Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2010, 22:01   #7
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Nie zdążył sięgnąć po szpadę. Krzyk, łomot, trzask. Kolejne rozwalone okno przez które wlatywała skrzydlata parodia kobiety. Kolejna, kolejna, kolejna …
- Kurr … - ktoś nie zdążył krzyknąć. Jakiś lokaj niosący tacę nagle padł. Miał szczęście, to tylko ucho, które po nagłym ataku harpii znalazło się tuż obok boćwiny w ukraińskim barszczu. Bryzgająca krew, wycie, krzyki mężczyzn, płacz kobiet, rany oraz one, nadlatujące przez okna, pikujące spod wysokiego sufitu na próbujących uciekać ludzi. Panika zaczęła ogarniać większość, a raczej ogarnęłaby, gdyby nie Benedykt oraz jego syn, którzy zaczęli porządkować ten chaos organizując jaką taką obronę. Gdyby nie ich szybka reakcja, to prawdopodobnie nagły atak zmieniłby salę, oraz pewnie cały zamek, w jatkę, tymczasem zaś po pierwszym szoku ktoś zaczął wyciągać broń, inni ustawiali się w szeregu, ktoś jeszcze robił barykadę ze stołu, jakby to miało pomóc przed latającymi stworami. Brak było broni. Panowie wprawdzie mieli oręż, ale przeważnie była to tępa broń okazyjna, wysadzana bogatymi klejnotami, kompletnie nienadająca się do jakiejkolwiek walki. Przecież na balu należy ładnie wyglądać, oręż zaś ma służyć panom do ozdoby. Powinna wzbudzać miłe zainteresowanie pań oraz nie plątać się podczas tańca pomiędzy nogami. To taki nieco większy oraz ozdobniejszy kuzyn przecinaka do papieru. Takie wspaniale dzieło jubilera, ale niekoniecznie kowala. Pozwalające olśniewać, ale niekoniecznie szykować się na upiorne natarcie stworów, które właśnie robiły masakrę przy sąsiednim stole. Tam siedziała wcześniej jakaś rodzina z małymi dziećmi, wcześniej … Teraz bowiem wlazła pod stół, nawet tęgawy pan domu, któremu tylko tyłek wystawał zza blatu. Właśnie idealnie prosto w te wypięte, tłuste cztery litery nurkowała jakaś harpia. Szczęśliwie na miejscu znalazł się Julian. Zimny, jak ręka węża pot wywoływał dreszcz na posztywniałym karku, kiedy odcięty łeb stwora wesoło podskakując potoczyła się po sali. Wprost pod dawny podest dla orkiestry.

Złe oko. Spojrzało na niego, a może na nią. Harpia stała blisko. Wytytłana krwią oraz majonezem przypominała ohydną teatralną groteskę, ale wcale przez to nie mniej niebezpieczną, że aż idiotycznie śmieszną.
- Whrah! - poderwała się do krótkiego lotu rzucając na nich. Miała rozdziawioną poszczę oraz język przypominający wężowy, tyle, ze miał długość jakiejś połowy metra oraz barwę wściekłego bordo. Atak. Na Cait ... Szlag. Harpia. Smród parszywego oddechu. Błysk mrocznego okrucieństwa. Zamachnęła się skrzydłem, którego pióra przypominały złowrogimi plamami zieleni, iż są nasączone trucizną
Nie miał czasu wyciągnąć broni. Nie miał czasu, ale miał przed sobą pieczonego prosiaka.
- Jasn … uwa … - zablokował jakimś desperackim chwytem jej cios srebrną tacą, której pasztecikowa zawartość tytłała się właśnie pod nogami. - Cait … mama … - cóż, był przekonany, że rodzicielka poradzi sobie znacznie lepiej, niż siostra.

