Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-09-2010, 21:28   #41
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Zgrzytanie ostrego metalu o więzienną podłogę przyprawiało Rebekę niemal o konwulsyjne drżenie. Przerażona cofała się do tyłu, aż jej plecy natrafiły na zimną, lepką ścianę. Kobieta przywarła do niej i osunęła się na ziemię, nie mając siły utrzymać się na nogach. Najgorsze było to, że nie sam dźwięk doprowadzał ją do tego agonalnego stanu. Dźwięk niósł ze sobą jakieś wspomnienie, dość niejasne, nieokreślone. I to właśnie myśl o nim doprowadzała Rebekę do rozpaczy, szału, powodowało niesamowity, rozdzierający ból. Jeszcze nie wiedziała jakie to wspomnienie, jeszcze nie wszystko docierało do niej w należytej ostrości, ale wiedziała, że nie przyniesie to nic dobrego. Nie wolno, nie wolno o tym myśleć!

"Przypomnij sobie" - szeptało coś - "Przypomnij sobie ten dzień. Przypomnij sobie, co zrobiłaś! Już czas! Już czas!"

- Nie! - chciała krzyknąć, ale zamiast słów, z jej gardła wydarł się rozdzierający szloch. Gwałtowne dreszcze wstrząsnęły jej ciałem, klęczała na podłodze pod ścianą podpierając się rękami, a łzy zmieszane ze śliną z półotwartych ust złożonych do niemego krzyku, skapywały na podłogę.

"No dalej! Przypomnij sobie! To był taki piękny, słoneczny dzień..."

Chciała się bronić, zasłoniła uszy dłońmi i ściskała głowę z całej siły, nie zwracając uwagi na ból, który sobie sprawiała. Ale było już za późno, za późno! Wspomnienie sprzed kilkunastu miesięcy, które wypchnęła ze świadomości i blokowała do niego dostępu tak szczelnie, że nawet wykrywacz kłamstw potwierdził, że te wydarzenia w ogóle nie miały dla niej miejsca - to wspomnienie wypłynęło na wierzch, jak nadgniły trup na powierzchnię jeziora. Namacalny, niemal fizyczny ból rozdzierał od środka duszę Rebeki. Skurczyła się na podłodze i kwiliła jak zraniony kot.

*



Rebeka stała w kuchennych drzwiach i patrzyła w ślad za oddalającym się mężem, który swoim zwyczajem ciągnął za sobą widły, wyruszając do pracy na polu. Marquezowie posiadali niewielki, stary domek na farmie i skrawek pola. James uprawiał je samodzielnie, a że nie stać ich było na mechaniczne narzędzia, zajmował się wszystkim ręcznie. Niekiedy spędzał w polu niemal cały dzień, od świtu do zmierzchu, a jeśli akurat plony nie wymagały jego uwagi, wybierał się do lasu na polowanie. Zawsze też było coś do zrobienia w gospodarstwie, można więc powiedzieć, że jej mąż był niezwykle robotnym mężczyzną. Rebeka z kolei zajmowała się domem i zwierzętami. Czasem miała też dodatkową pracę, gdy ktoś z miasteczka zmuszony potrzebą w ostateczności zgłaszał się do niej po pomoc przy chorej trzodzie. Takich dodatkowych zarobków było jednak niezwykle mało, a to z uwagi na nienawiść, jaką darzyli ją mieszkańcy miasteczka, za splamienie honoru tak zacnej rodziny.

W tamtej chwili, gdy stała w drzwiach odprowadzając męża wzrokiem i ciesząc się ostatnimi, bardzo ciepłymi dniami jesieni, czuła w sercu coś na kształt szczęścia. Wreszcie wydawało się, że wszystko zaczyna się układać. Zbiorów miało być sporo, będzie można nimi handlować przez całą zimę. Zwierzęta nie chorowały i rozmnożyły się w tym roku licznie. James był ostatnio łagodny i miał dobry humor. No i było jeszcze coś. Coś, o czym na razie bała się nawet myśleć, by nie spłoszyć tej cudownej chwili, żeby nie zapeszyć. To było jej największe marzenie, wciąż niweczone, wciąż deptane. Ale tym razem była pewna, że się uda. Niedługo powie o tym Jamesowi, a wtedy będą wreszcie w pełni szczęśliwą rodziną.

Los bywa czasem złośliwy. Wybiera najgorsze momenty, by obwieścić swoje straszne plany i wdrożyć je w życie.

Rebeka poczuła dziwne łaskotanie po wewnętrznej stronie uda, a potem na łydce. Spojrzała pod swoje stopy i ze zdziwienia lekko otworzyła usta. Jeszcze nie zrozumiała dlaczego pod sukienką, po nodze, snuje się i wije cienka stróżka krwi. W chwilę później silny, spazmatyczny skurcz w podbrzuszu niemal zwalił ją z nóg.

Pulsujący ból co chwila przybierał na sile. Kobieta czuła, jak gdyby ktoś rozciął jej podbrzusze i co chwilę ściskał rozgrzanymi szczypcami jej macicę. Krwawiła coraz mocniej, gdy wyjąc z bólu i rozpaczy czołgała się do łazienki. Tam wyrzuciła z szafki wszystkie ręczniki i wpychała je pod sukienkę, myśląc, że w ten sposób zdoła zatamować krwawienie, zatrzymać w sobie swój największy skarb. Frota szybko nasiąkała krwią. Wkrótce cała podłoga, ręczniki, sukienka, cała Rebeka była we krwi. Drżąc jak w febrze przyciskała ręczniki do swojego łona i wyła niczym umierająca wilczyca złapana w wyki. Kiedy zrozumiała, że już nic nie uratuje płodu, który dojrzewał w niej od trzech miesięcy, wpadła w szał. Uderzała rękami, nogami i głową o ściany, wannę, podłogę. Rzucała się w napadzie bezsilnej furii, nie mogąc już ani płakać, ani krzyczeć, aż wreszcie padła w kałuży krwi, bez siły, niemal bez życia.

Leżała na podłodze. Nie czuła już nic, ani bólu fizycznego, ani psychicznego. Leżała z otwartymi oczami i czekała na śmierć. Straciła tyle krwi, że miała nadzieję, iż umrze jeszcze przed zmierzchem. Kiedy jednak pomarańczowe promienie słońca wpadły do łazienki przez niedomknięte drzwi, Rebeka przestała czuć cokolwiek. Nie miała już nadziei ani na życie, ani na śmierć. Było jej obojętne, co się stanie. W gruncie rzeczy - stanie się i tak tylko to, co stać się musi.

Powoli podniosła się z lepkiej kałuży na wpół zaschniętej krwi. Rozejrzała się po łazience. Wszędzie walały się purpurowe ręczniki wśród kałuż krwi i innych krwawych strzępków. Rebeka nie zastanawiała się czym mogą one być. Brudne były też ściany i wanna. Od kuchni aż do łazienki ciągnęła się ciemna smuga, jakby ktoś ciągnął w tym miejscu zwłoki.

Niewiele myśląc Rebeka zdjęła z siebie resztki sukienki i bielizny. Dom był wychłodzony, ale nie przeszkadzało jej to, działała machinalnie. Rozpaliła pod piecem wielki ogień, dokładnie umyła wszystkie zakrwawione podłogi, kafelki i całą łazienkę. Potem beznamiętnie wrzuciła do pieca ręcznik za ręcznikiem, a na końcu swoją sukienkę, bieliznę, nawet klapki. Płomienie pochłonęły wszystko, łakomie przyjmując sekret tego, co dziś wydarzyło się w murach tego domu. Zaraz potem, jak tylko nagrzała się woda, Rebeka napełniła całą wannę. Szorowała się dokładnie, nie zważając na ból najdokładniej szorstką gąbką wymyła miejsce, które było przyczyną jej hańby, nieszczęścia i grzechu.

Ubrała właśnie szlafrok, gdy usłyszała jego ciężkie kroki na schodach, a zaraz potem głośne trzaśnięcie drzwiami. Musiał się zdziwić, że w całym domu jest ciemno, a jednocześnie upalnie. Zawołał ją gniewnie i usłyszała, jak wchodzi do sypialni. Wyszła cicho z łazienki i niewiele myśląc złapała strzelbę, z którą zawsze chodził na polowania. Niedawno chwalił ją, że robi postępy w strzelaniu do celu. Weszła na boso do sypialni, gdzie on akurat ściągał z siebie robocze ubranie i niedbale rzucał je na podłogę. Wycelowała. Musiał ją usłyszeć, bo odwrócił się z wykrzywioną złością twarzą. Gdy zobaczył wycelowaną prosto w siebie strzelbę, zdążył się tylko zdziwić. Pociągnęła spust. Wystrzał odrzucił jej ręce do tyłu i wypełnił jej głowę głuchym hukiem. Wyszła z sypialni, odłożyła strzelbę na miejsce i wróciła do łazienki.

Rebeka zawinęła mokre włosy w ręcznik. Przed chwilą wydawało jej się, że James wrócił do domu i że słyszała dziwne odgłosy w sypialni. Kiedy stanęła w drzwiach, zaparło jej dech w piersiach. Upadła na kolana tuż przy roztrzaskanej głowie męża - wystrzał rozerwał mu pół twarzy, rozchlapał dookoła mózg, rozlał kałużę krwi, która zaczynała wsiąkać w dywan. Kobieta krzyknęła i rzuciła się natychmiast do słuchawki telefonu. Roztrzęsiona opowiedziała dyspozytorce policji, że ktoś włamał się do ich domu i zastrzelił jej męża.

Trochę później, podczas śledztwa, Rebeka badana wykrywaczem kłamstw, opowiedziała beznamiętnym głosem dokładnie to samo. Wskazówki nie zarejestrowały żadnych odchyleń od normy. Dla niej nigdy nie wydarzyło się w tym dniu nic innego. Aż do tej pory...

*

- James... Och, James... - kobieta leżała na podłodze i szlochała. - Co myśmy zrobili? Co my najlepszego zrobiliśmy?

- To nie my. To ty. Zabiłaś mnie.

James stanął w drzwiach celi i oparł się o widły. Rebeka skuliła się w rogu, przerażona, bezbronna, zupełnie nie wiedząc, co robić.

- Cześć, kochanie! Brakowało mi ciebie! - Jego złowieszczy głos nie wróżył niczego dobrego...
 

Ostatnio edytowane przez Milly : 23-09-2010 o 21:32.
Milly jest offline  
Stary 27-09-2010, 19:14   #42
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Grupa nr2, pierwszy dzień, popołudnie

Jill Briggs, Joshua Brunon, Christopher Torg


Tak będzie przy końcu świata; wyjdą aniołowie i wyłączą złych spośród sprawiedliwych, i wrzucą ich w piec ognisty; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.

