. Sam nie pamiętam już dokładnie, jak wygląda.
- Kłamczuszek, ale to nic. Jest bardzo piękną kobietą, a jej siostra przewodzi klanowi.
- To słyszałem, ale wiem, że Lilavati odesłano do jakiegoś cienia.
- Jednak obecnie siostra ją wyciągnęła stamtąd oraz wysłała jako wsparcie delegacji. Notabene, dołączono ją już po skompletowaniu składu. Ciekawe dlaczego?
- Może jakieś rozgrywki pomiędzy wielkimi rodami. Chanicut niekoniecznie lubi się z Sawall. Merlin chce utrzymać równowagę pomiędzy rodami. Bez jego decyzji Lilavati nie miałaby szans na dostanie się do delegacji, szczególnie na eksponowane stanowisko.
- Lilavati miałaby być przeciwwagą dla Mandora? Chyba żartujesz.
- Nie ma siły, raczej przysłano ją, żeby mu patrzyła na ręce. Wiesz, taka nauka, przy tym, jeśli się czegoś dowie, to dobrze, jeśli zaś nie, to przynajmniej niewątpliwie będzie to ciekawa edukacja.
- Może masz rację. Ale rzeczywiście nie można zarzucić Merlinowi braku taktu. Spośród braci tylko Despil został na dworze.
- Jurt także jest?
- Widziałam. Ale biorąc pod uwagę jego przypadłość oraz brak kontroli, nie wiem, czy Merlin miał dobry pomysł przysyłając go tutaj. Ale mimo wszystko, królewski brat. To byłaby dobra partia dla Caitlinn. Nie sądzisz?
- Może się troszkę uspokoił. Ale Jurt – żachnął się nieprzyjemnie. - Jest paskudny, jak zwykle, nawet, jeżeli spokojniejszy. Jednak, póki ma to coś, nie panuje nad sobą. Napady szaleństwa mogą się odezwać ponownie. Co wtedy? Wybacz, ale nigdy nie oddałbym jej komuś takiemu. Przecież mógłby jej zrobić krzywdę, nie mówiąc o tym, że jak plotki głoszą, to znalazł sobie kogoś.
- Łał, aż tak ci zależy na niej? - uśmiechnęła się.
- A żebyś wiedziała – stwierdził gorąco.
- Wychowywaliście się razem - przyznała.

Rozmawiali jeszcze chwilę, kiedy zaś muzyka przestała grać, podziękowali sobie za taniec kierując się ku pozostałym gościom. Caitlinn nieświadoma, że ciocia Fiona zaczyna bawić się w swatkę, dalej swobodnie tańczyła na parkiecie balowej sali.
- Niewątpliwie – zaczął zastanawiać się Connley – to dopiero wstępna gra. Mama także pewnie lubi Caitlinn, ale polityka to twarda pani. Jak znam mamę, to podobnie myśli na mój temat, kombinując to samo dla mnie, co dla Caitlinn. No cóż, zobaczymy, może to tylko takie ogólne przymierzanie.

Mandor. Przystojny niczym Narcyz, przebiegły zaś jak sam Odyseusz, za przyczyną którego Grecy zburzyli Troję. Przechodzili obok. Zmierzyli się spojrzeniem. Potem wymienili kilka grzecznościowych frazesów.
- Szlachetny panie, niezwykle miło cię widzieć na dworze Amberu. Słyszałem o panu wiele dobrego. Proszę przekazać wyrazy najwyższego uszanowania jego królewskiej mości, swojemu bratu Merlinowi
- Diuku, cieszę się mogąc pana poznać. Na pewno przekażę. Króla ucieszą niewątpliwie pańskie uprzejme pozdrowienia.
Dwa zdania, dwie prawdy i jedno kłamstwo. Prężcież znali się nawet nieźle. Jednak zbyt wiele osób mogło patrzyć ciekawie na dłuższą rozmowę obydwu, toteż po chwili wymiany grzeczności, którym nikt nie mógł nic zarzucić, przeszli do innych gości.

Wtedy zobaczył Lilavati. Była bardzo podobna do tamtej dziewczyny, którą pamiętał. Oczywiście, wypiękniała, nabierając sylwetki smukłej, dorosłej kobiety o wyjątkowej urodzie. Jednak twarz pozostała niemal ta sama. Taka, jak na karcie atutowej, który kiedyś przygotował na pamiątkę dla córki rodziny Chanicut. Nie udało mi się dać, ale miał ją w swojej talii. Teraz wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. Rzeczywiście. Barwy rodowe czerwieni oraz szarości. Symbol Dworców. Oraz ona. Niezwykle dawno nie spoglądał na tą kartę przedstawiającą niegdyś widzianą dziewczynę.


Postanowił podejść oraz przywitać się, gdy do komnaty wdarł się ohydny zapach, zaraz potem zaś Benedykt ogłosił straszną nowinę. Connleyowi zaschło w gardle. Nie wiedział, co powiedzieć, przez chwilę coś bezsensownie mruczał. Caitlinn, która niedawno skończyła taniec i nieco zmęczona usiadła za stołem, zbladła okropnie. Najwyraźniej nie zauważyła, że z widelca, który trzymała w dłoni, gdy Benedykt zaczął mówić, zrobiła się krzywa literka U. Odruchowo jednak spoglądał również na twarze innych. Szukał reakcji, szukał twarzy, na której będzie coś poza strachem oraz niezwykłym zaskoczeniem.

-------------------------------------------


* Julian Tuwim „Bal w Operze” JULIAN TUWIM BAL W OPERZE
 
Kelly jest offline  
Stary 02-10-2010, 23:55   #4
 
Blaithinn's Avatar
 
Reputacja: 1 Blaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumny
Stała przed zwierciadłem przyglądając się krytycznym wzrokiem swej nowej sukni. Musiała przyznać, iż krawcowa wykonała dobrą robotę i nie dała ponieść się swym pomysłom, by uczynić ją bardziej zmyślną. Morgainne zdecydowanie wolała proste kroje, a ten strój taki posiadał. Dotknęła materiału czerpiąc radość z miękkości jedwabiu.
Nieczęsto miała okazję chodzić w takich tkaninach. Nieczęsto bywała też na balach. Spojrzała jeszcze raz na swe odbicie. Nie znalazłszy żadnych niedociągnieć w stroju i fryzurze skinęła swemu odbiciu i wyszła z pokoju.



