Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-10-2010, 12:47   #30
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Nad Akwitanią kładł się zmrok. Powoli, jak przystało na wczesną jesień. Słońce skryło się za spokojną wieczorami taflą wody i teraz już tylko czerwień nieba świadczyła o tym, że kończy się dzień. Na wschodzie, od strony Rouen, widać było nad łagodnymi pagórkami ciemniejące niebo. Oraz dziesiątki gwiazd. Ciepło było. Jednak w tym czasie mało kto spoglądał w niebo. Mało kto wypatrywał rozgwieżdżonej nocy. Życie codzienne i jego problemy przyginało kark do ziemi. Choć gdyby jaka romantyczna, lub zgoła niefrasobliwa albo też ciekawska dusza się o tej porze w niebo zagapiła, z pewnością ujrzała by sunące po niebie cienie. A gdyby słuch miała jako te psy czuły, pewnie i usłyszała by upiorne zawodzenie lecących płaczek.

Zwiastujące nadejście ciężkich dla okolicy dni. Dni umierania…

***

Wyprawa:

Wyruszyli o zmroku. Zaopatrzywszy się solidnie. Wziąwszy wszystko co niezbędne na drogę, tak jednak by nadmiernie nie obciążać żadnego ze swoich koni. Luzak szedł przytroczony do konia przed sobą, za uzdę. Musieli mieć na czym Lorda Berengera przywieźć. O ile stan jego był wystarczający na to, by mógł jechać wierzchem. Choć tak po prawdzie zawsze można było wziąć go pomiędzy konie w kołyskę. Albo i na łodzi jakiej. Albo…

Wszystko było możliwe. Pod warunkiem, że Pan D’Arvill żył. Pod warunkiem, że ów aptekarz, zielarz czy inszy cyrulik z Diabelskiej Wieży nie skrewił i nie skłamał. Pod warunkiem, że nie był to podstęp. Pod… wieloma warunkami.

Szli rysią nie goniąc koni, ale też nie wlekąc się nadmiernie. Wiedzieli, że o świcie zalegną gdzieś opodal wieży puszczając wiodącego ich elfa przodem. Elf znał się na rzeczy. Znał ziemie i nie bez kozery wkradł się w łaski D’Arvilla. Prowadził go na łowach, ścigał zbiegów, czytał ślady, tropił. Znał okolicę. Tylko był elfem. Kto by im ufał? Z czarodziejami rzecz miała się podobnie. Pewnie dla tego jadący w oddziale Peter d’Orr czuł się tak samotny, opuszczony i niepotrzebny. Choć uczucie to było zgoła chybione. Gdyby był zbędny nikt nie nalegał by na to, by adept sztuk magicznych asystował przy badaniu Wieży Diabła. W sumie, jak się tak nad tym zastanowił, sam by na to nie nalegał. Myślenie o diabłach w ciemną noc zwykle nastrajało każdego ponura. Jeśli dodać do tego bolący od siedzenia w siodle zad, myśli mogły być już tylko gorsze…

Po północy zatrzymali się na mały popas. Trza było koniom dać wytchnąć. Sprawdzić do porządku oręż oraz raz jeszcze ustalić hasła. Zaraz za zagajnikiem zaczynały się ziemie Du Ponte. Tam musieli już działać, jak jeden organizm. Od tego zależało w sumie wiele. Jeśli nie najwięcej. W końcu szło o ich życie…

***

O zmroku. Gdzieś:

- Kto to jasnej kurwy powiesił? – pytanie wzmocnione ciosem posłało wieśniaka na płotek, który zresztą pod jego ciężarem przełamał się i zległ, jak i jego właściciel. Zbierał się powoli a stojący wokół, konni zbrojni, go nie ponaglali. Chłopek wciąż w drżących dłoniach trzymał słomiany kapelusz a w ustach mełł krew. Jednak wstał. Musiał. W chałupie miał babę i czwórkę dziecisk a nie miał wątpliwości, że jeśli on nie zadowoli wielmożnych panów rycerzy, zadowoli ich kto inny. Wolał do tego nie dopuścić.

- Pokornie proszę o wybaczenie, ale nie wiem Wielmożny kto po gościńcach różności lepi. – zbliżał się do tego co pytał. Z pokornie pochyloną głową. Mnąc słomiane nakrycie głowy. Czuł, że jeśli nie zadowoli wielmożnego pana…

- Kogoś ostatnio tu widział chamie? Kto tędy jechał? I jak długo to wisieć może? – ruch był szybki, ale ciężki but wyrżnął chłopka w łeb posyłając go znów na ziemię. Jednak wstał i tym razem. Wypluwając z ust krew zmieszaną z plwociną.