Taca zadrżała mu w dłoniach po kolejnym uderzeniu, które zrobiło w srebrze wyraźne wklęśnięcia. Prosiak! No, nie tyle prosiak, co rzeźnicki nóż tkwiący w nim niczym kołek w wiejskim płocie. Jakaś kolejna gnida próbowała ich dziabnąć z góry, ale ktoś ją zestrzelił kuszą. Niech to gęś. Kto ma tu kuszę? Nieważne, jak to dobrze, że ma, bo ścierwo upadło niedaleko jej stóp, zaskakując także ich własnego przeciwnika, który zawahał się na chwilę. Cios! Długim na stopę, szerokim nożem. Potem jeszcze poprawka, aż wreszcie łeb harpii odpadł i leżał obok prosiaka, niczym majonezowa przystawka. Tuż obok, był jeszcze trzeci, przykryty tortem czekoladowym. Należał do obsługującej gości dwórki, która uciekając rozpaczliwie przed atakiem wpadła na stolik ze słodyczami. Leżała teraz zemdlona niczym królewna – Czekolada, obłożona tortem, precelkami oraz wiadrem kandyzowanych owoców. Miała szczęście … większe od wielu innych na tej sali, bo choć wywalając się straciła przytomność, to wydawało się, że tak naprawdę nie jest jej nic poważnego. Najwyżej na zawsze znienawidzi słodycze. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, dziewczyna bowiem wydawała się dość pulchna.

Smród. Wszędzie potworny zaduch oraz odrażająca stęchlizna, która niemal zwalała z nóg. Ohyda wdzierająca się do nozdrzy oraz raniąca je samym odorem. Caitlinn zachwiała się. Znowu jakaś wredna skrzydlasta bestia próbowała skoczyć na nich. Dziewczyna upadła.
- Cait … - próbował krzyknąć, ale nie miał czasu. Ponownie próbowała ich trafić silnym uderzeniem prawego skrzydła. Następny atak tym razem już napotkał oręż Connleya. Kolejna harpia wzięła sobie na cel Caitlinn. Pikując spod sufitu wylądowała na stole, żeby dostać prosto w pysk karafką octu, który miał służyć jako przyprawa drobiowej galaretki. Tego nawet przyzwyczajona do syfu harpia nie mogła wytrzymać. Wstrzymała się wyjąc, oraz próbując nieporadnie skrzydłem zetrzeć piekący kwas octowy z pyska. Sztych prosty wystarczył na nią.
- Uciekajcie! - rzuciła Fiona, która zjawiła się nie wiadomo skąd, gdy oknem wlatywała jakaś horda stworów. Sama skoczyła w stronę drzwi - Za mną! - Pędząc w długiej, balowej sukni oraz trzewiczkach z taka gracją i prędkością, że sama Flora mogłaby jej mocno pozazdrościć.

- Caitlinn – wrzasnął, próbując pociągnąć za sobą półprzytomna dziewczynę. A może nie półprzytomną, tylko zaskoczoną, ranną, zatrutą … - Jasny … - szpada zagrzechotała w pochwie. Harpie atakowały głównie grupę chaosu. Wśród nich Lilavati, ale wydawało się, na ile miał czas spojrzeć, że przedstawicielstwo Merlina ostro się opędza od latających napastników. Miał nadzieję, że Mandorowi i pannie Chanicut nic się nie stanie. Łączyło ich kilka przyjemnych wspomnień. Jednakże tamci radzili sobie, tutaj zaś miał kolejną latającą makabrę. Szczęśliwie ktoś ją zdjął. Aleksander? Może, nie miał okazji jeszcze poznać syna Benedykta. Nieważne ... zdesperowany pochylił się oraz wziął dziewczynę na ręce.


Zaskoczona jakby nie stawiała oporu … jedynie jej piękne oczy wyrażały zdziwienie i niepewność. Jakby nie wiedziały, co robić … Mikrosekunda, która wystarczyła mu, by zobaczyć ich głębię i kolejna, by rozpaczliwie trzasnąć butem przewrócona wazę z resztką rosołu, która poderwana kopniakiem wystartowała niczym z katapulty lądując na pysku kolejnej harpii.

