Wątek: C E L A
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2010, 16:13   #46
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację

Nic tak nie przybliża do życia jak widok śmierci.

A w lunaparku doktora Lechnera tej ostatniej było pod dostatkiem. Jill czuła jakby kręciła się na karuzeli. Świat wirował, zapach spalenizny odurzał jak zbyt mocne perfumy taniej dziwki. Dla takich chwil warto żyć...
Odprowadziła wzrokiem stojącego w płomieniach człowieka i nie mogła zapanować nad falą napływającej euforii. Adrenalina buzowała w żyłach, ból pędził synapsami nerwowymi niby bolid na wyścigu Formuły1. Jeszcze chwila i krew się w niej zagotuje.

Jill zawsze kierowały bardziej zwierzęce instynkty niż ludzkie odruchy.
Egoizm wpisywał się w te pierwsze doskonale i Jill nawet nie starała się tego ukrywać. Przede wszystkim chciała zadbać o siebie.
Torg wyglądał na przejętego ale nieźle się trzymał. Za to jej uwadze nie umknął dziwny niepokój Josha. Dymiący Pan Maczeta chyba napędził mu cykora.
Proszę cię Josh – pomyślała. - Tylko mi się nie rozklej. To nie jest kurwa dobry moment na ludzkie odruchy...

Jej brat był tak podobny do Jill a zarazem tak się od niej różnił. Gdyby Jill miała serce to byliby identyczni. Ale nie miała. A Josh wykazywał wiele zachowań typowych dla ludzkiego gatunku, choć skrywał to przed siostrą jak wstydliwą tajemnice. To niejako wpisywało go w szeroko rozumianą gromadę zwaną homo sapiens. Ale z Jill to była inna para kaloszy. Ona od zawsze wiedziała, że nie ma z nimi nic wspólnego. Jest impostorem, jak z tej powieści s-f. Wyglądała jak pozostali, udawała ich gesty, przyswoiła obyczaje. A wszystko to po to aby dobrze się maskować. Jej ładna twarz, promienny uśmiech, to wszystko to był kamuflaż. Jak w dzikiej przyrodzie. Drapieżnicy przywdziewają cętki aby wtopić się w tło. Jill także miała swoje cętki. Potrafiła wzbudzić zaufanie kiedy było jej to na rękę. Użyć swojej przyjemnej aparycji i ciepłego uśmiechu. Ale nic z tego nie było prawdą. Jeśli Jill miała jakiś słaby punkt to był nim jej brat. Jedyny jasny płomyk, który żarzył się bladym światłem w czarnej pustej wyrwie zwanej jej duszą.

-Jill? Dajesz radę? Mogę ci z tym pomóc.
Głos Chrisa wyrwał ją z zamyślenia. Podszedł do apteczki przebierając palcami w jej zawartości.
Jill rozejrzała się pod nogami. Po chwili dostrzegła obcięty kawałek własnego palca. Podniosła i przypasowała do miejsca gdzie znajdował się pierwotnie. Pasował jak ulał niby kawałek puzzla.
- Potrafisz szyć? - wyciągnęła z apteczki igłę i nici i wcisnęła Torgowi w dłoń. - Załóż mi parę szwów. Estetyką się nie przejmuj.


Może Josh miał rację. Może Chris powinien najpierw zająć się sobą, ale w mężczyźnie odezwała się jakaś samarytańska żyłka a Jill nie oponowała. Przyglądała się w skupieniu jak igła zagłębia się w jej ciało wyzwalając świeżą falę bólu. Skrzywiła się lekko ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Kiedy Torg skończył zabawę w chirurga Jill zawinęła palec kawałkiem bandaża i przyszła kolej na zamianę ról.
Przenieśli się do jednej z cel. Jill nie bawiła się w finezję. Bez słowa rozpięła Torgowi pomarańczowy kombinezon i zsunęła mu go do pasa. Zarobił dwa groźne cięcia i faktycznie obficie krwawił.
- Nieźle się sprawiłeś – spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich coś na kształt zmieszania. Rozbawiło ją to. Uśmiechnęła się w ten cholernie uroczy sposób kiedy jeden kącik ust unosi się ku górze a w policzku pojawił się dołeczek. A później dodała nie znającym sprzeciwu tonem - Kładź się.