- Ja nic nie wiem Panie. My tu spokojnie sobie żyjem, o nic nikogo nie pytając. A to nie wiem od kiedy wisi. Jeno kupcy z D’Arvill tędy jechali i pielgrzymi do klasztoru śli – starał się sobie przypomnieć jak to po kolei było, ale krzyk wywlekanych z domu dzieciaków i gwałconej w izbie żony. Wojacy nie próżnowali. Musiał ich zadowolić, by ocalić choć część tego co drogie…

- Z D’Arvill mówisz? Dobrze się składa. Jadła daj i napitku jakiego! – rozkazał wielmożny po raz trzeci kopiąc kmiotka w pysk. Tym razem jednak rotmaister Huntz poparł prośbę swego dowódcy nahajem. Reszta drużyny kończyła właśnie zabawę z babą kmiotka, która już nawet nie stękała a jedynie leżała spolegliwie z rozkraczonymi nogami spoglądając pustymi oczyma w sufit. Dzieciaki skulone pod płotem zbiły się w kłębek. Nie zawadzały, więc dano im spokój. I tak przed odjazdem puszczając kura pewnie się ich dorżnie. Po co teraz, przed jedzeniem się trudzić. Hugon de Rais zasiadł zaś na ławie i pił gasząc pragnienie. Samotnie, bo i mało który z jego ludzi chciał wchodzić mu w oczy a obaj rotmistrzowie byli zajęci. Myślał. „Skoro w D’Arvill szukają zbrojnych, znaczy będzie bitka. Skoro zaś będzie bitka, będzie można się zabawić…” myślał ważąc wszystkie „za” i „przeciw”. Skowyt bitego „dla zabawy” kmiotka zupełnie mu nie wadził. Taki już był…

***

Na zamku:

Dziedziniec zamkowy żył pełnią życia pomimo późnej pory. Ze wszech stron wszak zjeżdżali się zbrojni, po których posłał Kapitan Kress, który wyraźnie czuł w kościach nadciągające nad D’Arvill kłopoty. Załoga, która zwykle stała na zamku, witała się z kompanionami, którzy przedwcześnie wracali z patroli, wymieniano żarty i dzielono się wieściami. Choć tak po prawdzie, poza śmiercią lorda, nie było się czym znów tak dzielić. Ot, jakiś zwierz w Borgin poszarpał wieśniaków co po chrust do lasu poszli, ot młynarzowa w mieście gwałtem wzięta została i na pielgrzymów wskazywała, co już dwa dni temu wyjechali. Ot wozy kupieckie co do Du Ponte jechały despekt spotkał, bo ich na granicy ziem po dwakroć ktoś mytem pokarał. Wiele hałasu o nic. Dla tych ludzi, żyjących z wojny i dla wojny, nawet śmierć lorda nie stanowiła większego problemu, bo zawsze znaleźć się musiał taki, który by im zapłacił. Cnota młynarzowej mogła być najwyżej powodem do żartów. Nie do końca wybrednych…

Noc na zamku uspokoiła nastroje. Gdzieniegdzie tylko jeszcze słychać było podniesione głosy, wszak brać żołnierska nie zawsze z kurami spać chadzała. Otto, pogrążony w myślach nad tym co stało się jego udziałem tego dnia spoglądał przez wąskie okno na zamkowy dziedziniec i mury na których przechadzał się widoczny na tle ciemnego nieba strażnik. Był zmęczony, ale nie mógł zasnąć. Tak wiele rzeczy ważnych spoczęło na jego skromnych barkach. Nie czuł się na siłach, lecz jednocześnie czuł, że uczyni wszystko, by podołać. Że…

Kątem oka dostrzegł cień, który przesunął się po skraju dachu przybudówki. Cień, który mógł być jedynie śladem chmury podświetlonej przez blask księżyca odciśniętej na zabudowaniu. Jednak księżyca, co spostrzegł od razu, nie osłaniało nic. Obserwował uważnie „cień” który obudził jego czujność. Gdzieś za plecami usłyszał otwierane drzwi, ale na to nie zważał. Skinął ręką by przywołać „przybysza”. Nawet mu ulżyło. Z komnaty nieformalnego majordomusa D’Arvill wychodzić mógł tylko Tupik z którym był po rozmowie. Bez słowa wskazał niziołkowi obiekt swego zainteresowania. Obiekt, który wykorzystując chwilę w trakcie której straż się mijała wymieniając zdawkowe żarciki, skoczył na sąsiednią przybudówkę. Stąd ledwie kilka kroków dzieliło „cień” od schodków na zamkowe mury, bądź ogrodu. Bo, że na dziedziniec, po którym krzątało się wciąż kilku maruderów, nie skoczy, to było pewnym…

