Yavandir obszedł skryty za głazami tak by zerknąć w głąb jaskini. Był niczym długouchy cień, łasica w elfiej skórze. Wewnątrz w mroku naliczył z dziesięć posłań. do tego poukładane sakwy, tobołki i chuj wie co jeszcze, najwyraźniej planowali tu zostać na dłużej.
I co najważniejsze! Łódź! Tego było im trzeba. Ale najpierw trzeba zaspokoić ciekawość. Ruszył do reszty wyprawy.
- Znalazłem obozowisko i 10 ludzi. - rzekł półgłosem wynurzając się z porannej szarówki - Który z was za młodu do lasu z łukiem chadzał?
- Panie łowczy, my? w życiu, coś my porządne ludzie nie kłusowniki.
- Takeś porządny? - wojak pokiwał skwapliwie głową - po pocoś ciżmy z miękkimi podeszwami wzion?
Wszyscy popatrzyli na stopy, tylko elf i najgadatliwszy nie mieli wojskowych buciorów na nogach. - Chodziłeś do lasu?
- Ano chodziłem, ale tylko do Dupontów. - zastrzegł.
- Do Dupontów - powtórzył Yavandir.
Wojach hardo patrzył w oczy elfa. - Jak cię zwą?
- Kosma.
- Idziemy Kosma. - Wy dotrzymajcie towarzystwa czarodziejowi - rzucił do pozostałej dwójki patrząc na jedzącego magika.
Zaczaili się za głazami, Yavandir wskazał miejsce kompanowi i szepnął: - Tam się zaczaisz, ja ogłuszę tępą strzałą strażnika, potem go cichcem wyniesiemy, ty go na garba weźmiesz, a ja ślady za tobą zatrę. Pojąłeś?
- Ano.
- Weź no trochę tych wodorostów nazbieraj po drodze, podrzuci się do obozowiska, to na syreny się zwali. - Może i muszle jakom... - zamilkł pod ciężkim spojrzeniem elfa. - To ja idę. - Ale muszle jakom... sam wiesz. -elf wyszczerzył się w mroku, rzadko trafia mu się bystry pomagier. |