***

Główna aula wypełniona była szmerami rozmów, łagodnie płynącą muzyką i co rusz wybuchającym gdzieś śmiechem. Goście bawili się wspaniale, a cała rodzina zdawała się podzielać ich nastrój. Cała, za wyjątkiem Benedykta, który wyglądał na zmartwionego.
A może to tylko zmęczenie?
Starała się obserwować Amberytów, ale maski na ich twarzach musiały być perfekcyjne, gdyż niewiele z tych obserwacji wyniosła. Jedynie, to iż dwójka jej kuzynostwa trzymała się razem: Caitlinn i Connley. Corwin, który towarzyszył jej podczas przechadzek po sali, stwierdził z uśmiechem, by dała sobie spokój. Rozmowy z wujem były miłym przerywnikiem pomiędzy tańcami, dysputami z gośćmi i siedzeniem przy stole z resztą rodziny. Nie mogła jednak zgodzić się z tym, by przerwać dyskretne obserwacje. Jej uwagę przyciągali również posłowie z Dworców Chaosu, których obecność traktowała jako konieczność dla utrzymania równowagi. Miała swoją teorię na ten temat i może kiedyś będzie próbowała ją sprawdzić. Pamiętała jednak radę Aleksandra, więc szybko zakończyła obserwacje tych gości.

***

Świętowanie przeniosło się do stołów, przy których co rusz wznoszono toasty za królową.
Morgainne dałaby wiele, by móc być teraz przy Vialle. Siedziała jednak ze swą rodziną i z uprzejmym uśmiechem na twarzy dyskutowała o wszystkim i niczym. Tym razem zdołała zauważyć, że niektórym amberytom pomysł wspólnego siedzenia przy jednym stołem nie przypadł do gustu.
Czyżby animozje były aż tak silne?
Większość zdawała się jednak bawić doskonale. Morgainne została poproszona o opowiedzenie czegoś o sobie. Zaczęła więc mówić o Wyspie Kapłanek, na której spędziła większą część swego życia. W czasie opowieści w jej głosie można było wyczuć tęsknotę, a na twarzy błąkał się delikatny uśmiech, choć wcześniej zdawała się w pełni panować nad swymi emocjami.
Monotonia życia kapłanek nie zainteresowała jednak rodziny jakoś szczególnie i po chwili zmieniono temat.

Radosną atmosferę przerwało nadejście kolejnej burzy. Zza stołu obserwowała jak przerażeni ludzie pędzą do okien, by obserwować żywioł. Chwilę później pojawili się Benedykt z Julianem.
Mina pierwszego wuja przeraziła ją, a gdy usłyszała o śmierci Vialle zastygła w bezruchu przeklinając siebie w myślach za głupotę.
Gdybym z nią tam była... Może miałaby większe szanse... Gdybym...
Opuściła głowę w głębokim smutku, a usta same zaczęły szeptać litanię za zmarłych. Umysł gorączkowo próbował znaleźć rozwiązanie tej sytuacji.
Może tam iść? Może jeszcze nie jest za późno?
Chciała poderwać się z krzesła i ruszyć za wujami, ale pozostała na miejscu, jak wszyscy.
Spojrzała na rodzinę czując przez krótką chwilę czyjś wzrok na sobie. Zapanowała cisza, choć wokoło nich huczało. Goście żywo dyskutowali o magicznej burzy i nietypowej porze, w której się pojawiła, a amberyci przyglądali się sobie w milczeniu.
 
Blaithinn jest offline  
Stary 03-10-2010, 17:40   #5
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Aleksander nie przepadał za takimi uroczystościami. Gdyby uroczystość ta odbywała się z jakiegokolwiek innego powodu, to pewnie próbowałby się wykręcić z tego obowiązku. A jednak była to szczęśliwa okazja i po prostu należało się zjawić. Poza tym zjawili się praktycznie wszyscy amberyci. Rodzinne spotkania w miłej atmosferze nie przytrafiały się zbyt często. Można było porozmawiać, ze wszystkimi. Dowiedzieć się czegoś nowego o ich losach. Oczywiście jeżeli będą chętni się nimi podzielić. Niestety w rodzinie raczej nie ufano sobie.

Przechadzał się jednak pomiędzy kolejnymi gośćmi. Ubrany był czarne spodnie, białą koszulę i brązową kurtkę oficerską wyszywaną złotymi nićmi. Na klapie kurtki znajdowały się złote skrzydełka. Strój miał dwie zalety. Był wygodny i jednocześnie na tyle elegancki, żeby nie wzbudzać sensacji. Oczywiście inna sprawa mogła dotyczyć jego broni. Przy prawym pasie wisiała oficerska szabla, przy lewym zaś wakizashi. Można było się zastanawiać czy syn Benedykta zabrał na tą uroczystość jeszcze jakiś arsenał.

Oczywiście Aleksandrowi takie rozważania wcale nie przeszkadzały. Zwłaszcza, że zauważył wśród gości Dalta. Jak można było się domyślić znajdował się w delegacji Kafshy, razem z ich królem Rinaldo. Diuk Oisen nie miał nic przeciwko temu drugiemu. Spotkali się raptem kilka razy i nie wydarzyło się nic co mogłoby w jakikolwiek sposób znaczyć ich kontakty w późniejszym czasie. Jednak z najemnikiem było co innego. Kilka razy młody amberyta zauważył, że ten mu się przygląda. W odpowiedzi na to posłał mu szeroki uśmiech. Ten natychmiast odwrócił wzrok i powiedział coś do swojego władcy. "Ciekawe, czy jeszcze znajduje się na smyczy Rinalda, czy już się z niej zerwał?" przebiegło przez myśl Aleksandra. Nie chciał jednak zbyt długo nad tym rozważać. Dzisiaj ... dzisiaj należało miło i przyjemnie spędzić czas.

Dlatego krążył pomiędzy licznymi gośćmi i rozmawiał. Kilka osób zostało przez niego jedynie pozdrowionych skinieniem głowy. Byli to ci, za którymi z tego czy innego powodu nie przepadał i nie miał zamiaru rozmawiać. Z drugiej strony była też spora grupa osób, której po prostu nie znał i z którymi przynajmniej na razie nie chciał się spotykać. Wiadomo, że takie uroczystości były świetną okazją, do zawiązania nowych znajomości, Aleksander wolał jednak najpierw nadrobić zaległości, w życiu osób, które były mu trochę bliższe.

Długo rozmawiał z ciotką Llewellą o swojej ostatniej podróży w cień. Pośród żartów i uśmiechu dało wyczuć się u niej oczekiwanie. Aleksandrowi jak zwykle wydawało się, że ona czuje się w zamku ... obco. Była ze starszego pokolenia, a jednocześnie potrafiła całkowicie olać politykę rodziny. Nie mieszała się w spiski. I dlatego Aleksander ufał jej.

Po jakimś czasie Aleksander w końcu zgubił się w tych wszystkich rozmowach. Tyle osób i tyle opowieści do wymiany. Corwin bardzo był zainteresowany jego bronią i chwilę studiował ją w spokoju. W końcu oddał mu ją, ze słowami, aby dbał o nią, a z pewnością nigdy go nie zawiedzie. Reszta rozmów opierała się raczej, na drobnej gadce, jakby to powiedzieli na Ziemi.