Pchnęła go w tył zmuszając by usiadł na drewnianej pryczy. Przysunęła sobie krzesło i zabrała się do składania go do kupy. Rany przemyła środkiem antyseptycznym i zszyła na okrętkę, najpierw cięcia na klatce piersiowej, później ucho. Szybko, sprawnie i bez zbędnego cackania.

Zauważyła też milczenie Josha. Zaraz po starciu z Maczetą jakby zapadł się w sobie, przygasł.
- O co chodzi braciszku? - zapytała w końcu i stanęła naprzeciw niego wycierając zakrwawione dłonie w jakąś szmatę. Odpowiedzi nie oczekiwała. Znała go lepiej niż własną kieszeń, lepiej niż siebie samą. Położyła obie dłonie na policzkach Josha i przybliżyła do niego twarz, tak, że ich nosy się zetknęły. – Demony nie istnieją, słyszysz? Demony to tylko ludzie, którzy lubią zabijać. Tacy jak my.

- To nic, Jill. Nic. - uśmiechnął się do niej przymykając oczy. Odchrząknął zaraz starając się ukryć że okazał... słabość. - Sumienie się chyba we mnie budzi. Na szczęście tylko to ze strzykawki doktorka.

Klepnęła go w pierś w geście, który mógłby uchodzić za pokrzepiający. A później podeszła do obskurnej umywalki wmontowanej w jedną z ścian. Odkręciła kurki i, ku jej zdziwieniu, z kranu popłynęła względnie czysta woda.
- Picia bym nie zaryzykowała, ale może powinniśmy się umyć? Wyglądamy jakbyśmy właśnie kogoś zaszlachtowali – zaśmiała się rozbawiona. - To mocno zaniża nasze PR. Powinniśmy wyglądać bez zarzutu. Na wypadek gdybyśmy spotkali kogoś z kim, dla odmiany, warto będzie porozmawiać.

Zagwizdała pogodnie, całkiem niezrażona ich gównianym położeniem, i zaraz zaczęła śpiewać potrząsając rytmicznie burzą włosów niby na rockowym koncercie.


She sat in a wicker chair, her eyes they were downcast
She breathed in the future, by breathing out the past
The die is done, the die is shook, the die is duly cast
There is a dead man in my bed, she said
That smile you see upon his face
It's been there for many days
There's a dead man in my bed


W zasadzie Jill nie uważała, że ich położenie jest gówniane. Nie bawiła się tak dobrze odkąd wsadzili ją do pierdla.
Odpięła kombinezon, ściągnęła jego górną część i zawiązała rękawy wokół bioder. Bez cienie wstydu zdjęła też biały podkoszulek bez rękawów i odrzuciła na pobliskie krzesło. Przejrzała się krytycznie w brudnym nadtłuczonym lustrze.

There is a dead man in my bed, she said
I ain't speaking metaphorically
His eyes are open but he cannot see
There's a dead man in my bed


Mydła nie było ale sama woda skutecznie zmywała zakrzepłe plamy krwi.
Woal gęstych, sięgających pasa włosów zasłaniał nagie piersi. Za to teraz było dokładnie widać mocno wyrzeźbione ciało pokryte gęstą siateczką tatuaży. Napięła twarde mięśnie, których dorobiła się przez intensywne ćwiczenia w więzieniu. Zmywała z siebie brud i krew, zataczała nieśpieszne kółka na własnej skórze. Zerknęła na siedzących w milczeniu panów z wdziękiem Mony Lisy łypiącej z obrazu mistrza.
Przygryzła zmysłowo wargę i zawinęła kosmyk wokół palca. Wyglądała niewinnie i dziewczęco. To była lekcja. Lekcja pozorów, aktorstwa i wyrachowania. Jill chciała przez to powiedzieć: "Dobra, już się trochę zabawiliśmy. Odłóżmy prymitywne metody, czas na coś wymyślniejszego."