Nie wiedzieli czy słowa pisma świętego napłynęły do nich z głośników czy wypowiedział je potwór, który nadchodził. Usłyszenie ich w takim miejscu, w takiej chwili było jednym wielkim, popieprzonym dowcipem. Może w ten sposób właśnie doktor Lechner próbował im dać do zrozumienia, że on jest tutaj bogiem? Jeśli było tak rzeczywiście, to wysłał do nich swojego anioła śmierci…

Maczeta szedł powoli, jakby wiedząc, że jego ofiary nie zamierzają nigdzie uciekać. Gdy wreszcie stanął w szerokich drzwiach prowadzących na dziedziniec razem z nim przybyła osobiście ciemność. Korytarz za jego plecami, jeszcze przed chwilą doskonale oświetlony, w tym momencie był spowity czarną zasłoną cienia.

Więźniowie mogli wreszcie przyjrzeć się lepiej "aniołowi śmierci". Ten nosił czarny kombinezon zakrywający go od stóp do głów. Twarz zasłaniała biała maska pokryta krwawymi wzorami, w której były zrobione jedynie dwa niewielkie otwory na oczy. Te były jednak niewidoczne z odległości, w jakiej znajdowali się skazańcy i zamiast nich spoglądała na nich ciemna pustka. Jedyną rzeczą, która mogła świadczyć o tym, że to coś było człowiekiem to jego przedramiona. Maczeta podwinął rękawy w czarnym kombinezonie na wysokość łokci, dzięki czemu mogli zobaczyć kawałek ciała. Jego skóra była nienaturalnie poczerniała co wcale nie wydawało się uspokajające. Najbardziej jednak mogła ich martwić wielka maczeta, którą trzymał w swojej prawej dłoni. Była pokryta zakrzepłą krwią, lecz jej właściciel miał najwyraźniej nadzieję, że wkrótce napoi ją świeżą posoką.

Zrobił krok naprzód.

Widział doskonale, że wchodzi na niedogodny dla siebie teren, ale mimo tego nie wahał się ani trochę. Cienie za jego plecami początkowo podążyły za nim jakby były przyklejone do niego, jednak, kiedy jego cała sylwetka znalazła się w świetle padającym na dziedziniec, ciemność wreszcie dała za wygraną i wróciła z powrotem do korytarza oczekując powrotu psychopaty. Możliwe, że wybierając to miejsce zyskali coś więcej niż tylko niezbędną przestrzeń do walki.

Maczeta zakołysał się i przez ułamek sekundy wydawało się, że upadnie na ziemie.

Odbił się z lewej nogi i ruszył błyskawicznie na Chrisa, który stał po jego prawej stronie. Wyprowadził szybki i dokładny cios w gardło gwałciciela. Gdyby nie ponadprzeciętny refleks, jaki rozwinął w sobie Torg dzięki uczęszczaniu na kursy wschodnich sztuk walki to byłaby ostatnia chwila jego popapranego życia. Zaledwie o kila centymetrów końcówka maczety ominęła krtań mężczyzny. Nie był to jednak koniec.

Psychopata wyprowadził serie morderczych ataków, a dwa z nich nakreśliły krwawe ślady na pomarańczowym ubraniu Chrisa. Adrenalina sprawiła, że skazaniec niewiele poczuł i możliwe, że dzięki temu ocalił swoja skórę pozostając skupionym, aż do nadejścia odsieczy.

Jill zamachnęła się sztachetą, którą znalazła w podziemiach i trafiła potwora w lewe ramie, wbijając w nie jeden zardzewiały gwóźdź. Facet nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Jego broń świsnęła w powietrzu. Kobieta odruchowo zrobiła krok w tym wypuszczając broń z ręki.

Poczuła podmuch powietrza na swojej twarzy.

Maczeta ominęła jej piękną buźkę i trafiła w końcówkę jej improwizowanej broni, w miejsce, w którym trzymała jeszcze przed chwilą dłoń. Wyszła z tego bez szwanku… prawie. Oprócz drzazg w powietrze poszybowała końcówka jej małego palca prawej dłoni. Gdy kolejnym ciosem miał dokończyć żywot morderczyni, w ostatnim momencie został powstrzymany…

Garota zacisnęła się na szyi napastnika. Torg pociągnął za żyłkę ze wszystkich sił i gdyby nie wytrzymały materiał kombinezonu, mógłby spokojnie poderżnąć gardło kanibalowi. Ten nie wydawał żadnych odgłosów, próbując się cały czas wyswobodzić z uwięzi. Potwór odwrócił maczetę w swojej dłoni i w pozornie rozpaczliwym ruchu uderzył bronią za siebie celując w głowę Chrisphera. Ten oberwał tępym bokiem narzędzia w skroń, jednak ostrze przesunęło się po wierzchu jego uchu lekko je nacinając.

Na taką okazję czekał Josh. Cisnął koktajlem Mołotowa w unieruchomionego przeciwnika. Torg w ostatnim momencie zauważył nadlatujące zagrożenie i odskoczył unikając poparzeń.

Maczeta w jednej sekundzie stanął w płomieniach i po raz pierwszy wydał z siebie krzyk. Bardzo nieludzki odgłos przypominający raczej ryk dzikiego zwierzęcia. Potem wydarzyło się coś niespodziewanego. Nie padł jak można by się spodziewać po każdym normalnym człowieku. Zamiast tego jak gdyby nigdy nic odszedł w mrok korytarza cały czas pozostając ognista pochodnią. Gdy cały zniknął za zasłoną cieni, ta w jednej sekundzie rozproszyła się, a po psychopacie nie pozostało ani śladu.

- On wróci. – staruszek zamknięty wewnątrz ogrodzenia z siatki odezwał się drżącym głosem. Były to z pewnością jedne z ostatnich słów, jakie chcieli usłyszeć w tym momencie.



Grupa I, pierwszy dzień, popołudnie

Kurt Marevick



Była szybka… szybsza niż się spodziewał. Ilekroć przyśpieszał, ona też zwiększała swoje tempo nie pozwalając mu się do niej zbliżyć. Kiedy kilkukrotnie myślał już, że ją zgubił ta pojawiała się ponownie gdzieś w oddali. Ledwo widoczna niczym widmo poruszała się bezszelestnie bawiąc się z nim w kotka i myszkę. Nie była jednak na tyle sprytna. Kurt potrafił ją wyczuć. Jej perfumy, ten dziwkarski zapach ciągnął się za nią stając się najlepszym drogowskazem.

Nie był pewien jak długo trwała ta bezowocna pogoń. Gdy po raz któryś znalazł się ponownie w głównym holu dostrzegł Lucy stojącą na pierwszym piętrze. Stała oparta o barierki i bezczelnie uśmiechała się do niego. Słyszał jej szyderczy śmiech w swojej głowie i paskudne słowa, które bez przerwy napływały do jego czaszki rozsadzając ją od wewnątrz.

Kurt zrobić ci dobrze?

Chodź do mnie, a zrobię ci tak dobrze jak robiłam wielokrotnie Ericowi.

Musiałeś być w tym kiepski skoro wolał żebym to ja mu obciągała.

Przekonaj się sam, jakie to przyjemne…


Kiedy miał już strzelić ona odwróciła się i zniknęła w jednym z korytarzy. Rzucił się za nią pędząc ile sił w nogach. Pokonywał po trzy schody jednocześnie, ale gdy znalazł się na górze Lucy stała już daleko w korytarzu ponownie spoglądając na niego z wyższością. Wchodząc do jednej z cel gestem palca wskazującego zaprosiła go do środka. Chętnie skorzystał z zaproszenia.

Już dłużej nie uciekała.

Czekała na niego stojąc po przeciwległej ścianie celi. Coś się jednak w niej zmieniło. Przed chwilą jeszcze pełna życia, teraz wyglądała jak manekin stojąc nieruchomo i wpatrując się w jakiś odległy punkt na suficie.


Grupa I, pierwszy dzień, popołudnie

Rebeka Marqez



Był tak rzeczywisty. Stał zaledwie kilka kroków od niej pożerając ją swoim lubieżnym spojrzeniem. Nawet jego zapach, zapach spoconego mężczyzny był ten sam co kiedyś. Dalej było w nim coś nieobliczalnego, coś brutalnego. Uśmiechnął się, lecz pod tą maską kryło się coś niedobrego i nie chodziło o jego napady złości, z którymi sobie potrafiła radzić. Dostrzegła to w jego zimnym spojrzeniu. Przepełniała je żądza mordu. Te oczy nie należały do jej byłego męża, chyba, że po śmierci stał się prawdziwym upiorem pragnącym tylko jednego. Zemsty.

- Nie cieszysz się, że znów mnie widzisz? – zapytał udając oburzenie. Wszedł do pomieszczenia zostawiając narzędzie przy wyjściu. Nie miało to wielkiego znaczenia, był tak silnym mężczyzną, że Rebeka nie miała z nim szans mimo tego.

- Nie uściskasz mnie? Nie dasz buziaka? – zbliżył się o kolejny krok. – Dobra żona przywitałaby swojego męża po takim czasie rozłąki. Dobra żona nie zabiłaby swojego męża z zimną krwią. A ty jaką żoną jesteś kochanie?

Intensywny zapach potu zmienił się w odór śmierci, która otaczała widmo stojące przed Rebeką. Złowieszcza aura była niemal namacalna gdy James wykonał kolejny krok stając niecały metr od niej. Kobieta przez chwile myślała, że straci przytomność, lecz tak jak poprzednio w holu, tak tutaj znowu poczuła obecność drugiego najważniejszego mężczyzny w jej życiu. Realne obecność czy nie, pomogło to jej, choć na chwilę pozostać przy zmysłach.

- Milczysz? – odezwał się ponownie James, a na jego twarzy pojawił się paskudny grymas złości. – Czy byłem aż tak zły, że zasługiwałem na śmierć?

Mężczyzna klęknął przy Rebece i położył na jej ramionach swoje wielkie łapska. Kilka centymetrów dzieliło je zaledwie od szyi swojej wybranki.
 
mataichi jest offline  
Stary 02-10-2010, 02:24   #43
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
To było jednak gorsze, niż się spodziewał. Tak naprawdę, to o wiele gorsze. Pierwszy raz przestał bagatelizować niebezpieczeństwa nasyłane przez Lechnera. Już dawno nie czuł się tak bardzo w opałach, jak przed chwilą, gdy musiał robić błyskawiczne uniki przed ostrzem Maczety. To nie był jednak zwykły facet – to było coś popierdolonego. Nie czuł bólu. Co tam draśnięcia, co tam nawet ucho – zagoi się. Najbardziej był przejęty dwoma innymi rzeczami: spokojnym odejściem Maczety stojącego w płomieniach i Jill. Przez całą walkę obserwował ją kątem oka. Gdy ostrze odcięło kawałek jej palca, zabolał go jego własny. „Ty skurwielu” - to dodało Chrisowi energii i skoczył na szyję kanibala z garotą w dłoniach.

Wydawałoby się, że mołotow rzucony przez Josha zupełnie już załatwi sprawę, ale nie – ten skurwiel postał tak chwilę w ogniu, a później sobie odszedł. Spacerkiem. Jakby nigdy nic się nie stało. Christopher patrzył za nim, jak oniemiały. Miał wrażenie, że nie tylko on. Cała trójka wyglądała tak, jakby zobaczyli niezłego pojeba, który nie wiedział, gdzie jest granica w robieniu sobie żartów na Halloween. Ale to mogło się skończyć śmiercią. Ich śmiercią.