A potem nadeszła straszna nowina. Służba uwijała się, żeby zamknąć okiennice. A atmosfera nagle się zagęściła. Napięcie było wyczuwalne. Z początku Aleksandrowi trudno było w to uwierzyć. Jego mina była bardzo nieciekawa. Oczywiście pierwszy szok minął szybko, był żołnierzem, przyzwyczajony do ciężkich warunków, do śmierci. Gdyby łatwo było go zszokować już dawno by nie żył. Teraz obserwował wszystkich obecnych w sali, szczególną uwagę kierując na rodzinę. Wszystkie te wydarzenia nie mogły być przypadkowe. Jego ręka praktycznie odruchowo znalazła się niedaleko szabli. Jeżeli cokolwiek się zdarzy będzie na to gotów. Miał jednak nadzieję, że to wszystkie złe wydarzenia jakie na dzisiejszy dzień zgotował im los ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 04-10-2010, 01:44   #6
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Bal rozwijał się całkiem przyjemnie. Przywitania z członkami rodziny, zdawkowe rozmowy, miłe i w większości nawet szczere uśmiechy, doskonała muzyka. Caitlinn nie miałaby nic przeciwko tańczeniu wyłącznie z Connleyem, lecz - ku swemu radosnemu zdziwieniu - miała powodzenie.

Zaczęło się od przemiłego jasnowłosego młodzieńca, który poprosił o poświęcenie mu kilku chwil na parkiecie. Wystąpił tak żarliwie, z taką atencją, że zupełnie zbił ją z tropu. Uśmiechem żegnając Connleya i podając dłoń nowemu tancerzowi, była absolutnie pewna, że się rumieni.

Menuet - powolna, melodyjna alamanda - uwodzicielska sarabanda - kolejny menuet. Przy trzecim tańcu przestała się dziwić i zastanawiać nad źródłem swego niepojętego powodzenia. Oddała się zabawie.

Koniec gawota zastawił ją o kilkanaście kroków od dwóch atletów o szerokich ramionach i karkach, wyglądających jak swoje lustrzane odbicia. To musieli być Samson i Hektor, bez dwóch zdań. Synowie Bleysa. Jej nieznani bracia.

W tej chwili czuła sympatię do całego świata. Podeszła do nich z uśmiechem.
- Hektor i Samson, prawda? Jestem Caitlinn. Nie mieliśmy wcześniej okazji się poznać, choć słyszałam o was. Powinniśmy to jak najszybciej nadrobić, bo... mamy jednego ojca - wypaliła i z drżącym sercem i nieśmiałym uśmiechem czekała.
Popatrzyli na siebie nawzajem, zdziwieni. Przez chwilę miała dziwne, wytrącające z równowagi wrażenie, że choć nie słyszy ani słóweczka, między mężczyznami toczy się rozmowa. Zdążyła uznać, że jest to tylez fascynujące, co potwornie irytujące, gdy jeden z nich - bodajże Hektor - odezwał się.
- Miło cię poznać, Caitlinn.
Jego bliźniak wpatrywał się w nią tak, że przeleciała jej przez głowę idiotyczna myśl, że zaraz spojrzeniem wypali jej znak na czole.
- Miło byłoby również dłużej z tobą porozmawiać - dodał Hektor - ale może w jakichś w bardziej sprzyjających okolicznościach niż ta śmieszna uroczystość.
Śmieszna uroczystość? Caitlinn wyraziła ostrożne zdumienie.
W odpowiedzi usłyszała, że śmiesznie jest świętować rządy marionetkowego króla. Na próbę obrócenia tego w żart pytaniem, kto w takim razie pociąga za sznurki, otrzymała całkiem poważną odpowiedź: wszyscy wiedzą, że Random jest tylko figurantem, a prawdziwą władzę ma zupełnie kto inny.
Na takie dictum zupełnie straciła rezon. Rozmowa zwiędła; na jej próby zagajenia jakiegoś bardziej neutralnego tematu Hektor odpowiadał samymi monosylabami. Po minucie poddała się i uciekła, zbita z tropu i nieco zaniepokojona. Hektor rzucił jeszcze tylko na pożegnanie, że, jeśli chce "poważnie i spokojnie porozmawiać", to zaprasza do nich, do ich rodzimego Cienia, gdy tylko skończy się "ten cyrk". Uśmiech, którym odpowiedziała na zaproszenie, osłaniał najdoskonalszą dezorientację, jakiej dotychczas w życiu doświadczyła, i mocne postanowienie, by przy braciszkach mieć się na baczności. Najwyraźniej, choć chowani z daleka od ojca, odziedziczyli po nim to, co na nią nie przeszło.
Cholerna polityka!...

Dopiero znacznie później, siedząc bezpiecznie przy stole i słuchając ciemnowłosej, nieznanej jej kuzynki w błękitach, opowiadającej bardzo mile o Wyspie Kapłanek, gdzie mieszkała - sama była kapłanką i to chyba dobrą, cokolwiek by to miało znaczyć - zdała sobie sprawę, że mówił tylko Hektor. Samson nie odezwał się ani ćwiercią słowa. Było to coś, co należało zapamiętać. I wzbogacić o dalsze obserwacje.

Niestety, choć Caitlinn chętnie posłuchałaby dalej - zawsze lubiła obserwować ludzi opowiadających o czymś, do czego mieli serce, a zresztą nie była jej niemiła taka pozorna monotonia - reszta rodziny nie była specjalnie zainteresowana życiem kapłanek Bogini. Królowały small talking. Caitlinn słuchała.

I w końcu usłyszała - wszyscy usłyszeli - coś, czego nie spodziewała się zupełnie. Coś, co - jeśli świat miałby być przyzwoitym miejscem - powinno się okazać okrutnym żartem, pomyłką, okropnym snem.
Vialle nie żyje.
Nie żyje.
Żegnaj, Vialle. Żegnaj. Już się nie zaprzyjaźnimy. Nigdy nie zobaczę twojego uśmiechu.
Biedny Random.

Zacisnęła kurczowo palce, zapominając, że dłonie nie są puste. Piękny, srebrny widelec ustąpił i wygiął się dziwacznie. Dotarło to do niej dopiero po długiej chwili. Rozprostowała go, zawstydzona nieco - to była naprawdę misterna robota - i spróbowała przywrócić mu pierwotny wygląd.
Wygładzając palcami fałdy po miejscach zgięcia, otrząsnęła się z szoku. Powrócił rozsądek. Zaczęła zerkać po twarzach współbiesiadników. U kogo smutek? U kogo przestrach? A bliźniacy, co oni na to? Nie musiała patrzeć na Connleya, by wiedzieć, że brat robi dokładnie to samo, co ona: bada. I że choć ona niewiele już zobaczy - pierwsze reakcje zostały już opanowane - to jemu równie niewiele umknęło.
 