- Jeśli spotkamy kogoś, od kogo nie bije swąd trupa i nie nosi maski - rozmawiamy. - pochyliła się nad umywalką i przepłukała twarz zimną wodą. - Robimy wrażenie uprzejmych ludzi, którzy trafili tutaj przez jakieś upiorne nieporozumienie. I pod żadnym pozorem nie podrzynamy gardeł dopóki nie zamienimy paru słów, zrozumiano? Trzymać emocje na wodzy.

Puściła im obu oko i nuciła dalej pogwizdując od czasu do czasu.

There is a dead man in my bed, she said
I keep poking at him with my stick
But his skin is just so fucking thick
There's a dead man in my bed


Panowie rozmawiali z dziadziusiem rezydującym w lokalnym konzentrier camp. Chrisa chyba nosiło, najwidoczniej się rozkręcał. Gąsienica przechodziła metamorfozę w motyla. Jeszcze tkwił wewnątrz swojego kokonu ale już niecierpliwie stukał w ściankę i chciał z niego wyfrunąć aby zaprezentować światu swoje lotne skrzydełka.

Chris był emocjonalny, poddawał się nowej pasji jak artysta, który dostrzegł geniusz dzieła rodzącego się w jego głowie. Jego nowe możliwości zachwycały go i napełniały energią. To było widać. A przynajmniej tak Briggs interpretowała jego entuzjazm.

Ale ona go nie podzielała. I nie rozumiała. Jill była inna. Chłodna, wyrachowana, taktyczna. Jak dziki zwierz, którym rządzą prymitywne pierwotne instynkty. Chwilowo niczego jej nie brakowało. Nie wybiegała w przód, nie rozmyślała nad tym, kiedy znów poleje się krew. Nie analizowała. To się po prostu działo. Gdy czuła głód - szła na polowanie. Kiedy była syta przechodziła obok stada antylop nie zawiesiwszy na nim oka.

Orzeźwiona zimną wodą była gotowa na ciąg dalszy. Wciągnęła na grzbiet koszulkę i ruszyła za chłopcami.
Humor jej dopisywał. Josh znalazł obcęgi i utorował im drogę na piętro. Kolejny level wirtualno-halunowej rozrywki. Jako dzieci dużo z Joshem grali w gry na konsoli.
Teraz też grali. Mortal Kombat zaprojektowany przez doktora Lechnera, tyle, że tutaj krew jest lepka a ból prawdziwy.

Level 5.
Ready?
Fight!

Fightu nie było. Apteczkę zebrali już wcześniej więc do szczęścia brakowało broni. I...? Karty z upiornej talii! W każdej grze są jakieś dodatkowe bonusy. Achievmenty. Widać w tej były nią karty. Można pobawić się w chomikowanie. W grach nic nie dzieje się bez powodu. Jeśli coś znalazłeś to dorzuć do ekwipunku bo bankowo ci się przyda. Przyjdzie taki moment kiedy ktoś cię zapyta: „Masz karty laluniu? Nie? To nie wejdziesz na wyższy poziom.” A Jill chciała dotrzeć na najwyższy poziom. Inaczej nie będą mieli okazji zmierzyć się z głównym bossem i wypruć mu flaków.

Josh oddał jej długi chirurgiczny nóż z zakrzywionym ostrzem. Jill obróciła go w dłoni i parokrotnie cięła nim powietrze.
Takie małe zapoznanie – pomyślała. - Ja wyczuję ciebie, ty mnie. Powąchamy się jak pieski, które wpadły na siebie przypadkiem, poliżemy sobie tyłki. Od teraz będziemy żyli razem, w pełnej symbiozie. Przynajmniej dopóki nie znajdę czegoś większego albo ostrzejszego. Nigdy nie byłam z tych, którzy twierdzą, że rozmiar nie ma znaczenia.

Stanęli w trójkę, w równym rzędzie, gapiąc się na schody prowadzące do podziemi. Musiała przyznać, że stanowili zgrany zespół. Czekało na nich kilka niedokończonych spraw. Cela 77 i Pana Maczeta.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 28-01-2012 o 11:18.
liliel jest offline