Na szczęście, jedyne co na razie stracili, to palec Jill. facet wydawał się niepokonany, to fakt. Ale pozbawienie tej kobiety palca, było równoznaczne z przyznaniem: „Tak, jeśli pojawię się na horyzoncie raz jeszcze, chcę zginąć. Chcę, żebyś mnie zabił Christopherze Torg.” No i dobra. Tylko trzeba się uzbroić. Na razie oddział został trochę przetrzebiony. Część broni była jednorazowego użytku i już jej nie ma, na pewno trzeba szukać dalej. Jeśli Maczeta nagle by wrócił właśnie w tej sekundzie, mogliby mieć trudności z powstrzymaniem jego furii. Byli ranni, nie da się ukryć. Mało jedli. Nie mieli broni. Lechner ich nie rozpieszczał.

Ale teraz najważniejszy był palec Jill. Dobrze, że go znalazła, że nie poturlał się gdzieś za ogrodzenie pod napięciem. Kurwa, tak naprawdę, to dobrze, że Maczeta go po prostu nie zjadł. Bo jeśli był rzeczywiście głodny, to teraz musi być rozdrażniony i przy następnym spotkaniu będzie gorzej. Każde z nich ma przecież dużo rzeczy do poodcinania.

Chris w jakiś sposób chciał dać poznać Jill, że przez ten ostatni czas, jaki ze sobą spędzili, stała się nagle kimś ważnym dla niego. Palec. Jej palec. Chciał go przyszyć. Nigdy tego nie robił, ale nie zamierzał się do tego przyznawać. To była szansa dla niego. To było jak zbliżenie. Jill się zgodziła i brała pod uwagę jego brak umiejętności w tym kierunku, bo powiedziała, żeby nie przejmował się estetyką. Zaufała mu. „Nie wariuj, ona to robi, żebyśmy wszyscy mogli przeżyć” - uspokajał samego siebie, ale nie było łatwo. Ręce mu się trzęsły, a igła za każdym razem jakoś tak boleśnie przedzierała się przez skórę. Robił to pierwszy raz i przynajmniej dowiedział się, że takimi rzeczami nie będzie się zajmował po wyjściu z tego gówna. Wolał jednak niszczyć, niż naprawiać. Jak niszczył, to ból sprawiał frajdę, a teraz był prawdziwy, po prostu bolesny. A nie o taką prawdę mu chodziło. Taki ból był bez sensu, niczemu nie służył. Ale z drugiej strony, to była jedyna okazja, żeby podejść do niej tak blisko...

Na szczęście chociaż jeden z nich zachował zdrowy rozsądek. Z drugiej strony, odniósł po prostu najmniej ran – może dlatego. W każdym razie, to Josh pierwszy zagadał starego. Chociaż nie, to stary pierwszy się odezwał. Trochę się z nich naigrywał. Teraz Josh pytał go o bliższe informacje o Maczecie. „Naiwny” - przemknęło przez myśl Chrisowi, ale natychmiast skarcił sam siebie. -”Wszyscy przecież jesteśmy naiwni myśląc, że stąd wyjdziemy”.

Dopiero teraz poczuł, że jednak on też był ranny. Piekący ból przecinał klatkę piersiową a niezmiernie wkurwiające swędzenie czuł w okolicach ucha. Gdy dotknął się tam dłonią, wszędzie poczuł krew. „Kurwa, jestem ranny”. Kompletnie nie był świadomy zadawanych mu ran, myślał raczej o obrażeniach Jill. Teraz jednak znieczulenie zaczynało mijać, a poranione miejsca odtajały. Pierwsze, co mu przyszło na myśl, to zawinięcie głowy bandażem – ściśnięte ucho jakoś się zrośnie. Zabrał się do roboty natychmiast. Jednym słowem robił wszystko, żeby nie przyznać się przed samym sobą, że czeka na słowa, które właśnie usłyszał: -Daj, ja to zrobię. Ciął cię dość głęboko. Powinniśmy cię pozszywać nim się wykrwawisz.

To mówiła Jill. Szok. Dla Christophera szok. Przestał się kontrolować. Co się w ogóle dzieje. Robił wszystko, żeby tylko nikt się nie zorientował, że aktualne czynności Jill mają dla niego jakieś znaczenie. Gwałt, wykorzystywanie niewinnych idiotek – to było jego naturalne środowisko. A to, co teraz się dzieje, to co to jest?

Christopher, żeby się ratować musiał szybko podtrzymać dialog ze staruchem spomiędzy ogrodzeń pod napięciem. Niby niezły z niego szachista, ale może coś wie.

Coś wie...

Spójrzmy prawdzie w oczy: rozmawianie z kimkolwiek w tych rejonach, to psychoza. Przecież to wszystko, to poglądy Lechnera. Przecież wszystko, co powie ten staruch, to projekcja doktorka. Powiedział, że wyjście jest w celi 77? Ok. Ściszył przy tym głos, że niby mówi to w tajemnicy? Ok. jakie to ma znaczenie? Ważne, że rozmowa z nim odwróciła uwagę wszystkich od tego, że Jill gmera coś przy skórze Chrisa, który dla jeszcze lepszego efektu, zaczął nawet nawoływać Lechnera: -Co mamy teraz robić? - krzyczał. - Jakie masz jeszcze dla nas zadania? Ile to, kurwa, jeszcze ma trwać?

Nie spodziewał się odpowiedzi, ale nawoływał. A o celi 77, to opowiedział im staruch. Chociaż któreś z nich, ale czy to Josh, czy Jill, to Chris już nie kojarzył, już wcześniej coś wspominało o tym numerze. Chris nie wierzył w to, że 77 cela ma być miejscem, które może cokolwiek zmienić w ich położeniu, ale lepsze to, niż nic. Zgadzał się z Joshem, żeby najpierw przeszukać jednak pozostałe tutaj pomieszczenia, zanim zejdą znowu do podziemi. jedno jest pewne: potrzebują jeszcze innych narzędzi, żeby móc walczyć z całym tym badziewiem, jakie ześle na nich Lechner. I jeszcze jedno jest pewne: Chris czuł, że do momentu, jak będą razem, to nic im się nie stanie
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.

Ostatnio edytowane przez emilski : 02-10-2010 o 10:36. Powód: Błędy stylistyczne
emilski jest offline  
Stary 02-10-2010, 21:56   #44
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Josh przez dłuższą chwilę nie mógł się ruszyć. To było nierealne, nie ma kurwa takich cudów na tym świecie! Ciemności nie ciągną się za ludźmi jak smród po gaciach! Co to było? Jeśli to był omam, wytwór pieprzonego Sumienia, to jak widzieli go wszyscy?!? W jaki sposób zdołał ich zranić? W jaki sposób zdołał fizycznie przyjebać maczetą Chrisowi i odciąć Jill koniuszek palca?! Co to się do kurwy nędzy dzieje?! Spojrzał na kapiące kropelki szkarłatu z dłoni siostry. Na strumyczek sączący się z końcówki ucha Chrisa. Na jego dwie cięte rany. Podszedł zaraz do niej i podniósł krwawiącą rękę bliżej oczu. Co go naszło? Co to było, do cholery? To ukłucie, ten paraliż po tym jak rzucił Ogień? A teraz to drżenie rąk? Suchość w ustach i walące jak oszalałe serce? Spojrzał w oczy Jill, jak zwykle szukając odrobiny zrozumienia i wsparcia. Dotknął delikatnie jej policzka. Szukał cząstki czułości i zaraz po niej następującym kopniaku w zadek „Weź się kurwa w garść, braciszku. Co z tobą?” – jedno krótkie spojrzenie, a wyczytał wszystko w jej wzroku. Uspokajał się powoli, dochodził do siebie. Co go naszło?
Maczeta? Chodzący koszmar jak z pieprzonego filmu dla licealistów? Cholerny doktor Lechner serwujący im usilnie atmosferę strachu, która zaczynała przedzierać się przez liczne zasłony? Bzdura! Jakiego kurwa strachu? Wspomniał jak jeszcze razem z Jill szukał granicy, czegoś czego nigdy nie odważy się zrobić. Czegoś co wzbudzało obawę, niepokój, przerażenie, cokolwiek! Uczucie które nakazałoby przestać, zatrzymać się. To były czasy! Uśmiechnął się do wspomnień. Młodzieńcze uniesienia i podniety przeżywane razem w Silvery Creek. Pamiętasz Ritchiego Vallensa i jego kokardkę, Jill? Tak, na pewno pamiętasz. Dlaczego miałabyś zapomnieć? Spojrzał jeszcze raz na siostrę i puścił do niej oczko. Już mu przechodziło, to dziwne zamieszanie. Paraliżujące ruchy i lęgnące się kulą w żołądku. Zamieszanie na widok Maczety odchodzącego z Ogniem i w Ogniu. Spokojnym krokiem, wśród huczącej pożogi. Już mu przechodziło.

- Lepiej zacznij od siebie. - Zerknął badawczo na Chrisa. Mężczyzna zaczynał zachowywać się… dziwnie. Usilnie starał się nie dawać nic znać po sobie, ale spoglądał na Jill jakoś inaczej. A im bardziej się krył, tym bardziej było to widać. A może to znowu pieprzone Sumienie? Josh potarł powieki zmęczonym gestem i zerknął jeszcze raz podejrzliwie na mężczyznę po czym wskazał na krwawe pręgi na jego kombinezonie - To wygląda poważniej.