***

Zygfryd spoglądał na Lady Lucienne siedzącą przy kominku w nowej, znacznie strojniejszej sukni, obserwując z prawdziwą przyjemnością jej wystającą spod bufiastej sukni kostkę i ciżemkę. Ją, oraz młodego D’Arvilla, który siedział przy kominku z lutnią w dłoni próbując brzdąkać na niej i ułożyć jaką pieśń. Rym do „małomyślny” zupełnie był dlań nie do uchwycenia. Rycerz nie mógł pozbyć się wrażenia, że lutnia już dawno powinna zlec w żarze bijącym z kominka. W Imperium wszystko wyglądało by inaczej. Mimo to odpowiadało mu to wszystko. Był na zamku, był w zasadzie jego panem na tę chwilę, jeśli nie liczyć Kapitana, który zresztą wyraźnie patrzył nań kosym wejrzeniem. Może przez to, że Lucienne …

W sumie było mu to obojętne, dlaczego. Podobnie jak obojętne mu było co sobie o nim pomyślą po tym, jak nie ruszył na wyprawę z elfem. Z elfem! Był rycerzem a nie jakimś bandytą. Mógł i chciał w polu pokazać Du Pontom co o nich myśli. Kiedyś. Póki co cieszył się chwilą i zastanawiał się co począć, by czas ten przedłużyć. Brzdąkający na lutni gówniar był póki co gwarantem wygód Zygfryda. Oraz władzy, jaką nieoczekiwanie wolą ogłoszoną przez Mistrza Cecile, otrzymał. Lepiej więc było tego nie zmieniać. Tym bardziej wolał, by wyprawa prowadzona przez elfa nie przyniosła rezultatu. Po co dzielić się władzą, skoro się ma ją w ręku niemal całą?

***

Grim o zmroku jeszcze pracował. Wielkie osie kute dla młynarza wymagały starunku niczym najprzedniejsza rycerska zbroja. Robił sam korzystając jedynie z pomocy czeladników. Nic więc dziwnego, że warsztat zamykał grubo po północy. Jak zwykle wygasił sam palenisko, nie ma nic gorszego niż pożar zaprószony przez niedogaszony ogień. W mieście! I tak cud, że nie przegnano go z jego warsztatem precz a pozwolono opodal wylotu kanałów miejskich na otwarcie kuźni. On i Durradin byli najprzedniejszymi kowalami w mieście. Pewnie przez to przebąkiwano już od jakiegoś czasu o konieczności zamknięcia nieludzkich burdeli, bo groźne są dla miasta i pożarem straszą. Kurewskie syny. Ludzie! Wszędzie tylko zawiść i korupcja. Już i tak mu dymne podnieśli.

Grim wygasił starannie piec zalewając wciąż gorejące żarem żagwie wodą. Kłąb pary buchnął na kilka metrów w górę. Cofnął się jak zwykle odkładając ceber na bok. Jeszcze tylko pozostało napełnić wodą z kanału ceberek i mógł iść spać. Zamknąwszy główne wrota do warsztatu na skobel ruszył pokracznym, rozchwianym krokiem ku kanałowi mijając stertę beczek i pak. I wówczas dostrzegł człeka. Poznał go niemal od razu, bo też było to indywiduum, które widywał nie raz. Nie gardził nim, jako inni ludzie zwykli z racji na jego plugawe zajęcie, ale też nie darzył szczególną sympatią. Nie godziło się wszak, by zażywny, dojrzały krasnolud, traktowany w mieście niczym mistrz w swoim fachu, zniżał się i spoufalał z człekiem z kanałów. Choćby go znał. Jednak de Watt był tak dziwaczny, że nie znać go było w mieście nie sposób. Pewnie dla tego skinął mu przyjacielsko głową, dopóki nie spostrzegł tego, nad czym szczurołap się pochyla…