Rhaina jest offline  
Stary 05-10-2010, 22:01   #7
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Nie zdążył sięgnąć po szpadę. Krzyk, łomot, trzask. Kolejne rozwalone okno przez które wlatywała skrzydlata parodia kobiety. Kolejna, kolejna, kolejna …
- Kurr … - ktoś nie zdążył krzyknąć. Jakiś lokaj niosący tacę nagle padł. Miał szczęście, to tylko ucho, które po nagłym ataku harpii znalazło się tuż obok boćwiny w ukraińskim barszczu. Bryzgająca krew, wycie, krzyki mężczyzn, płacz kobiet, rany oraz one, nadlatujące przez okna, pikujące spod wysokiego sufitu na próbujących uciekać ludzi. Panika zaczęła ogarniać większość, a raczej ogarnęłaby, gdyby nie Benedykt oraz jego syn, którzy zaczęli porządkować ten chaos organizując jaką taką obronę. Gdyby nie ich szybka reakcja, to prawdopodobnie nagły atak zmieniłby salę, oraz pewnie cały zamek, w jatkę, tymczasem zaś po pierwszym szoku ktoś zaczął wyciągać broń, inni ustawiali się w szeregu, ktoś jeszcze robił barykadę ze stołu, jakby to miało pomóc przed latającymi stworami. Brak było broni. Panowie wprawdzie mieli oręż, ale przeważnie była to tępa broń okazyjna, wysadzana bogatymi klejnotami, kompletnie nienadająca się do jakiejkolwiek walki. Przecież na balu należy ładnie wyglądać, oręż zaś ma służyć panom do ozdoby. Powinna wzbudzać miłe zainteresowanie pań oraz nie plątać się podczas tańca pomiędzy nogami. To taki nieco większy oraz ozdobniejszy kuzyn przecinaka do papieru. Takie wspaniale dzieło jubilera, ale niekoniecznie kowala. Pozwalające olśniewać, ale niekoniecznie szykować się na upiorne natarcie stworów, które właśnie robiły masakrę przy sąsiednim stole. Tam siedziała wcześniej jakaś rodzina z małymi dziećmi, wcześniej … Teraz bowiem wlazła pod stół, nawet tęgawy pan domu, któremu tylko tyłek wystawał zza blatu. Właśnie idealnie prosto w te wypięte, tłuste cztery litery nurkowała jakaś harpia. Szczęśliwie na miejscu znalazł się Julian. Zimny, jak ręka węża pot wywoływał dreszcz na posztywniałym karku, kiedy odcięty łeb stwora wesoło podskakując potoczyła się po sali. Wprost pod dawny podest dla orkiestry.

Złe oko. Spojrzało na niego, a może na nią. Harpia stała blisko. Wytytłana krwią oraz majonezem przypominała ohydną teatralną groteskę, ale wcale przez to nie mniej niebezpieczną, że aż idiotycznie śmieszną.
- Whrah! - poderwała się do krótkiego lotu rzucając na nich. Miała rozdziawioną poszczę oraz język przypominający wężowy, tyle, ze miał długość jakiejś połowy metra oraz barwę wściekłego bordo. Atak. Na Cait ... Szlag. Harpia. Smród parszywego oddechu. Błysk mrocznego okrucieństwa. Zamachnęła się skrzydłem, którego pióra przypominały złowrogimi plamami zieleni, iż są nasączone trucizną
Nie miał czasu wyciągnąć broni. Nie miał czasu, ale miał przed sobą pieczonego prosiaka.
- Jasn … uwa … - zablokował jakimś desperackim chwytem jej cios srebrną tacą, której pasztecikowa zawartość tytłała się właśnie pod nogami. - Cait … mama … - cóż, był przekonany, że rodzicielka poradzi sobie znacznie lepiej, niż siostra.

Taca zadrżała mu w dłoniach po kolejnym uderzeniu, które zrobiło w srebrze wyraźne wklęśnięcia. Prosiak! No, nie tyle prosiak, co rzeźnicki nóż tkwiący w nim niczym kołek w wiejskim płocie. Jakaś kolejna gnida próbowała ich dziabnąć z góry, ale ktoś ją zestrzelił kuszą. Niech to gęś. Kto ma tu kuszę? Nieważne, jak to dobrze, że ma, bo ścierwo upadło niedaleko jej stóp, zaskakując także ich własnego przeciwnika, który zawahał się na chwilę. Cios! Długim na stopę, szerokim nożem. Potem jeszcze poprawka, aż wreszcie łeb harpii odpadł i leżał obok prosiaka, niczym majonezowa przystawka. Tuż obok, był jeszcze trzeci, przykryty tortem czekoladowym. Należał do obsługującej gości dwórki, która uciekając rozpaczliwie przed atakiem wpadła na stolik ze słodyczami. Leżała teraz zemdlona niczym królewna – Czekolada, obłożona tortem, precelkami oraz wiadrem kandyzowanych owoców. Miała szczęście … większe od wielu innych na tej sali, bo choć wywalając się straciła przytomność, to wydawało się, że tak naprawdę nie jest jej nic poważnego. Najwyżej na zawsze znienawidzi słodycze. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, dziewczyna bowiem wydawała się dość pulchna.

Smród. Wszędzie potworny zaduch oraz odrażająca stęchlizna, która niemal zwalała z nóg. Ohyda wdzierająca się do nozdrzy oraz raniąca je samym odorem. Caitlinn zachwiała się. Znowu jakaś wredna skrzydlasta bestia próbowała skoczyć na nich. Dziewczyna upadła.
- Cait … - próbował krzyknąć, ale nie miał czasu. Ponownie próbowała ich trafić silnym uderzeniem prawego skrzydła. Następny atak tym razem już napotkał oręż Connleya. Kolejna harpia wzięła sobie na cel Caitlinn. Pikując spod sufitu wylądowała na stole, żeby dostać prosto w pysk karafką octu, który miał służyć jako przyprawa drobiowej galaretki. Tego nawet przyzwyczajona do syfu harpia nie mogła wytrzymać. Wstrzymała się wyjąc, oraz próbując nieporadnie skrzydłem zetrzeć piekący kwas octowy z pyska. Sztych prosty wystarczył na nią.
- Uciekajcie! - rzuciła Fiona, która zjawiła się nie wiadomo skąd, gdy oknem wlatywała jakaś horda stworów. Sama skoczyła w stronę drzwi - Za mną! - Pędząc w długiej, balowej sukni oraz trzewiczkach z taka gracją i prędkością, że sama Flora mogłaby jej mocno pozazdrościć.

- Caitlinn – wrzasnął, próbując pociągnąć za sobą półprzytomna dziewczynę. A może nie półprzytomną, tylko zaskoczoną, ranną, zatrutą … - Jasny … - szpada zagrzechotała w pochwie. Harpie atakowały głównie grupę chaosu. Wśród nich Lilavati, ale wydawało się, na ile miał czas spojrzeć, że przedstawicielstwo Merlina ostro się opędza od latających napastników. Miał nadzieję, że Mandorowi i pannie Chanicut nic się nie stanie. Łączyło ich kilka przyjemnych wspomnień. Jednakże tamci radzili sobie, tutaj zaś miał kolejną latającą makabrę. Szczęśliwie ktoś ją zdjął. Aleksander? Może, nie miał okazji jeszcze poznać syna Benedykta. Nieważne ... zdesperowany pochylił się oraz wziął dziewczynę na ręce.