Odwrócił się w końcu do ogrodzenia. Spojrzał na staruszka siedzącego wewnątrz placyku, jak we własnej twierdzy. Kolejny wytwór ich umysłów? Szlag! Czasem miał wrażenie, że nadal siedzą wszyscy przypięci pasami do foteli, tak jak w chwili kiedy po raz pierwszy zobaczył doktorka. Że wszystko to dzieje się w ich głowach nafaszerowanych Sumieniem, a Lechner patrzy na nich i umiera ze śmiechu widząc ich reakcje.
- Kim jesteś dziadku? I co robisz tutaj, w środku tego chorego snu? - Przyglądnął się jemu i leżącej na stoliku szachownicy - Kim jest ten skurwysyn z maczetą?
- Jestem tak jak wy, skazańcem, który podpisał niewłaściwy papierek i trafił do tego chorego miejsca. – wreszcie przemówił pewnym siebie głosem, w którym nie dało się wyczuć ani odrobiny emocji. Z kolei na jego twarzy odmalowywał się obraz człowieka bardzo zmęczonego, który widział zdecydowanie za dużo okrutnych rzeczy w swoim życiu.
- W przeciwieństwie do was, nie trafiłem na arenę doktora Lechnera tylko stałem się małym trybikiem w jego szaleńczej machinie, z którą wy próbujecie walczyć. – wskazał na szachownicę leżącą przed nim. – Moim zadaniem jest gra, przynajmniej oficjalnie. Nieoficjalnie równie dobrze mogę być testowany tak jak wy. A co do przyjemniaczka, którego odesłaliście na dół… - zmienił temat na ten najistotniejszy. – Jest on prawdopodobnie złudzeniem zafundowanym wam przez doktorka. Taką mam nadzieję i wolę tą opcję niż możliwość, że to coś jest stworem z piekła. Wiele grup przed wami próbowało go dorwać, ale przeganiali go jedynie na jakiś czas.
-Złudzeniem? -
zareagował Chris. -Dziwnie realne rany zadaje to złudzenie. Długo już tu siedzisz? Twoje zajęcie przynajmniej wydaje się być niegroźne. Ilu widziałeś przed nami? Gdzie jest wyjście? - to tylko niektóre pytania, które rzucały się na pierwszy ogień, gdy pojawiła się okazja, by móc je zadać. -Skąd pewność, że też nie jesteś zwidem?
- Siedzę tutaj zbyt długo. Widziałem kilkanaście grup takich jak wy na przestrzeni ostatnich miesięcy.-
na moment zamilkł próbując sobie wyraźnie przypomnieć dokładną liczbę, lecz po kilku chwilach dał za wygraną. – Wyjście? Są dwa wyjścia z tego miejsca. Pierwsze to komin krematorium, drugie to głównie drzwi środkowego budynku więziennego kompleksu. Tyle wiem. Ale znam kogoś kto może być bardziej pomocny. Zbliżcie się? – gestem ręki przywołał do siebie więźniów, a gdy przynajmniej jeden z nich skorzystał z zaproszenia staruszek wyszeptał:
- Cela 77.
-Co tam szepczesz, dziadku? - Chris trochę podniósł głos. -Każdy tu gada o tej celi, lepiej byś dał jakąś mapę. Masz mapę, dziadku? A może boisz się Lechnera? Doktorze! - zawołał teraz w bliżej nieokreślone miejsce. - Słyszysz, Lechner?! Czego chcesz teraz od nas? A może ci wystarczy, co? Ile to ma trwać, co?!
- Dałbym sobie spokój z takimi próbami. – zamiast Lechnera odpowiedział staruszek. – Doktor bardzo rzadko odpowiada na wszelkie zaczepki. A co do mapki to wiem gdzie jest ta cela, ale zdecydowanie nie spodoba wam się ta wiadomość. – głośno przełknął ślinę. – Cela 77 jest w podziemiach.

Drugi raz pojawiała się ta liczba. Josh znowu przyjrzał się badawczo Chrisowi. Z drugiej strony było to uspokajające, że nie tylko on miewał chwile rozkojarzenia. Naradzili się szybko. Postanowili ruszyć za wskazówkami, do podziemi. Do miejsca gdzie zniknął trawiony Ogniem Maczeta.
Josh miał w tym niemałą zasługę, Jill od razu wyczuła że go tam ciągnie. Sam nie potrafił tego dokładnie sprecyzować. Przeczucie.
- Wiem, że to może być strata czasu, ale teraz mamy okazję. Potraktowany Ogniem Pan Maczeta może nie dać nam potem szansy. Teraz cholera go wie, może nie pokaże się szybko. Widzisz siostra, ciągnie mnie tam, bo na początku sugestia o tej celi padła od… omamów wywołanych przez Sumienie. Jakby niezależnie od doktorka, a przynajmniej tego co gada z głośników. Może rzeczywiście warto to sprawdzić. – Wzruszył jeszcze ramionami, widząc że Chrisa nie przekonał, ale mężczyzna poddaje się woli grupy.

Przed zejściem w dół postanowili przetrząsnąć pozostałe cele i piętro, do którego dostęp był zamknięty przez mocne, stalowe drzwi spięte pordzewiałym ale grubym łańcuchem. Josh wrócił się do jednej z celek, gdzie wcześniej znalazł butelkę z benzyną. Dobrze mu się zdawało! W kącie stały oparte cęgi, którymi powinni sobie poradzić ze stalowymi ogniwami blokującymi drogę. Stały tu wcześniej, prawda? Kurwa mać! Na pewno stały, przecież nie pojawiły się znikąd.
Rzucił zaraz je Chrisowi i przeszli ostrożnie na górę. Josh rozglądał się pilnie, przechodząc wzdłuż bielonych kiedyś wapnem ścian. Teraz szarość, kurz i brud opanowały to miejsce, które według Brunona musiało być więziennym szpitalem. Dwie długie sale, z dwunastoma łózkami. Josh otworzył skrzypiące drzwi i wszedł do pierwszej z nich. Łóżka stojące w równym, karnym rządku pooddzielane parawanami, mocno już nadszarpniętymi przez czas. Pod ścianą zobaczył stalowy stolik na kółkach z interesującą zawartością. Na tacach stały ułożone precyzyjnie skalpele, noże i inne narzędzia chirurgiczne. Zebrał dwa z nich i przymocował sobie oddartym skrawkiem materiału do przedramienia. Większy nóż z zaokrąglonym ostrzem podał zaraz siostrze. Widział raz taki w rękach patologa sądowego, jeszcze na studiach. Przydatny do rozcinania chrząstek żebrowych przy mostku. W oszklonej szafce znalazł za to kolejny skarb. Półlitrową butelkę spirytusu. Zmrużył oczy i uśmiechnął się kącikiem ust. Pożywka dla Ognia… Miał szczęście. Zostały mu jeszcze trzy zapałki.
Dopiero teraz poczuł zapach śmierci. Słodkawy, mdlący odór dochodzący z głębi sali pogrążonej w półmroku. Podszedł do jednego z łóżek i zobaczył wyschniętego już nieboszczyka z otwartym brzuchem. Strzępki ubrania wisiały na nim, a ręce zaciśnięte kurczowo na rozciętych trzewiach sugerowały że nie zmarł spokojnie i w ciszy. Josh niemalże słyszą jego zwierzęcy ryk rozchodzący się echem wśród betonowych ścian. Odchodził już kiedy pomiędzy rękami trupa zobaczył coś dziwnego. Bez wahania sięgnął dłonią i zanurzył ją w jego wnętrzności, by po chwili wyciągnąć kolejną kartę do kolekcji, którą zbierała Jill. Dziesiątka. Wytarł ją w materac i oddał siostrze.
Wyszedł jeszcze na korytarz i sprawdził znajdującą się na jego końcu windę. Alternatywna droga na dół… Mechanizm nie funkcjonował, ale gdyby w podziemiach się okazało, że doktorek poodcina wyjścia, tak jak wtedy gdy Jill była nieprzytomna, może da się stamtąd wydostać szybem na górę. Był gotowy. Wrócił do siostry i Chrisa. Mogli ruszać do podziemi.
 
Harard jest offline  
Stary 04-10-2010, 19:10   #45
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Determinacja i adrenalina, dodały Kurtowi sił i pomogły dogonić nieco dziewczynę, jednak ta cały czas miała sporą przewagę odległości. Wbiegł do głównej sali, rozejrzał się. Przez chwilę myślał, że mu zwiała, jednak gdy tylko w złości zacisnął pięści i chciał wrzasnąć, zauważył jej jasny łepek wystający z jednego z korytarzy. Gdy go zobaczyła uśmiechnęła się kpiąco i zniknęła mu z oczu. Chłopak bezzwłocznie wznowił pogoń, z nową dawką sił i jednym tylko celem- dorwać sukę.

Zarówno szybkość jak i kondycja Lucy były zaskakujące, chociaż nie bardziej niż sam fakt jej obecności tutaj. Kurt biegnąc nie mógł odmówić sobie snucia teorii. Pewnie Erick przejrzał na oczy, rzucił ją i postanowił odnaleźć go, swoją jedyną miłość. A ta pizda śledziła go z zazdrości, żeby się odegrać na obu, żeby nie dopuścić do ich szczęścia. Nie mogłaby znieść myśli, że są znowu razem i że się kochają.
Ale teraz zapłaci za to, zapłaci za wszystko. A potem Kurt wróci po kochanka, w końcu mówił do niego... Żyje, musi żyć, pewnie tylko udawał, żeby ta kurwa dała mu spokój... Przecież tam był, i mówił do niego... Obiecał mu szczęście i... Załatwi blond sukę, i wróci, znajdzie go. Wyjdą stąd, wyjadą z kraju...

Biegł niemalże mechanicznie, podążając bardziej za unoszącym się w powietrzu ledwie wyczuwalnym zapachem, niż korzystając ze wzroku. Po raz któryś już znalazł się w holu głównym, ponownie, zwolnił i wyrwał się z rozmyślań. Niemalże od razu ją zauważył, stojącą na piętrze przy schodach, nim jeszcze się odezwała. Jej głos był tak wyraźny i głośny, jakby wrzeszczała mu wprost do ucha, rozchodził się echem wewnątrz czaszki chłopaka, doprowadzając go do szału. Była tak zuchwała, tak pewna siebie... Tak blisko niego. Momentalnie podniósł broń, nie zdążył jednak wycelować, a dziewczyna już rzuciła się biegiem do ucieczki. Nie zwlekał ani chwili, ruszył w pogoń za zwierzyną. Schody pokonał z nadzwyczajną sprawnością, mimo iż odczuwał już słabnącą kondycję. pognał prosto korytarzem, w kierunku pomieszczenia do którego weszła kobieta.

Nie miał głowy do rozmyślania, dlaczego miałaby odcinać sobie drogę ucieczki, czy nie zastawiła na niego pułapki, oraz czy nie jest czasem uzbrojona. Liczyła się tylko jej śmierć. Nic więcej.

Wpadł do celi, na końcu której stała Lucy, jakby nieobecna, wpatrując się w sufit nad głową Kurta. Ten szybko uniósł głowę i odruchowo odskoczył na bok, opierając się plecami o ścianę. Ku jego zdziwieniu nie było tam żadnej pułapki, ani nic, co powinno się znajdować na suficie. Było tam natomiast lustro, a dokładniej cały sufit był taflą dużego lustra, nie było bowiem widać ram ani żadnych mocowań, rzeczywiste ściany łączyły się z tymi "lustrzanymi" a jeden Kurt patrzył się na drugiego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, w jakim stanie się znajduje. Czarne włosy miał tłuste i spocone, w kilku miejscach pozlepiane ze sobą krwią Ericka, która znajdowała się też na kombinezonie, w większych ilościach. Oczy podkrążone i wystraszone, skóra na lewej kości policzkowej zdarta, możliwe że podczas snu na haju. Kilka stróżek potu lub może nawet łez spływało leniwie po twarzy. Wyglądał żałośnie. Słabo.

Spojrzał też na kobietę, jednak nie mógł jej wyraźnie zobaczyć. Trochę jakby brakowało dobrego światła i jakby obraz zaszedł mu delikatną mgłą. Nie potrafił określić, kto to był, jednak nie wyglądała jak Lucy. Nie wiedział, czemu umysł płata mu takie figle. Przecież to była ona, zraniła Ericka, a potem uciekała.

- Na co czekasz chłopczyku? Może nie wiesz jak obchodzić się z kobietami?- Nieruchoma dotąd suka musiała się odezwać. Jebana prowokatorka.