***

Szczurołap miał dobry dzień. Upolował sporo tych małych skurwieli i dostał całego ludwika za swą pracę. Młynarz był wielce rad pozbywając się swego zwierzyńca. Szczurołap również był rad, bo w sumie starczyło przytkać dziurę w kanale. Jakby młynarz to wiedział zrobił by to sam a kota, który by se ze szczurami poradził kupił by na targu za gorsze. Jednak wielki pan młynarz wolał profesjonała wezwać i tym sposobem de Watt miał w kabzie ludwika. Już zachodził w głowę jak go wyda. Mimo to nie był by sobą, gdyby nie sprawdził, czy swą robotę wykonał dobrze. Wrócił koło północy do kanału i po ciemku, przyświecając sobie lampą oliwną, chciał ruszyć sprawdzać poprawność swej roboty. Chciał, jednak przy wylocie z kanału znalazł leżącego człeka. Wpierw myślał, że pijanica jaki śpi, lecz wnet dostrzegł wyraźny ślad, że to co mu zaszkodziło, zaszkodziło mu na dłużej. Leżący miał bowiem na szyi krwawą pręgę i siny ozór wywalony jak człek duszący się na szubienicy. Zaciekawiony kucnął przy nim i jął przeszukiwać mu kieszenie, kiedy nagle usłyszał wpierw a później zobaczył krasnoluda Grima, który opodal miał warsztat. Dojrzał również, że i krasnolud dostrzegł go, kucającego nad ciałem. A jego wyraz twarzy na którym pogarda walczyła o palmę pierwszeństwa z obrzydzeniem, uzmysłowił mu, że być może jego intencje i obecność w tym miejscu zostały opacznie zrozumiane…

***

Młokos, król w sowim królestwie, poświęcił swój czas Kapitanowi Kressowi, mając świadomość, że choć różnią się znacznie, mogą znaleźć przecież przestrzeń do dyskusji. Liczył na to, bo wiedział też, że nie bez przyczyny pojawił się tu dowódca sił zbrojnych D’Arvill. Mimo to rozmowa nie była aż tak owocna jak chciał. Choć z drugiej strony może była to kwestia jego własnych ambicji, które pchały go coraz wyżej, dalej i więcej…

„A jeśli to medyk nie z D’Arvill?” naszła go myśl, choć jednocześnie sprawiał wrażenie, że słucha Kapitana. Jednak, jako że było już późno i najmniej dwie butelki wina za dużo, miewali obaj takie chwile melancholijnej zadumy, które poświęcali myślom różnistym, więc i takie przerwy i chwile ciszy nie były niczym dziwnym. Biesiadna jego „Zajazdu pod Złotą Monetą” wyraźnie opustoszała gdzieniegdzie jeszcze tylko strasząc obsługę pijackimi zawołaniami i ponurym hepaniem. Najgorsze było sprzątanie po popijawie, wiedział to z autopsji, bo i sam nie raz sprzątać musiał w dawnych czasach. Z tego też był dumny. Nie bał się żadnej pracy. A życiu rzucał wyzwania…

To, że tym razem życie rzuciło jemu, zrozumiał kiedy usłyszał ciężkie dudnienie mostu pod kopytami koni. Najmniej kilku, idących w skok. O dziwo bramy zajazdu mimo późnej pory wciąż były rozwarte. Widać służbie się nie chciało przed wyjazdem Kapitana D’Arvill mocować z ciężkimi kłodami skobli. Wnet na dziedzińcu zarżały i zaparskały konie. Ktoś krzyknął, ktoś inny ryknął. Młokos już był w połowie drogi na podworzec czując za plecami postępującego Kapitana, którego obecność dodawała mu otuchy, kiedy odrzwia rozwarły się z hukiem i stanął w nich mąż potężnej, niedźwiedziej wręcz postury. Wrzucając do biesiadnej malkolmowego pachołka Mikę który krwawił z rozbitej wargi.

- Ciul szacunku za grosz nie ma. – powiedział wyjaśniająco przybyły, za którym pojawiło się trzech jemu podobnych. Dojrzałych mężów, przy wąsiskach, o surowym, poznaczonym bliznami obliczu. Przy mieczach i w kolczugach lubo inszych pancerzach. Których oblicze mówiło wszystko. Wojennicy.