Zaskoczona jakby nie stawiała oporu … jedynie jej piękne oczy wyrażały zdziwienie i niepewność. Jakby nie wiedziały, co robić … Mikrosekunda, która wystarczyła mu, by zobaczyć ich głębię i kolejna, by rozpaczliwie trzasnąć butem przewrócona wazę z resztką rosołu, która poderwana kopniakiem wystartowała niczym z katapulty lądując na pysku kolejnej harpii.

- Szybciej – usłyszał nerwowy głos mamy, która dopadła już do drzwi.
- Już, biegniemy – odkrzyknął przeskakując przewrócony fotel. Obok leżało ciało jakiejś zabitej kobiety w pomarańczowej sukni. To znaczy najpierw wydawało się, że to było ciało, gdyz potem kobieta otwarła oczy i wydarła się:
- Zabili mnie! - donośnym tonem dobitnie wskazującym, że gada całkowite bzdury.
Ktoś walczył zasłaniając się taboretem, jednocześnie zaś trzymając małego chłopczyka. Takiego w dziecinnym garniturku, białych podkolanówkach oraz krótkich spodenkach. Istną miniaturę ucznia jakiejś ekskluzywnej szkoły. Ktoś biegł mu już na pomoc, nawet kilka osób …

Nie zatrzymywał się. Przewrócone krzesło, jakieś resztki pomieszanego jedzenia oraz ona … na rękach. Była lekka, smukła … czuł przez cienką materię sukni jej miękkie, poddające się jego sile ciało. Kobiece ciepło. Delikatna zwiewność, niczym lekki, wiosenny wietrzyk. Najpierw niepewna ... lecz wpadając za drzwi korytarza poczuł obejmującą go dłoń. Jej dłoń. Aksamitną skórę palców … ufne spojrzenie, które powoli traciło owe nuty zagubienia … Jeszcze chwilę … za ostro wbiegł nie patrząc na nic …
- Auu! - wleciał na jakąś szafkę, po czym niby piłka odbił się od jakiejś pokrytej sztukaterią ściany. Ledwo uratował ja od zderzenia. Upadliby, gdyby Fiona nie złapała go na czas.
- Już – usłyszał … albo mu się zdawało, że usłyszał. - Już, proszę, puść mnie. Już dobrze – cichy, ale równo mówiony tekst powoli przebijał się do jego podminowanych adrenaliną uszu.
- Dobrze – odruchowo powtórzył – na pewno dobrze?
- Tak, już dobrze, dziękuję – trzymana przez niego poruszyła się lekko wyraźnie wskazując, że choć jest mu wdzięczna, chce znów stanąć sama.
Opuścił ją ostrożnie przypatrując się. Nie wyglądało, ażeby miała jakiekolwiek rany. Ba, jakimś cudem nawet jej suknia była równie nienaruszona, jak na początku balu, choć niewątpliwie nadawała się tylko do prasowania.

Westchnęli głęboko. Przez chwilę dziewczyna stała drżąc lekko oraz podtrzymując się ściany, ale widocznie wracała do siebie.
- Mamo, dokąd? - rzucił.
- Niższe partie zamku. Wzorzec nie działa, Logrus także, nie mówca już o atutach, ale żeby to sprawdzić, muszę się chwilę skoncentrować, muszę … - przerwał jej.
- Oczywiście mamo – jeżeli ktokolwiek mógłby ocenić, co się stało Wzorcowi, to jedynie Fiona, pilna uczennica Dworkina. Pytania oraz odpowiedzi na nie były niezbędne, by zrozumieć, co zaszło, co się stało? Jednak nie mógł iść z nią, po prostu nie mógł. - Weź proszę Caitlinn, pomoże ci …
- Jeśli któreś z nas ma pomóc twojej matce w dotarciu do Wzorca, to ty. Wiesz doskonale, że jesteś w tym lepszy, ja nawet nie przeszłam Wzorca! - przerwała mu ostro kuzynka, która chyba odzyskała dawny rezon.
Spojrzał na nią tym charakterystycznym wzrokiem, którym spoglądają mężczyźni na kobiety, nie rozumiejące oczywistej prawdy, że facet po prostu nie może zostawić takiej walki. Tam była rodzina. Najbliższych odprowadził tutaj w bezpieczne miejsce, ale teraz musiał wracać. Po prostu, jezlei się jest mężczyzną, to się musi. Koniec kropka! Nawet jeśli wielu Amberytów było lepszych przy starciu bronią białą.
- Muszę wracać – powtórzył uparcie.
- Ja także – usłyszał pewny siebie głos dziewczyny.
- Dobrze, jakby co będę w podziemiach – Fiona nie była w nastroju do kłótni. - Sprawdzę wzorzec i atuty oraz spróbuję ogarnąć sytuację. Uważajcie na siebie – krzyknęła jeszcze odchodząc szybkim krokiem. Takie tradycyjnie wypowiedziane słowa, ale niezwykle poważne w ustach Fiony. Ona naprawdę radziła im być niezwykle ostrożnymi oraz kierować się rozwagą.

Szczęśliwie na placu boju sytuacja nie wyglądała tak kiepsko, jak to się działo poprzednio. Starsi Amberyci oraz Aleksander organizowali obronę oraz sami walczyli przeciwko okropnym napastnikom przerzedzając skutecznie ich szeregi. Wielka chmura harpii powoli zmieniła się w znacznie mniej liczną grupę, której pojedyncze osobniki kołowały pod sufitem wysokiej sali, bojąc się widocznie zaatakować. Ktoś krzyczał, żeby przynieść kusze. Całkiem sensownie. Bestie mogły masakrować amberycka szlachtę oraz zaproszonych gości, ale nawet ich liczba nie wystarczyła, by przełamać obronę książąt krwi. Przybiegło też nieco stacjonującego na niższej kondygnacji wojska. Szybko obstawili poselstwa z Cieni i mieszkańców Amberu wspierani prze Hektora i Samsona. Rinaldo wsiąkł niczym kamfora. Wraz z nim reszta delegacji. Pewnie zwiali w inny korytarz. Rozsądnie. Gorzej wyglądała sprawa poselstwa z Dworców. Mieli rannych, w tym Mandora. Nie wiedział, czy nie stało się coś Lilavati. Stana przygotowany. Ktoś wreszcie przyniesie kusze.

To było dziwne. Patrzył na salę. Kilkuset ludzi, kobiet, dzieci ... kilkaset co najmniej stworów ... niebezpiecznych stworów. Czemu więc nie widział ani jednego człowieka, który by padł pod ciosami harpii? W strachu, w panice ... przecież nawet najlepsi Amberyci nie mogli być wszędzie. Dlaczegóż więc wydawało się, że straty są niewielkie, jeżeli w ogóle jakiekolwiek? Szczęście? Pewnie również, ale cala sytuacja przekraczała nie tylko dozę szczęścia, ale nawet zjawiska nadprzyrodzonego. Mogła być jednak również czymś więcej, mianowicie zaplanowanym elementem ataku. Może ktoś kazał harpiom nie zabijać? Przecież równie dobrze co atak, mógł to być sygnał, takie wyzwanie rzucone Randomowi.