Kurt skupił uwagę na stojącej przed nim kobiecie. Zrobiła mu tak wiele krzywdy, rozdzieliła jego i Ericka, teraz jednak zapłaci za swoje. Wycelował w nią trzymany w obu dłoniach rewolwer i wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Wszystko popsułaś. Zdychaj.

Odciągnął cyngiel i nacisnął spust.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 05-10-2010, 16:13   #46
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację

Nic tak nie przybliża do życia jak widok śmierci.

A w lunaparku doktora Lechnera tej ostatniej było pod dostatkiem. Jill czuła jakby kręciła się na karuzeli. Świat wirował, zapach spalenizny odurzał jak zbyt mocne perfumy taniej dziwki. Dla takich chwil warto żyć...
Odprowadziła wzrokiem stojącego w płomieniach człowieka i nie mogła zapanować nad falą napływającej euforii. Adrenalina buzowała w żyłach, ból pędził synapsami nerwowymi niby bolid na wyścigu Formuły1. Jeszcze chwila i krew się w niej zagotuje.

Jill zawsze kierowały bardziej zwierzęce instynkty niż ludzkie odruchy.
Egoizm wpisywał się w te pierwsze doskonale i Jill nawet nie starała się tego ukrywać. Przede wszystkim chciała zadbać o siebie.
Torg wyglądał na przejętego ale nieźle się trzymał. Za to jej uwadze nie umknął dziwny niepokój Josha. Dymiący Pan Maczeta chyba napędził mu cykora.
Proszę cię Josh – pomyślała. - Tylko mi się nie rozklej. To nie jest kurwa dobry moment na ludzkie odruchy...

Jej brat był tak podobny do Jill a zarazem tak się od niej różnił. Gdyby Jill miała serce to byliby identyczni. Ale nie miała. A Josh wykazywał wiele zachowań typowych dla ludzkiego gatunku, choć skrywał to przed siostrą jak wstydliwą tajemnice. To niejako wpisywało go w szeroko rozumianą gromadę zwaną homo sapiens. Ale z Jill to była inna para kaloszy. Ona od zawsze wiedziała, że nie ma z nimi nic wspólnego. Jest impostorem, jak z tej powieści s-f. Wyglądała jak pozostali, udawała ich gesty, przyswoiła obyczaje. A wszystko to po to aby dobrze się maskować. Jej ładna twarz, promienny uśmiech, to wszystko to był kamuflaż. Jak w dzikiej przyrodzie. Drapieżnicy przywdziewają cętki aby wtopić się w tło. Jill także miała swoje cętki. Potrafiła wzbudzić zaufanie kiedy było jej to na rękę. Użyć swojej przyjemnej aparycji i ciepłego uśmiechu. Ale nic z tego nie było prawdą. Jeśli Jill miała jakiś słaby punkt to był nim jej brat. Jedyny jasny płomyk, który żarzył się bladym światłem w czarnej pustej wyrwie zwanej jej duszą.

-Jill? Dajesz radę? Mogę ci z tym pomóc.
Głos Chrisa wyrwał ją z zamyślenia. Podszedł do apteczki przebierając palcami w jej zawartości.
Jill rozejrzała się pod nogami. Po chwili dostrzegła obcięty kawałek własnego palca. Podniosła i przypasowała do miejsca gdzie znajdował się pierwotnie. Pasował jak ulał niby kawałek puzzla.
- Potrafisz szyć? - wyciągnęła z apteczki igłę i nici i wcisnęła Torgowi w dłoń. - Załóż mi parę szwów. Estetyką się nie przejmuj.


Może Josh miał rację. Może Chris powinien najpierw zająć się sobą, ale w mężczyźnie odezwała się jakaś samarytańska żyłka a Jill nie oponowała. Przyglądała się w skupieniu jak igła zagłębia się w jej ciało wyzwalając świeżą falę bólu. Skrzywiła się lekko ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Kiedy Torg skończył zabawę w chirurga Jill zawinęła palec kawałkiem bandaża i przyszła kolej na zamianę ról.
Przenieśli się do jednej z cel. Jill nie bawiła się w finezję. Bez słowa rozpięła Torgowi pomarańczowy kombinezon i zsunęła mu go do pasa. Zarobił dwa groźne cięcia i faktycznie obficie krwawił.
- Nieźle się sprawiłeś – spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich coś na kształt zmieszania. Rozbawiło ją to. Uśmiechnęła się w ten cholernie uroczy sposób kiedy jeden kącik ust unosi się ku górze a w policzku pojawił się dołeczek. A później dodała nie znającym sprzeciwu tonem - Kładź się.

Pchnęła go w tył zmuszając by usiadł na drewnianej pryczy. Przysunęła sobie krzesło i zabrała się do składania go do kupy. Rany przemyła środkiem antyseptycznym i zszyła na okrętkę, najpierw cięcia na klatce piersiowej, później ucho. Szybko, sprawnie i bez zbędnego cackania.

Zauważyła też milczenie Josha. Zaraz po starciu z Maczetą jakby zapadł się w sobie, przygasł.
- O co chodzi braciszku? - zapytała w końcu i stanęła naprzeciw niego wycierając zakrwawione dłonie w jakąś szmatę. Odpowiedzi nie oczekiwała. Znała go lepiej niż własną kieszeń, lepiej niż siebie samą. Położyła obie dłonie na policzkach Josha i przybliżyła do niego twarz, tak, że ich nosy się zetknęły. – Demony nie istnieją, słyszysz? Demony to tylko ludzie, którzy lubią zabijać. Tacy jak my.

- To nic, Jill. Nic. - uśmiechnął się do niej przymykając oczy. Odchrząknął zaraz starając się ukryć że okazał... słabość. - Sumienie się chyba we mnie budzi. Na szczęście tylko to ze strzykawki doktorka.

Klepnęła go w pierś w geście, który mógłby uchodzić za pokrzepiający. A później podeszła do obskurnej umywalki wmontowanej w jedną z ścian. Odkręciła kurki i, ku jej zdziwieniu, z kranu popłynęła względnie czysta woda.
- Picia bym nie zaryzykowała, ale może powinniśmy się umyć? Wyglądamy jakbyśmy właśnie kogoś zaszlachtowali – zaśmiała się rozbawiona. - To mocno zaniża nasze PR. Powinniśmy wyglądać bez zarzutu. Na wypadek gdybyśmy spotkali kogoś z kim, dla odmiany, warto będzie porozmawiać.

Zagwizdała pogodnie, całkiem niezrażona ich gównianym położeniem, i zaraz zaczęła śpiewać potrząsając rytmicznie burzą włosów niby na rockowym koncercie.


She sat in a wicker chair, her eyes they were downcast
She breathed in the future, by breathing out the past
The die is done, the die is shook, the die is duly cast
There is a dead man in my bed, she said
That smile you see upon his face
It's been there for many days
There's a dead man in my bed


W zasadzie Jill nie uważała, że ich położenie jest gówniane. Nie bawiła się tak dobrze odkąd wsadzili ją do pierdla.
Odpięła kombinezon, ściągnęła jego górną część i zawiązała rękawy wokół bioder. Bez cienie wstydu zdjęła też biały podkoszulek bez rękawów i odrzuciła na pobliskie krzesło. Przejrzała się krytycznie w brudnym nadtłuczonym lustrze.

There is a dead man in my bed, she said
I ain't speaking metaphorically
His eyes are open but he cannot see
There's a dead man in my bed


Mydła nie było ale sama woda skutecznie zmywała zakrzepłe plamy krwi.
Woal gęstych, sięgających pasa włosów zasłaniał nagie piersi. Za to teraz było dokładnie widać mocno wyrzeźbione ciało pokryte gęstą siateczką tatuaży. Napięła twarde mięśnie, których dorobiła się przez intensywne ćwiczenia w więzieniu. Zmywała z siebie brud i krew, zataczała nieśpieszne kółka na własnej skórze. Zerknęła na siedzących w milczeniu panów z wdziękiem Mony Lisy łypiącej z obrazu mistrza.
Przygryzła zmysłowo wargę i zawinęła kosmyk wokół palca. Wyglądała niewinnie i dziewczęco. To była lekcja. Lekcja pozorów, aktorstwa i wyrachowania. Jill chciała przez to powiedzieć: "Dobra, już się trochę zabawiliśmy. Odłóżmy prymitywne metody, czas na coś wymyślniejszego."

- Jeśli spotkamy kogoś, od kogo nie bije swąd trupa i nie nosi maski - rozmawiamy. - pochyliła się nad umywalką i przepłukała twarz zimną wodą. - Robimy wrażenie uprzejmych ludzi, którzy trafili tutaj przez jakieś upiorne nieporozumienie. I pod żadnym pozorem nie podrzynamy gardeł dopóki nie zamienimy paru słów, zrozumiano? Trzymać emocje na wodzy.

Puściła im obu oko i nuciła dalej pogwizdując od czasu do czasu.

There is a dead man in my bed, she said
I keep poking at him with my stick
But his skin is just so fucking thick
There's a dead man in my bed


Panowie rozmawiali z dziadziusiem rezydującym w lokalnym konzentrier camp. Chrisa chyba nosiło, najwidoczniej się rozkręcał. Gąsienica przechodziła metamorfozę w motyla. Jeszcze tkwił wewnątrz swojego kokonu ale już niecierpliwie stukał w ściankę i chciał z niego wyfrunąć aby zaprezentować światu swoje lotne skrzydełka.

Chris był emocjonalny, poddawał się nowej pasji jak artysta, który dostrzegł geniusz dzieła rodzącego się w jego głowie. Jego nowe możliwości zachwycały go i napełniały energią. To było widać. A przynajmniej tak Briggs interpretowała jego entuzjazm.

Ale ona go nie podzielała. I nie rozumiała. Jill była inna. Chłodna, wyrachowana, taktyczna. Jak dziki zwierz, którym rządzą prymitywne pierwotne instynkty. Chwilowo niczego jej nie brakowało. Nie wybiegała w przód, nie rozmyślała nad tym, kiedy znów poleje się krew. Nie analizowała. To się po prostu działo. Gdy czuła głód - szła na polowanie. Kiedy była syta przechodziła obok stada antylop nie zawiesiwszy na nim oka.

Orzeźwiona zimną wodą była gotowa na ciąg dalszy. Wciągnęła na grzbiet koszulkę i ruszyła za chłopcami.
Humor jej dopisywał. Josh znalazł obcęgi i utorował im drogę na piętro. Kolejny level wirtualno-halunowej rozrywki. Jako dzieci dużo z Joshem grali w gry na konsoli.
Teraz też grali. Mortal Kombat zaprojektowany przez doktora Lechnera, tyle, że tutaj krew jest lepka a ból prawdziwy.

Level 5.
Ready?
Fight!

Fightu nie było. Apteczkę zebrali już wcześniej więc do szczęścia brakowało broni. I...? Karty z upiornej talii! W każdej grze są jakieś dodatkowe bonusy. Achievmenty. Widać w tej były nią karty. Można pobawić się w chomikowanie. W grach nic nie dzieje się bez powodu. Jeśli coś znalazłeś to dorzuć do ekwipunku bo bankowo ci się przyda. Przyjdzie taki moment kiedy ktoś cię zapyta: „Masz karty laluniu? Nie? To nie wejdziesz na wyższy poziom.” A Jill chciała dotrzeć na najwyższy poziom. Inaczej nie będą mieli okazji zmierzyć się z głównym bossem i wypruć mu flaków.