- Wyście Marthon. – stwierdził bardziej niż spytał. Po czym rzucił Młokosowi zwinięty pergamin, który jednak rozwinął się we wprawnych dłoniach właściciela zajazdu. „Najemników wyszkolonych, profesji wszelakich, a na walkę gotowych za godziwą zapłatę najmę.” Brzmiała znana Młokosowi treść wyzierająca z pergaminu. - Po drogach to rozwieszacie. Ile płacicie i kogo trza życia pozbawić? – pytanie poparte smarknięciem w dwa palce, które wnet pytający wytarł w kurtę z guzowatymi ćwiekami w którą był odziany. Łatwo było pojąć skąd kurta ma swą sztywność. Jednak Młokos się nie śmiał. Nie śmiał się i Kress. Obaj znali tego typu ludzi. Morderstwo i przemoc było ich drugim imieniem. Pieniądz zawołaniem.

- Jam rotmaister Huntz! Czołem mospanie! – wyciągnięta prawica nie zachęcała do uścisku, ale z drugiej strony koszt despektu był trudny do oszacowania. Zwłaszcza, że za rotmaistrem wlazła trójka podobnych mu obwiesi spoglądając w koło złym, wyzywającym spojrzeniem…

***

Było już grubo po północy, kiedy wiedziony przez elfa oddział, który przez ostatnią godzinę szedł w skok, chcąc przed świtem dotrzeć do skał opodal Point du Mer Diable, dotarł do celu. Blisko stąd było do Du Ponte, co tym bardziej skłaniało Yavandira do tego, by o świcie skryć już się z całym oddziałem pośród nadbrzeżnych skał i jarów. Zmęczeni zsiadali z koni licząc na chwilę odpoczynku. Peter d’Orr, który na co dzień nie zwykł podróżować w takim tempie, klął w duchu swą fantazję, która skłoniła go do tego by wziąć udział w tym szaleństwie. Jednak z drugiej strony wyczytane opowieści o szatańskich, diabelskich bestiach żyjących u podstaw Diabelskiej Wieży kusiły go. Podobnie, jak wspomnienie jakowego „zwierciadła duszy”, które pochłonęło dwóch towarzyszy przodka D’Arvill. Kiedy zaś zestawiało się te wieści z opowieściami o szaleńcach zamykanych siłą w wieży, jawiła się ona jako miejsce nader tajemnicze.

Teraz jednak, w słabym blasku nadchodzącego świtu, wieża wydawała się zupełnie spokojna. Majestatyczna. Na tle wzburzonej kipieli morskiej, która ją otaczała. Morze, zgodnie z tym co mówili o nim miejscowi, i tym razem gotowało się wściekle, jakby chciało swą siłą zburzyć wieżę. Ta zaś stała monumentalnie. Nieugięcie. Rzucając odmętom oceanu wiekowe wyzwanie. Szum uderzających o skały fal słychać było dobre pół mili od brzegu, na skraju skalnych brzegów było niemal nie do wytrzymania. Jednak, co znacznie gorsze, taki stan wód uniemożliwiał dostanie się do wieży wpław a łodzi nie mieli. Pozostawało znaleźć jaskinię o ile opowieść o drodze wykutej pod dnem oceanu mogła by być prawdziwą. Zważywszy jednak na to, że wyczuwał drżenie mocy, coś co tylko człek wprawiony w magii bardziej niż on mógłby zinterpretować w pełni, opowieść mogła kryć w sobie ziarno prawdy…

***

Yavandir wyprzedził oddział badając brzeg pieszo, pozostawiając pośród skał towarzyszących mu ludzi. Tak było lepiej. Poruszający się niczym kot elf dotarł na skraj wychodzącego w morze cypla. Cypla, który wnet przeradzał się w odrębne, obmywane spienionymi falami wysepki. Na których ostatniej wznosiła się ponura wieża. Cel jego wyprawy. Jednak nie wieża wzbudziła jego największe zainteresowanie a dym, który wyczuł już wcześniej i którego źródła szukał. I które sprawnie i szybko odnalazł. Małe ognisko rozpalone u wylotu jaskini skrytej pośród nadmorskich skał, osłoniętej od morza wysokimi głazami. Przy smętnie palącym się ogniu siedział wojak w przeszywanicy grzebiący patykiem w żagwiach. Zważywszy jednak na to, że opodal stało osiem koni, nie był samojeden…


.

[PS: Staram się wszędzie utrzymać jedność czasu. Jeśli nie wyjdzie, starajmy się do niej z czasem wrócić]
 

Ostatnio edytowane przez Bielon : 05-10-2010 o 11:47.
Bielon jest offline