Osłaniając Caitlinn podszedł do syna Benedykta oraz dziewczyny, którą niespecjalnie kojarzył. Miała krew królewską, jednakże nie wiedział nic więcej. Rozmawiali pewnie podejmując jakąś wspólną decyzję, gdyż właśnie próbowali gdzieś ruszyć. Connley nie planował ich zatrzymać, ale spośród Amberytów tylko oni wydawali się jako tako wolni. Nawet, gdyby musiał im trochę potowarzyszyć, chciał porozmawiać, poznać ich opinię na temat tego, co się wydarzyło.
- Pani, panie – przedstawił się im szybko lekko kłaniając – jestem Connley, a to kuzynka Caitlinn. Czy wiecie może, co tu się dzieje? Ewentualnie, gdzie może się przydać trochę wsparcia. Może Julian, czy Benedykt wspominali cokolwiek – wyraził nadzieję.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 06-10-2010 o 18:18.
Kelly jest offline  
Stary 05-10-2010, 23:32   #8
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Przez krótką chwilę gdy wybuchł chaos był zaskoczony. Podobnie zresztą jak wszyscy obecni. On miał jednak doświadczenie. Nie raz i nie dwa, miał okazję znajdować się w obozie, na który wyruszyła nocna wycieczka. Gdyby pozwalał sobie na opieszałość już dawno by zginął. Dlatego gdy tylko minął pierwszy szok spowodowany pojawieniem się przeciwnika w sali balowej chwycił za broń. Przebiegając po sali wzrokiem szybko zlokalizował pierwszych wrogów. Ciotka Llewella znajdował się w opałach. Nie zważając na nic rzucił się w jej stronę. Widział pękające okiennice, ale teraz to nie miało znaczenia. Potwory atakujące starszą amberytkę zauważyły go, dla jednej z nich było już jednak za późno. Potężny cios szabli pozbawił ją głowy. Widząc to jej upiorna towarzyszka, zaprzestała szarpania Llewelli i skupiła się na Aleksandrze. Cios jej szponów ominął jej głowę, gdy młody żołnierz wykonał zgrabny unik. Jego szybkie cięcie najpierw dosięgło nóg potwora, gdy ten próbował poderwać się do lotu. Sekundę później jej ciało przebił sztych szabli. "Pierwsza potyczka wygrana" przebiegło mu przez myśli.

W tym czasie w sali rozpoczęły się inne walki. Około 15 osobowy oddział straży w odświętnych strojach próbował kontratakować. Widać było, że brakuje im jednak dowódcy, gdyż ich akcja była nieskoordynowana. Ich ubranie również nie ułatwiało tej walki, podobnie zresztą jak panika, która teraz ogarnęła większość obecnych.

-Cofnąć się od okien! Na środek sali! Na środek! - zaczął krzyczeć Aleksander. -Straż! - słysząc jego okrzyk żołnierze szybko znaleźli się przy nim -Działajcie w grupie, ich jest więcej, dlatego nie możecie pozwolić się oddzielić. Macie się widzieć, bo będziecie mogli wspierać siebie nawzajem. Ściągajcie ludzi na środek sali, z dala od tych przeklętych okien - strażnicy kiwnęli głową i zaczęli wykonywać jego rozkazy. Roztrzęsiona Llewella ruszyła za nimi. A syn Benedykta ruszył pomóc kolejnym atakowanym.

Biegał po sali, próbując znaleźć się w każdym zagrożonym punkcie. Było ich jednak wiele. Na całe szczęście harpie nie okazały się wymagającym przeciwnikiem. Systematycznie, ludzie z cienia byli zbierania pod ochronę straży. Gdy kolejna z harpii po jego ciosie padła na podłogę zdał sobie sprawę, że stracił rachubę. Kolejni ludzie przebiegli koło niego ścigani przez jednego z tych potworów. Jego lot został niespodziewanie przerwany, gdy szabla amberyty przecięła ją na pół.

Kolejne krzyki spowodowały, że odwrócił się na pięcie. Poselstwo z Dworców Chaosu, było atakowane przez grupę harpii. Ich przywódca Mandor, był właśnie szarpany, przez kilka "damulek". "Cholera, myślałem, że się stamtąd wynieśli" przebiegło mu przez myśl. Nie miał jednak czasu, na rozważania, dlaczego dalej siedzieli w tak zagrożonym miejscu. Widać było, że wśród nich brakowało wojowników. Ich obrona wyglądała na rozpaczliwą, ale przynajmniej jeszcze żyli. Ruszył biegiem w ich stronę, kładąc po drodze kolejne nieostrożne stworzenia, które chciały się z nim zmierzyć.

-Biegnijcie do straży! - krzyknął Aleksander w stronę chaostyów, pomagając im jednocześnie utorować drogę. Któryś z towarzyszy odciągał Mandora pod ścianę. Nie wyglądała to najlepiej, ale cóż ... nie mógł znajdować się we wszystkich miejscach jednocześnie.

Nadlatująca z przeraźliwym skrzekiem harpia przerwała te jego rozmyślania. Natychmiast padł na ziemię i przetoczył się po niej, ostre pazury wbiły się w miejsce, w którym przed chwilą stał. Kątem oka zauważył kolejnego potwora, szykującego się do ataku. Zerwał się na równe nogi i skoczył do przodu. Cios harpii chybił. Do tej walki dołączyła również trzecia, z zaciekłością próbująca wydłubać oczy amberycie. "Chyba je zdenerwowałem" pomyślał, próbując nabrać dystansu. Potrzebował chwili na zebranie się, ale wyglądało na to, że potworzyce nie chcą mu na to pozwolić. Kolejny atak, spróbowały wykonać jednocześnie, Aleksander wykonał kolejny unik, tym razem skuteczniejszy od poprzednich. Gdy tamte zmieniały tor swojego lotu, mógł dobrze przygotować się do walki. Jego szabla wykonała półkole i uderzyła w czaszkę najbliższej harpii. Jej dwie towarzyszki, nie zważając na to kontynuowały atak. Bardzo starały się dosięgnąć żołnierza szponami. Jednak to one teraz musiały dostosować się do jego tempa. Gdy znów próbowały wzbić się w górę, wojownik przebiegł pomiędzy nimi wykonując dwa szybkie cięcia. Skrzek bólu rozległ się po sali, gdy potwory z podciętymi skrzydłami zaczęły upadać ku podłodze. Nadal próbowały coś zrobić, były to jednak podrygi rozpaczy. Zakończone szybko dwoma ciosami szabli.