Josh oddał jej długi chirurgiczny nóż z zakrzywionym ostrzem. Jill obróciła go w dłoni i parokrotnie cięła nim powietrze.
Takie małe zapoznanie – pomyślała. - Ja wyczuję ciebie, ty mnie. Powąchamy się jak pieski, które wpadły na siebie przypadkiem, poliżemy sobie tyłki. Od teraz będziemy żyli razem, w pełnej symbiozie. Przynajmniej dopóki nie znajdę czegoś większego albo ostrzejszego. Nigdy nie byłam z tych, którzy twierdzą, że rozmiar nie ma znaczenia.

Stanęli w trójkę, w równym rzędzie, gapiąc się na schody prowadzące do podziemi. Musiała przyznać, że stanowili zgrany zespół. Czekało na nich kilka niedokończonych spraw. Cela 77 i Pana Maczeta.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 28-01-2012 o 11:18.
liliel jest offline  
Stary 05-10-2010, 16:34   #47
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
To wszystko było tak nierzeczywiście realnie...

Jego ręce, twarz, każda mina i grymas, marszczenie brwi, nawet zapach potu, skóry i tytoniu – tak idealnie odwzorowane. Stał przed nią James, co do tego nie miała już żadnych wątpliwości. Znowu miał ją w swojej mocy. Znowu chciał nią zawładnąć.




Becky... BEcky... beckY... BECKY!

Nagle zewsząd usłyszała szepty. Ktoś ją wołał, ktoś ją przyzywał. Ktoś nazwał ją tak, jak to robił tylko jeden człowiek. Gabriel.

Becky, dasz sobie radę”.

- Czy byłeś złym mężem? – powtórzyła pytanie, pewnym głosem, już bez panicznego strachu. – Kochałam cię. Kochałam, na ile tylko mogłam. Chciałam stworzyć dla nas dom, wychować nasze dzieci, inaczej niż nas wychowano. Wierzyłam, że związek z tobą przetnie wszystkie więzy, jakie łączyły nas z naszą rodziną. Że będziemy mogli się od nich uwolnić, zacząć wszystko od początku, inaczej. Ale ty nie chciałeś opuścić farmy. Pozwoliłeś, żeby szykanowali mnie, wytykali palcami. Całymi dniami siedziałam w domu, w czterech ścianach, czekając aż wrócisz. Czy chociaż raz zapytałeś, jak się czuję? Czego mi potrzeba? Nie. Przychodziłeś do domu i zaciągałeś mnie do łóżka, albo brutalnie brałeś w kuchni, nawet w stajni! Byłam dla ciebie tylko narzędziem. Czy zaopiekowałeś się mną, kiedy po raz pierwszy straciłam nasze dziecko? Albo kiedykolwiek później? Powtarzałeś ciągle, że nie jestem prawdziwą kobietą, jeśli nie potrafię donosić twojego syna. Nie miałeś pojęcia o niczym. Nie chciałeś wiedzieć, jak się czuję, co myślę, co przeżywam!

Pokaż mu, niech zobaczy! Potrafisz to zrobić, niech się dowie, niech poczuje to, co ty, Becky”.

Rebeka
niespodziewanie złapała za głowę Jamesa, a jej twarz przybrała hardy wyraz. Wbiła w niego stalowy wzrok i przyciągnęła jego czoło do swojego.

- Myślałeś, że będziesz moim najgorszym koszmarem? Że pozwolę, żebyś nawet po śmierci mnie dręczył? Nie James. To ja stanę się twoim koszmarem!

W jednej chwili skumulowała wszystkie swoje najgorsze wspomnienia, uczucia, przeżycia. Przekazała Jamesowi ból, strach, rozpacz, gorycz, nienawiść, wstyd i hańbę. Pokazała mu, co czuje kobieta, która właśnie straciła dziecko. Która traciła ich dziesiątki. Która była wykorzystywana wbrew swojej woli, brutalnie i dziko. Dała mu to, co przeżywała przez te wszystkie lata, skupione w jednej, śmiertelnej dawce. To musiało zaboleć nawet największego i najtwardszego mężczyznę.

James zawył, puścił kobietę i gruchnął na podłogę. Objął dłońmi głowę i przez kilka sekund walczył, by pozbyć się okropnych obrazów. To wystarczyło Rebece, by przeskoczyć nad nim i dopaść wideł, które stały oparte przy drzwiach.

Pamiętaj, musisz przeżyć do osiemnastej, wtedy będziesz miała szansę na ucieczkę” – odezwał się znowu kojący i dodający odwagi głos – „Nie daj się zabić, Becky! Wiesz, co masz robić”.

- Nie pozwolę, żebyś zrobił mi to jeszcze raz!Rebeka wzięła głęboki zamach i z całej siły cisnęła widłami wprost w ciało swojego zmarłego męża...
 
Milly jest offline  
Stary 09-10-2010, 22:09   #48
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Grupa nr2, pierwszy dzień, popołudnie

Jill Briggs, Joshua Brunon, Christopher Torg


Oprócz tego, że niewątpliwie doktor Lechner był niespełna rozumu, to nie można mu było odmówić biegłości w komplikowaniu życia więźniów. Skoro takich grup jak oni było wcześniej kilkanaście jak nie kilkadziesiąt, doktor miał wiele czasu żeby dopieścić arenę, na której urządzał swoje popieprzone igrzyska. Gdy drugi raz wkroczyli do podziemi niemal od razu dostrzegli różnice w ułożeniu ciężkich krat, które sprawiały, iż to miejsce stawało się istnym labiryntem. Co najgorsze gdzieś tam czekał na nich żądny zemsty potwór.

Nie poruszali się szybko, starając się przede wszystkim zachować wszelką ostrożność. Współdziałając już raz udało im się odeprzeć atak Maczety i najwyraźniej wierzyli, że za drugim razem też to będzie możliwe. Tym razem jednakże wkroczyli na jego terytorium, miejsce dobrze mu znane, a co najważniejsze, miejsce, do którego nie dochodził ani jeden promyk słońca.

Już po kilku minutach, które spędzili na najwyższym poziomie podziemi, zauważyli, że nawet cienie nie zamierzały ułatwić im zadania. Tańczyły na ścianach oświetlanych słabym światłem nielicznych żarówek. Przybierały przeróżne abstrakcyjne kształty, a za każdym razem, gdy więźniowie zbliżali się do nich te umykały dalej i dalej, wciąż złośliwie zwracając na siebie uwagę. Po jakimś czasie męczącej wędrówki skazańcy nie mogli być już nawet pewni czy ruch, który dostrzegli zaledwie parę metrów od nich był rzeczywistym zagrożeniem czy omamem. Nie mogli tez pozwolić sobie na marnowanie cennego czasu. Ostatecznie przyśpieszyli narażając się na ewentualny atak z zaskoczenia.

Kiedy już byli pewni, że nie ominie ich zejście na niższy poziom, w jednej z odnóg korytarza – która wcześniej najwyraźniej była zablokowana - dostrzegli dość mocne światło. Oświetlenie to rozpraszało zwodnicze cienie i dawało zarazem niewielki obszar, kilku metrów, na którym mogli z łatwością dostrzec nadchodzące niebezpieczeństwo.

Zbliżyli się powoli, starając się nie wpaść głupio w kolejną pułapkę Lechnera. Numerek „77” nad pomieszczeniem nieco ich uspokoił. A była to cela inna niż wszystkie, które do tej pory spotkali. Przede wszystkim nie była odgrodzona kratami, lecz przezroczystą ścianą, w której znajdowało się coś w rodzaju podajnika, za pomocą, którego można było więźniowi dostarczyć jedzenie. Była przestronniejsza niż pozostałe. Posiadała osobną łazienkę i wygodne łóżko. Całość wieńczyła stara meblościanka wypełniona książkami i porządny telewizor na ścianie. To co jednak przykuło uwagę przybyłych był mieszkaniec tej wyjątkowej celi.


Wyglądał… podejrzanie normalnie. Siedział po turecku na środku pomieszczenia i najwyraźniej medytował. Dopiero po kilku sekundach, otworzył najpierw jedno oko, a gdy ujrzał przybyłych uśmiechnął się i podniósł się z ziemi. Nie był ani wysoki, ani dobrze zbudowany, nawet nie wyglądał na groźnego, chociaż to akurat mogło być mylnym wrażeniem.

- Macie karty? – zapytał wyraźnie zniecierpliwiony. Nie wydawał się być kompletnie zainteresowany osobami, które do niego dotarły. Miał wysoki głos, który nie pasował jeszcze bardziej do obrazu złego typa. Z jakiegoś powodu wiedział więcej niż inni, a oni potrzebowali tej wiedzy i to bardzo szybko.


Grupa I, pierwszy dzień, popołudnie

Kurt Marevick


Złudzenie rozwiało się w chwili, gdy kula sięgnęła skroni kobiety.
Pocisk wbił się z impetem w głowę Diany i wyleciał z drugiej strony uderzając w szarą ścianę, którą pokryła krwawa breja. Wydawało się, że usta martwej dziewczyny wciął błagały go o litość. Rozszerzone oczy wyrażały niezrozumienie i przerażenie. Jedyna zdrowa ręka była wyciągnięta w jego kierunku. Narkoman miał wrażenie, że bezwładne ciało zastygło w takiej pozie dłuższą chwilę, a następnie upadło na podłogę zalewając ją jeszcze ciepłą krwią.

W takim momencie Kurt wolałby zapewne, żeby iluzja spowodowana lekiem nie minęła. Pieprzony osobisty licznik morderstw naliczył kolejną ofiarę. Następna dusza powędrowała do piekła, do którego i on trafi prędzej czy później. Jedyna kula została zmarnowana.

Spokój i cisza nie trwały długo. Po kilku minutach zmagania z własnym sumieniem w głośnikach odezwał się ponowienie głos, który jedak nie należał do Ewy…

- Witam państwa. – należał tym razem do samego gospodarza, doktora Lechnera. – Widząc jak sobie wspaniale radzicie z eliminowaniem siebie nawzajem zapragnąłem zrobić wam miłą niespodziankę. Czeka na was w głównym holu. Moja asystentka Ewa wyraziła zgodę żeby do was dołączyć, oczywiście musiałem ją nieco do tego zachęcić Przywitajcie ją ciepło.


Grupa I, pierwszy dzień, popołudnie

Rebeka Marqez


Zamiast wbić się w ciało, widły uderzyły w twardą posadzkę. W jednej chwili były mąż Rebeki rozpłynął się w powietrzu pozostawiając po sobie jedynie paskudny trupy smród, który też nie utrzymał się zbyt długo. Została sama, udało jej się przetrwać… tym razem. Tak jak James widły również stały się przezroczyste i wkrótce zniknęły do samego końca oszukując zmysł dotyku. Były takie realne, to wszystko było takie realne. Kobieta nie mogła pozbyć się dziwnego wrażenia, że widmo stanowiło fizyczne zagrożenie. Odkryła jednak coś bardzo istotnego. Iluzje pochodziły z jej głowy i wystarczyła odrobina silnej woli żeby na nie wpłynąć. O tej właściwości Sumienia mogli nie wiedzieć nawet jej twórcy co było istotnym atutem.