Cała sala zaczęła wyglądać na bardziej uporządkowaną. Syn Benedykta, nie mógł sobie jednak pozwolić na odpoczynek. Harpie nadal próbowały dosięgnąć wrogów, było ich jednak coraz mniej, a przez kolejne minuty dbał o to, żeby ta tendencja spadkowa była stała. Nie wiedział, ile czasu minęło od początku tego ataku. Walki miały to do siebie, że traciło się poczucie czasu. W pewnym momencie, równie niespodziewanie jak początek ataku, zakończył on się. Pozostałe przy życiu harpie poderwały się w powietrze i zawisły pod sufitem. Nie wyglądało na to, żeby miały ochotę na kontynuowanie tej walki. Aleksander spokojnym krokiem podszedł do straży i zebranych gości.

Przechodząc obok dwójki kuszników, wydał krótki rozkaz

-Zestrzelić te paskudztwa - obaj kiwnęli głowami i zaczęli wykonywać rozkaz Diuka Oisen, który mógł ocenić pobojowisko. Sala balowa wyglądała na uszkodzoną, służba będzie miała sporo pracy, wydawało się jednak, że wszystko zakończyło się szczęśliwie przynajmniej w tym miejscu. Zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu słyszał niknące głosy walki, z innych miejsc zamku. To mogłoby tłumaczyć, dlaczego pomoc nie nadeszła. Rodziło również wiele pytań odnośnie charakteru tego ataku. Porzucił jednak te jałowe rozważania. Dopóki nie będą mieli więcej informacji, nie można było stwierdził nic pewnego. Spekulacje mogły być przyjemne, ale na pewno nie w momencie, gdy nadal istniało zagrożenie. Wrócił do obserwacji harpii ... "to jeszcze nie koniec" ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 06-10-2010, 11:31   #9
 
Blaithinn's Avatar
 
Reputacja: 1 Blaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumny
Przyglądała się działaniom Corwina i żałowała, że sama nie podjęła żadnych. Gdy wuj podszedł do niej i powiedział by uważała na siebie, poczuła się jak małe dziecko.
- Ty również. - odpowiedziała cicho.
Patrząc jak opuszcza aulę wyszeptała:

Niech śmierci na dziś już będzie dość.
Ocal go Pani przed złem wszelakim.
W Twą dobroć pokładam swą wiarę.
Niech serca więcej strachu nie zaznają.

Bogini miała na dziś jednak inne plany, gdyż niedługo po wyjściu Corwina na salę wpadło stado skrzydlatych stworzeń przypominających kobiety i jedno z nich zapikowało na Morgainne. Zszokowana stanęła w bezruchu, z którego wyrwał ją dopiero Hektor rzuciwszy się na skrzydlata bestię. Gorączkowo zaczęła rozglądać się za jakąś bronią, gdy kolejne stworzenie ruszyło w jej kierunku. Niewiele myśląc chwyciła za krzesło i z całej siły rzuciła nim w strzygę. Upiór poleciał z wrzaskiem na ziemię i już się nie podniósł. Morgainne odetchnęła z ulgą. Wzięła kolejne siedzisko i skierowała się w stronę najbliższej osoby potrzebującej pomocy.
Powaliła tak kilka stworów, gdy ujrzała Aleksandra organizującego obronę. Podbiegła do niego pytając czy ma jakąś wolną broń. W odpowiedzi rzucił jej wakizashi. Złapała i zasalutowawszy ruszyła na kolejne strzygi. Tnąc upiory w furkoczącej sukni zaczęła rozumieć czemu matka przywiązywała tak wielką wagę do nauki walki.
Nigdy jednak nie sprawdzała swych umiejętności w prawdziwej walce i teraz wszystkimi siłami starała się kontrolować żołądek podchodzący jej do gardła na widok krwi tych dziwnych istot.
W pewnym momencie harpie zaprzestały ataku. Rozejrzała się zdziwiona i ujrzała, że wszystkie zgromadziły się pod sufitem.
Ciekawe co teraz...
Miała jednak okazję do zajęcia się rannymi.
Już wcześniej zauważyła stan Mandora, więc swe pierwsze kroki skierowała ku posłom z Dworców Chaosu. Zagrodzili jej drogę przyglądając się jej przez chwilę niczym wilki, ale w końcu ustąpili i pozwolili podejść do rannego. Uklękła przy nim i zaczęła oglądać rany. Mandor uśmiechnął się lekko.
- Jaka niespodzianka, życzliwa amberytka.
Nim zdołała coś odpowiedzieć zemdlał. Zaklęła cicho. Rany były głębokie i zaczynały sinieć, a to oznaczało, że stworzenia były jadowite. Odcięła zwisający materiał od rękawów i szybko go opatrzyła, by zatamować krew.
- Przeżyje. - powiedziała spokojnie jego towarzyszom i ruszyła w stronę następnych rannych.
On i inny amberyci... ale co z resztą jeśli te upiory rzeczywiście są jadowite...
Oględziny kolejnych osób potwierdziły jej obawy. Sine ślady musiały świadczyć o truciznie, a jej wszystkie lekarstwa leżały w komnacie... Musiała się tam jakoś dostać, nie było wyjścia. Opatrzyła jednak najpierw najbardziej potrzebujących, by się nie wykrwawili, po czym rozejrzała po sali. Z osób, które mogły jej pomóc w przedarciu się do pokoju pozostał jedynie Aleksander.
Podeszła do niego szybkim krokiem.
- Jest źle... Te stwory są jadowite. Jeśli nie podamy rannym jakiegoś antidotum, to obawiam się, że umrą... - Spojrzała poważnie na Aleksandra. - Mam lekarstwa w pokoju, ale sama się tam dostanę.
- Będzie tam antidotum na tą truciznę? - zapytał poważnie Aleksander - Nie możemy pozwolić, żeby ktoś z nich umarł.
- Powinnam mieć coś co pomoże, a przynajmniej opóźni działanie trucizny do czasu, aż będzie można się dostać do lazaretu.
Aleksander skinął głową.
- Rozumiem, tutaj wydaje się, że sytuacja jest opanowana, ale jeżeli coś się zmieni w czasie jak nas tutaj nie będzie, strażnicy mogą sobie nie poradzić - chwilę milczał przypatrując się twarzy kuzynki - Bardzo źle z rannymi?
- Ci w których żyłach płynie krew Amberu sobie poradzą, ale cała reszta... - na jej twarzy malowała się troska i smutek. - Gdyby nie było źle, nie zawracałabym Ci głowy... Chyba, że powiesz, kto jeszcze z rodziny mógłby mi pomóc... - rozejrzała się lekko. - ale niewielu tu widzę...
- Dobrze, w takim razie pomogę ... obecni tutaj powinni sobie poradzić, a jeżeli po drodze spotkamy więcej strażników, będziemy mogli ich tutaj dosłać.
Skinęła głową i na jej twarzy pojawił się leciutki uśmiech.
- Dziękuję, ruszajmy zatem.
Gdy chcieli już wychodzić podeszła do nich dwójka kuzynostwa, których jeszcze przed chwilą na sali nie widziała.
- Pani, panie – przedstawił się im szybko lekko kłaniając. – Jestem Connley, a to kuzynka Caitlinn. Czy wiecie może, co tu się dzieje? Ewentualnie, gdzie może się przydać trochę wsparcia. Może Julian, czy Benedykt wspominali cokolwiek – wyraził nadzieję...
Suknia Caitlinn równie piękna jak na początku przyjęcia uświadomiła Morgainne, jak ona sama musi wyglądać z odciętymi rękawami, podartym spodem spódnicy i rozczochranymi włosami. Szybko jednak odgoniła od siebie takie myśli i zirytowana spojrzała na przybyła dwójkę. Aleksander ukłonił się nowo przybyłym.
Nie mieli czasu na rozmowy!
- Naszym rannym gościom zagraża trucizna. - słowa wypowiadała dobitnie i szybko. - Planowaliśmy udać się do mej komnaty po antidotum.
Przyjrzała się uważnie Connleyowi. Może zgodzi się jej pomóc?
- Niechętnie zabieram stąd Aleksandra, gdyż dowodzi obroną... chyba, że Pan by mi pomógł przedostać się do pokoju.
- Nie musiałbyś wtedy martwić się zostawieniem straży samej. - ostatnie słowa skierowała do Aleksandra.
Nie powiedziała kim jest, nie przedstawiła się. Cóż, kompleks Judyma. Najpierw pomoc! Ale to dobrze.
Syn Fiony już chciał jej odpowiedzieć, że się zgadza, gdy Aleksander wszedł mu w słowo.
- Aleksander, syn Benedykta i jak zauważyła moja towarzyszka, musimy udać się po antidotum. Wydaje się, że sytuacja w sali balowej jest opanowana ,a Hektor i Samson, powinni sobie poradzić z obroną ... nie wiemy niestety, co dzieje się w innych częściach zamku -
- Skoro tak, to chodźmy razem - zaproponował Connley. - Walki rzeczywiście wydają się niknąć, ale na korytarzach może być jeszcze sporo tego tałatajstwa. Lepiej nie ryzykować, zaś razem zawsze bezpieczniej.
Gdy Aleksander się przedstawił, zdała sobie sprawę, że zapomniała o tej uprzejmości, ale czy to był czas na to? Musieli ruszać jak najszybciej. Zdecydowała jednak, że krótkie przedstawienie i tak niewiele już zmieni.
- Morgainne, córka Deirdre. - skinęła lekko głową. - Owszem bezpieczniej i dziękuję za chęć pomocy. - dodała łagodniej. - A teraz ruszajmy. Czasu mamy mało.
- Pójdę przodem, gdyby jeszcze jakaś harpia postanowiła skrócić nasze życie ... Morgainne, gdybyś była tak miła i powiedziała mi gdzie mam iść - po tych słowach Aleksander ruszył do wyjścia uznając, że dłuższe kontynuowanie tej rozmowy stojąc nie ma już sensu.
- Pierwsze piętro, naprzeciw pokoju Corwina. - rzuciła idąc za Aleksandrem szybkim krokiem, zaś za nią Connley i rozglądająca się bystro wokół Caitlinn.
Wychodząc z auli Morgainne krzyknęła jeszcze na kogoś ze służby, by szykowali gorącą wodę i obrusy na bandaże.
 