Spokój i cisza nie trwały długo. Po kilku minutach zmagania z własnym sumieniem w głośnikach odezwał się ponowienie głos, który jednak nie należał do Ewy…

- Witam państwa. – należał tym razem do samego gospodarza, doktora Lechnera. Widząc jak sobie wspaniale radzicie z eliminowaniem siebie nawzajem zapragnąłem zrobić wam miłą niespodziankę. Czeka na was w głównym holu. Moja asystentka Ewa wyraziła zgodę żeby do was dołączyć, oczywiście musiałem ją nieco do tego zachęcić. Przywitajcie ją ciepło.



Grupa I, pierwszy dzień, popołudnie

Rebeka Marqez, Kurt Marevick


Rzeczywiście w głównym pomieszczeniu bloku więziennego czekała na nich kobieta. Stała, a w zasadzie wisiała pod jedną ze ścian. Miała ręce skrępowane nad głową łańcuchem, który był przymocowany do haka znajdującego się metr wyżej. Zmuszało ją to do stania na koniuszkach palców co musiało być cholernie męczące.


Była naga. Miała bardzo jasną karnację i szczupłą sylwetkę modelki. Długie rude loki zakrywały jej twarz i piersi. Ciało pokrywały liczne siniaki i zadrapania. Doktor Lechner musiał włożyć wiele swojego zepsutego serca w przekonanie wiernej pomocnicy do takiego "poświęcenia" o ile rzeczywiście była tą samą Ewą z głośników. Gdy po raz pierwszy ją zobaczyli było zbyt ciemno żeby wyraźnie dostrzec jej rysy twarzy, za to jej głos powinien rozwiać wszelkie wątpliwości.

Ta osoba mogła stać się ich przepustką do wolności
 
mataichi jest offline  
Stary 14-10-2010, 19:49   #49
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
To było konieczne. Tak czasem bywa, że sami nie jesteśmy w stanie przejrzeć na oczy. Kiedy ja znalazłem się w takiej sytuacji, ona mi pomogła. Linda, czy jak tam było tej małej ćpunce.

Huk wystrzału był głośniejszy, niż Kurt się spodziewał, a odrzut rewolweru mocniejszy, niż zakładał. Trafił jednak. Zabił tę bezczelną sukę, która rozbiła jego związek. Tak przynajmniej myślał.
Widział, jak pocisk wbija się gładko w czoło, nieco ponad linią brwi, a krew i mózg plamią obficie przeciwległą ścianę. Nie były to jednak krew i mózg Lucy. Jego ofiara nie miała nawet blond włosów. Po chwili dopiero poznał Dianę, tę samą, która, na spółkę z nim, zabiła Atillę. Stał jak wryty, patrząc jak ciało kobiety powoli, niczym w zwolnionym tempie, osuwa się na upstrzoną krwią posadzkę. Znowu to zrobił. Znowu zabił nie tę osobę, co trzeba.

Oparł się o framugę i tępo wpatrywał w swoją kolejną ofiarę. Nie chciał zabijać, gdyby go tu nie było, nie zabiłby już nikogo. Ale tu był. I zabijał. Jednego po drugim.
Spojrzał do góry, w lustro odbijające całą tą potworną scenę. Patrzył, jak kałuża krwi pod dziewczyną rośnie, jak... patrzy na niego... Jej wzrok utkwiony był teraz w Kurcie, a raczej w jego odbiciu. Smutny, nieświadomy, niewinny wręcz. Jak mógł ją pomylić z Lucy?

Powoli zaczął rozumieć, jak. "Sumienie", tak doktorek nazwał ten innowacyjny lek. A czym się okazał? Zwykłym psychodelikiem powodującym halucynacje i omamy. Chociaż celność, z jaką "lek" wybierał te najgorsze wspomnienia była godna podziwu.
Ale to nie koniec, Sumienie ma jeszcze jedno działanie. Ogłupia. Marevick nie miał pojęcia, jak mógł uwierzyć, że Eric i Lucy tu są, że nadal żyją... Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co im zrobił, a mimo to dał się zwieść omamom, tak jak chciał tego ten pieprzony doktor. Co gorsza, podporządkował się ich woli i zabił, ponownie.
Czy teraz, mając świadomość tego wszystkiego, będzie umiał rozróżniać fikcję od rzeczywistości? Obawiał się, że nie.

Pomogła mi zobaczyć i zrozumieć. Dziękuję Ci, Lindo. Wiem, że mnie słyszysz, że gdzieś tam jesteś, i pewnie gniewasz się na mnie, ale niepotrzebnie. W końcu, to było konieczne. Powinnaś to zrozumieć. Poza tym, powinnaś być z siebie dumna, Twoja śmierć zmieniła mnie bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.


- I co, tak już, kurwa, będzie? Nie mam już nawet własnej woli?- powiedział bardziej do siebie, niż do doktora, jednak ten, o dziwo, przemówił. Nie była to odpowiedź na pytanie chłopaka, tylko pewna informacja. Dość ważna, jeśli wziąć pod uwagę to, że Ewa była bardzo blisko projektu i wie znacznie więcej niż on. Nasuwało się jednak pytanie, czy nie jest wtyczką?

Kurt wciąż trzymał w dłoni rewolwer, nawet bez naboi był przydatny. W końcu, metal w dłoni to metal w dłoni, zawsze pomoże w obronie. Albo w ataku. Udał się w kierunku głównego holu. Nie spieszył się, bo i po co?
Przez chwilę zastanawiał się, czemu Lechner mówił w liczbie mnogiej, po chwili dopiero przypomniał sobie tę blondynkę, której tak bardzo trzymała się ćpunka, a która opuściła ich, łamiąc "regułę liczb parzystych". Właściwie, to przyczyniła się do śmierci Atilli tak samo, jak pozostała dwójka.
Pozostawały jeszcze inne osoby, które pamiętał z krótkiego spotkania, jeszcze zanim tu wylądowali. Ilu ich było? Nie mógł sobie przypomnieć, jednak chyba około dziesięciu. Biorąc pod uwagę spore rozmiary budowli, mogli znajdować się wszędzie, co nie wróżyło dobrze. Musiał być ostrożny, nie wiadomo jak zareagują na jego widok. Nawet jak nie świadomie, to pod wpływem Sumienia mogą go zaatakować...

Początkowo Marevick myślał, że hol jest pusty. Uznał, że Ewa wystraszona ukrywa się przed nimi, prawdopodobnie gdzieś na parterze. Jednak gdy zszedł zauważył ją przy ścianie. Nagą, pobitą i wiszącą na łańcuchu zaczepionym na haku. Właściwie, to jeszcze nie wisiała, resztkami sił utrzymywała się na drżących koniuszkach stóp. Była bardzo podobna do tej kobiety, która zaproponowała mu udział w tym "projekcie", jeśli tak można nazwać zmuszanie ludzi do zabijania się nawzajem. Gdyby usłyszał jej głos, byłby pewien jej tożsamości.

Oczywiście każda śmierć zmienia człowieka, jeśli nie jest wariatem. Ale Twoja była na swój sposób wyjątkowa. Chociaż, każda śmierć jest wyjątkowa... Mimo to uważam, że jednak Twoja była bardziej wyjątkowa. Tak, chyba tak.
- Hej, ty! Jesteś Ewa?- powiedział głośno, podchodząc do kobiety, ta jednak tylko podniosła głowę i wydała z siebie zduszony jęk.

- Pytałem, kurwa, czy ty jesteś Ewa. Więc jak, to Ty? Wiesz jak stąd wyjść?- Kontynuował, aż nie zbliżył się do niej a odległość niespełna metra. Kobieta podniosłą głowę bardziej świadomie i znowu zajęczała, tyle że tym razem jakoś... inaczej. Tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale, z jakiegoś powodu, nie mogła. Gdy chłopak chwycił ją mocno za szczękę i lufą rewolweru odgarnął bujne loki na bok, zauważył, co przeszkadza jej odpowiedzieć n jego pytania.


Usta zaszyte były, można powiedzieć, po amatorsku. Kilka szwów nici łączącej górną i dolną wargę, na tyle jednak mocnej, żeby skatowana kobieta nie była w stanie nic z nimi zrobić. Nitka była związana na maleńki supełek w lewym kąciku ust, nie była mocno naciągnięta, więc przy ściśnięciu warg zostawał kawałek dość długi, żeby dało się go przegryźć. Kurt bez chwili zastanowienia zbliżył swoje wargi do warg Ewy, jednocześnie pociągając za supeł, chcąc wyciągnąć jak najdłuższą część. Kobieta jęknęła, nie będąc pewna intencji chłopaka, gdy jednak ten zaczął przegryzać drobną nić, uspokoiła się i stawała zdusić ból, jaki powodowało szarpanie nici. Po dłuższej chwili było już po wszystkim, chociaż wyciąganie nici z ciała nie było przyjemne dla żadnego z nich. Marevick dopiero teraz jej się przyjrzał. Na całym ciele miała pełno siniaków i zadrapań, parę z nich szpeciło nawet jej szczupłą, nieco pociągłą twarz i krągłe, symetryczne piersi ze stwardniałymi z zimna sutkami. Rany, w połączeniu z bladą cerą, nadawały jej wygląd trupa, lub choćby pół-trupa, Wampira.

Gdy kobieta miała już nieskrępowane usta, Kurt zapytał ponownie.
- Wiesz, gdzie jest wyjście? Jak stąd uciec?
- Pomóż mi, a ja pomogę Tobie
- wyszeptała przytomnie, w przerwach między dreszczami wzdrygającymi całym jej ciałem, a nerwowymi wdechami.

Pierwszy raz od kilku chwil oderwał wzrok od kobiety, i niemalże od razu zobaczył drugą. Przeciętny facet może by się uciszył, on jednak przeciętny nie był. I nie cieszył się.
Zobaczył Rebekę, blondynkę o której jeszcze parę minut temu myślał, współwinną śmierci Atilli. Stałą i przyglądała się im, kto wie jak długo.

- Ty... Ty... Zostawiłaś nas tam... Masz, kurwa, pojęcie, przez co musieliśmy przejść? Oczywiście, że nie masz, i pewnie Cię to gówno obchodzi... I nawet Ci się nie dziwię. A teraz, chodź tu, pomożesz mi ją zdjąć z tego haka. Chodź tu.- Miał nadzieję, że zarówno jego podniesiony głos, jak i trzymany w ręce rewolwer zmuszą blondynkę do pomocy.
- Chodź, podsadzę Cię, a Ty zdejmiesz ten łańcuch z haka- wytłumaczył. - Wiesz kto to jest? Słyszałaś tego pojeba, doktora? To ta Ewa, jego pomocnica. Chodź, pomóż.

Nie zawsze możemy robić to, co byśmy chcieli. Czasem musimy być cierpliwi, musimy odłożyć na bok emocje i pragnienia.
Czasami musimy zachować się niczym wytrawni szachiści, planując kilka ruchów w przód, przewidując zachowania przeciwnika. Świadomie dać się wciągnąć w jego grę, by móc wciągnąć go w swoją, i wykończyć.
Czasami musimy paść przed kimś na kolana, aby móc wyszarpnąć czerwony dywan spod jego stóp, żeby upadł i rozbił głowę o twardą posadzkę ze szlachetnego marmuru. Albo żeby ostrze noża sięgnęło jego ścięgien Achillesa. Gdy upadnie, zorientuje się, że grozi mu niebezpieczeństwo i, mimo zerowych szans ucieczki, będzie próbował się odczołgać. Tak, to musi wyglądać komicznie. Z takiej pozycji można też wymierzyć ładny cios w krocze, "karpik" na twarzy murowany. Albo, można też...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 14-10-2010 o 20:04.
Baczy jest offline  
Stary 18-10-2010, 21:10   #50
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Podszept własnego urojenia doprowadził ją do tego miejsca. Gadające szkielety zasiały w jej głowie tę myśl niby ziarenko drzewa prawdy. „Idź do celi 77! Tam doświadczysz objawienia!”. Alleluja! Praise the Lord and Pass the Ammunition!

Ale objawienie nie nadeszło. Wypięło na Jill swoją bladą obojętną dupę. Zamiast świętych znaków i cudownych wizji znaleźli człowieczka za zbrojonym szkłem.
Farciarz – pomyślała. - Ocalony przez... szybę”.

Chłopcy wdali się w dyskusję podczas gdy Jill przycisnęła, po dziecięcemu, nos do szklanej tafli i podziwiała plamę pary, która pod wpływem jej oddechu to powiększała się, to znikała.
Początkowo nieznajomy nie był rozmowny. No cóż, odgrodzony od nich barierą nie do sforsowania mógł sobie pozwolić na fochy.
I wtedy padło to magiczne słowo. „Karty”. Jill od początku wiedziała, że wymięte kawałki papieru to klucze. Teraz okazało się, że to klucze otwierające usta.

- Mamy karty - odparła obojętnie Jill. - I co w związku z tym?
- No i teraz możemy porozmawiać. – również zbliżył się do szyby, zatrzymując się zaledwie parę centymetrów od Jill. Oparł swoje spocone czoło o powierzchnię klatki, wpatrując się bezustannie w oczy kobiety, która wyraźnie przyciągała jego uwagę.

Jill przyglądała mu się demonstracyjnie. Było w nim coś... Sama nie była pewna. Przypominał jej pana Briggsa.
Tak się składa, że kolekcjonuję karty i niewiele mi potrzeba żeby zebrać całą talię. – kontynuował. Kąciki jego ust drgały i najwyraźniej musiał bardzo się hamować żeby powstrzymać emocje. – Proponuję więc wymianę, karty za informację.

Gapili się na siebie dłuższą chwilę. Podzieleni grubym szkłem, połączeni wyczuwalnym napięciem.
- Po co ci cała talia? - Jill dotknęła szybę w miejscu, gdzie był do niej przyklejony policzek nieznajomego. - Jeśli zbierzesz komplet czy coś to zmieni?

- Nie uwierzycie, ale jeśli zbiorę wszystkie to doktorek pozwoli mi wziąć kolejny raz udział w tym cholernym eksperymencie. - zaśmiał się głośno, jakby przed chwilą opowiedział naprawdę dobry dowcip. - Popieprzony cel co nie?

- Nieszczególnie - wzruszyła ramionami Jill. Chuchnęła mocno i obłoczek pary spoczął na szybie na wysokości jego oczu. Wyrysowała na plamie oczka i uśmiechniętą buzię, ale ta wyparowała po sekundzie. - To nawet logiczne, że chcesz się wydostać z przeszklonego więzienia. Sami pisaliśmy się na ten eksperyment bo chcieliśmy się wydostać z własnego. W porządku - wyjęła z kieszeni pięć umazanych krwią kart i przybiła je dłonią do szyby. - Co wiesz o przedsięwzięciu doktora Lechnera?


- Tak od razu z grubej rury? Niech więc będzie. – puścił oczko do kobiety. – Doktorek od kilku dobrych lat prowadzi te badania, które musi finansować ktoś bardzo wpływowy. Może sam rząd? W każdym razie królików doświadczalnych mu nie brakuję. Ulepsza swoje zabawki, wprowadza różne zmiany i to wszystko po to żeby móc testować więźniów na swój sposób. Jedną rzecz musicie wiedzieć na samym początku. Nikomu nie udało się wyjść na wolność, ponieważ ten cholerny lek zwyczajnie nie działa jak należy. Ale to pewnie już sami odkryliście… - przyłożył dłoń do miejsca, w którym Jill trzymała karty, po czym zamknął oczy starając się zapanować nad oddechem. Tempo jego wypowiedzi zmalało, tak jakby każde wypowiedziane słowo sprawiało mu ból. – Patrzycie właśnie na jedynego człowieka, który to przeżył i pozostał przy zdrowych zmysłach. Przetrzymałem trzy długie dni, a zamiast wolności stałem się jednym z ulubieńców doktorka. A teraz poproszę jedną kartę. Jedno pytanie, jedna odpowiedź. Im pytanie będzie precyzyjniejsze tym bardziej szczegółowa będzie odpowiedź. Widzicie, już nieraz mnie próbowano oszukać.

Patrzyła bacznie na nieznajomego. Na jego ruchy, mimikę... Obserwowała z pewną pasją, z jaką ornitolog podpatruje rzadki gatunek ptaka. Panowie rozmawiali a ona patrzyła. W pewnym momencie wcisnęła po prostu jedną kartę przez szparę w szybie.
- Dlaczego jesteś wyjątkowy? Dlaczego jako jedyny przeżyłeś? Na czym polega twoja rola konsultanta?

- Dlaczego jestem wyjątkowy? – nieznajomy powtórzył pytanie. – Głównie dlatego, że nie działa na mnie lek, który wam zaaplikowano. Dostałem nawet potrójną dawkę, ale dalej nie miałem żadnych omamów. A co roli konsultanta to Lechner chciał mieć kogoś kto lepiej niż on zna się na ludzkiej psychice. Pomagałem mu w wymyślaniu wielu gierek do jakich zmuszał więźniów.

Jedna karta sprzedana. Zostały cztery. Dwie z nich wcisnęła Joshowi do kieszeni na piersi. Z pozostałymi dwoma uczyniła to samo względem Chrisa.
- Zrobicie z nimi co chcecie. Możecie go pytać, dać mu je gratis albo... spalcie. Wasza wola.


Chłopcy pytali. Czas mijał a Jill się gapiła. W zasadzie można by pomyśleć, że zasnęła na stojąco gdyby nie fakt, że jej oczy były otwarte.
- Dlaczego lek na ciebie nie działa? - wcięła się nagle w męską rozmowę. - I... jak w ogóle ma planowo działać? Sprowadza omamy? Widziałam dziś parkę gadających kościotrupów. Tyle, że do tego wystarczą dwie działki ekstasy. Co robi dokładnie medykament Lechnera?


- Planowo? Nie mam pojęcia i nie sądzę żeby sam doktorek to wiedział. – uśmiechnął się do kobiety, bez najmniejszych oporów odpowiadając na pytanie. – Z obserwacji wiem, że wywołuję złudzenia, tak hmm intensywne – to dobre określenie - że są w stanie wyrządzić krzywdę pacjentom. Początkowo w całym projekcie chodziło o coś ambitnego. Prawdopodobnie Lechner chciał rzeczywiście wynaleźć lek, który w jakiś sposób nawraca przestępców. Widzicie jego syn był seryjnym mordercą, co pewnie było powodem rozpoczęcia badań. Tak czy owak w tym momencie wszystko wymknęło mu się spod kontroli. Przynajmniej ja tak to widzę. A jeśli chodzi o moją skromną osobę to jestem na niego naturalnie uodporniony
.

- Ile kart ci zostało do pełnej talii? - zapytała jeszcze.
- Za kolejną kartę odpowiem na to pytanie – odparł dyplomatycznie.
- Po co tak oficjalnie? -
Jill wydęła usta w wyrazie rozczarowania. - Nie możemy po prostu podtrzymać przyjemnej konwersacji? Jak para normalnych ludzi? Podobasz mi się. Jesteś... intrygujący. Panie?...- w zasadzie nie wiedziała jak się do niego zwracać.
- Simon– więzień wyglądał na mile zaskoczonego pytaniem o imię. - miło mi cię poznać panno…?
- Jill. Po prostu Jill.

- Widzisz Jill gdybyśmy byli parą normalnych ludzi przebywającą w normalnym miejscu to nie widzę przeszkód żebyśmy mogli swobodnie rozmawiać ile tylko dusza zapragnie. Zważywszy, że również wydajesz mi się niezwykłą osobą. Niestety obawiam się, że nasza sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. – rozłożył ręce w geście bezradności. – Zależy mi na wolności tak samo jak wam i nie mogę tak łatwo ulegać zwodniczemu wpływowi pięknej kobiety. Powiem tylko, że niewiele mi potrzeba do uzyskania drugiej szansy.

Jill zaśmiała się na prawdę uroczo i w jej policzku znów pojawił się ten kokieteryjny dołeczek.
- Święte słowa Simonie. Nie jesteśmy... przeciętnymi ludźmi - "normalnymi" jakoś nie chciało jej przejść przez gardło. "Normalność"" to pojęcie niezwykle względne. I zdecydowanie przereklamowane. - I będąc szczerą... - posłała mu kolejny tajemniczy uśmiech i dodała szeptem - to nie powinieneś mi ufać...
Przyłożyła usta do szyby i złożyła na nich delikatny pocałunek.
- Chłopcy, zmieniłam zdanie. Dajcie panu Simonowi jego karty. Oczywiście możecie najpierw wypytać go o co chcecie.
- O to możesz być spokojna, uważam, że zaufanie jest przereklamowane, szczególnie w tym miejscu. - przez dłuższy moment z uśmieszkiem wpatrywał się w niewyraźny ślad ust, który został na szybie po pocałunku.

Josh i Chris wypytali o co mieli wypytać.
- Czyli piwnica, Maczeta i tajny pokoik Lechnera? - zapytała w końcu Jill.

W zasadzie było jej wszystko jedno gdzie udadzą się w następnej kolejności. Czuła się jak dziecko w lunaparku. Chciała obskoczyć wszystkie atrakcje i jedynie do wyjścia jej się nie spieszyło.
Na odchodnym odwróciła się jeszcze do mężczyzny za szybą.
- Do zobaczenia po drugiej stronie lustra, Alicjo...
Puściła mu oczko. Co się kryło za tym gestem? Jeden Bóg mógł to wiedzieć. Ale jego z pewnością nie było pośród ścian tego opuszczonego więzienia.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172