Blaithinn jest offline  
Stary 09-10-2010, 00:06   #10
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Zamek Amber wywar na przedstawicielce domu Chanicut ogromne wrażenie. Nawet jeżeli osobiście mniej ceniła harmonię i symetrię.
Sama oprawa tego jakże ważnego wydarzenia również robiła wrażenie. Trzeba to było przyznać potomkom Oberona, postarali się.
Delegacja Dworców Chaosu, a wśród niej i Lilavati zajęła wyznaczone im miejsca. Bal rozpoczął się, ale gospodarze z jakiegoś względu byli poddenerwowani.
Panna Chanicut dyskretnie i z taktem przyglądała się zaproszonym gościom. Z niektórymi nawet wymieniła kilka zdań. Najwięcej chyba jednak z Mandorem. Stara jak świat gra dwu nieufających sobie stron trwała. Zaczęło się od tradycyjnego obcałowywania powietrza koło uszu na przywitanie. Wymienieniu się kilkoma komplementami. A potem nastąpiło baczne obwarowanie przeciwnika. Oboje oczywiście nie zapomnieli o swojej reprezentacyjnej funkcji. Ba, nawet raz ze sobą zatańczyli.
Podchody te przerwał niespodziewany bieg wydarzeń.
Najpierw ta dziwna burza, której towarzyszył fetor.
Cóż, o gustach się nie dyskutuje. Lilavati spędziła sporo czasu w Cieniach, gdzie siarkowodór czy słodkawy zapach śmierci były niczym perfumy.
Jednak dla zgromadzonych tu, zwłaszcza kobiet, zapach ten był nie do wytrzymania.

Mandro, po wymianie zdań z Corwinem, wyjaśnił dziwne poddenerwowanie Amberytów.
Królowa Vialle nie żyje. Tu Lilavati współczuła głęboko królowi Randomowi. Utrata ukochanej osoby boli. Ona aż za dobrze o tym wiedziała. Współczucie jednak należało odstawić na bok, gdyż coś jeszcze wisiało w powietrzu. Nie możność użycia atu była wysoce podejrzana.

A potem krwawy deszcz i atak. Przez chwilę reprezentantka Dworców Chaosu stała jak wryta. Zaatakowano zamek. I to co go zaatakowało?? Skrzydlate upiory.
Po tej krótkiej chwili Lilavati zadziała automatycznie, znaczy się chciała. Chciała przybrać bardziej naturalną dla siebie postać. Postać która gwarantowałby jej pewną ochronę. Niestety kilkukrotne próby dokonania tego spełzły na niczym. Podobnie jak działania Rinaldo.
Strzygi rzuciły się na Mandora, ale stojąca niczym słup sobie Lilavati znalazła się na ich drodze.
Jedne z latających potworów zahaczył zbrojną w pazury łapą o ramię dziewczyny, wprawdzie nieznacznie, ale w połączeniu z prób uniknięcia tego ataku, spowodował iż panna Chanicut straciła równowagę i wyrżnęła głową o stół. Upadek uchronił ją od kolejnych nadlatujących szponów.

Panika, panika i jeszcze raz panika. Tym jednym słowem można byłoby opisać to co działo się na sali balowej. Wprawdzie gospodarze podjęli próbę walki z upiorami, ale delegacja Dworców na dłuższy czas została pozostawiona sama sobie.
Lilavati zasłaniała się czym mogła przed stworami. W ludzkiej skórze było to jednak mało skuteczne. Na szczęście dla niej samej strzygi skupiły się na królewskim bracie.
W końcu gospodarze, pod dowództwem jakiegoś młodego człowieka, syna jednego z braci króla, opanowali sytuację.
Ba, nawet jedna z Amberytek podeszła do nich, by udzielić pomocy. A skoro Mandor nie oponował, to Lilavati nie zamierzała się wtrącać. Patrzyła jednak uważnie na ręce czarnowłosej.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172