- Szybciej – usłyszał nerwowy głos mamy, która dopadła już do drzwi.
- Już, biegniemy – odkrzyknął przeskakując przewrócony fotel. Obok leżało ciało jakiejś zabitej kobiety w pomarańczowej sukni. To znaczy najpierw wydawało się, że to było ciało, gdyz potem kobieta otwarła oczy i wydarła się:
- Zabili mnie! - donośnym tonem dobitnie wskazującym, że gada całkowite bzdury.
Ktoś walczył zasłaniając się taboretem, jednocześnie zaś trzymając małego chłopczyka. Takiego w dziecinnym garniturku, białych podkolanówkach oraz krótkich spodenkach. Istną miniaturę ucznia jakiejś ekskluzywnej szkoły. Ktoś biegł mu już na pomoc, nawet kilka osób …

Nie zatrzymywał się. Przewrócone krzesło, jakieś resztki pomieszanego jedzenia oraz ona … na rękach. Była lekka, smukła … czuł przez cienką materię sukni jej miękkie, poddające się jego sile ciało. Kobiece ciepło. Delikatna zwiewność, niczym lekki, wiosenny wietrzyk. Najpierw niepewna ... lecz wpadając za drzwi korytarza poczuł obejmującą go dłoń. Jej dłoń. Aksamitną skórę palców … ufne spojrzenie, które powoli traciło owe nuty zagubienia … Jeszcze chwilę … za ostro wbiegł nie patrząc na nic …
- Auu! - wleciał na jakąś szafkę, po czym niby piłka odbił się od jakiejś pokrytej sztukaterią ściany. Ledwo uratował ja od zderzenia. Upadliby, gdyby Fiona nie złapała go na czas.
- Już – usłyszał … albo mu się zdawało, że usłyszał. - Już, proszę, puść mnie. Już dobrze – cichy, ale równo mówiony tekst powoli przebijał się do jego podminowanych adrenaliną uszu.
- Dobrze – odruchowo powtórzył – na pewno dobrze?
- Tak, już dobrze, dziękuję – trzymana przez niego poruszyła się lekko wyraźnie wskazując, że choć jest mu wdzięczna, chce znów stanąć sama.
Opuścił ją ostrożnie przypatrując się. Nie wyglądało, ażeby miała jakiekolwiek rany. Ba, jakimś cudem nawet jej suknia była równie nienaruszona, jak na początku balu, choć niewątpliwie nadawała się tylko do prasowania.

Westchnęli głęboko. Przez chwilę dziewczyna stała drżąc lekko oraz podtrzymując się ściany, ale widocznie wracała do siebie.
- Mamo, dokąd? - rzucił.
- Niższe partie zamku. Wzorzec nie działa, Logrus także, nie mówca już o atutach, ale żeby to sprawdzić, muszę się chwilę skoncentrować, muszę … - przerwał jej.
- Oczywiście mamo – jeżeli ktokolwiek mógłby ocenić, co się stało Wzorcowi, to jedynie Fiona, pilna uczennica Dworkina. Pytania oraz odpowiedzi na nie były niezbędne, by zrozumieć, co zaszło, co się stało? Jednak nie mógł iść z nią, po prostu nie mógł. - Weź proszę Caitlinn, pomoże ci …
- Jeśli któreś z nas ma pomóc twojej matce w dotarciu do Wzorca, to ty. Wiesz doskonale, że jesteś w tym lepszy, ja nawet nie przeszłam Wzorca! - przerwała mu ostro kuzynka, która chyba odzyskała dawny rezon.
Spojrzał na nią tym charakterystycznym wzrokiem, którym spoglądają mężczyźni na kobiety, nie rozumiejące oczywistej prawdy, że facet po prostu nie może zostawić takiej walki. Tam była rodzina. Najbliższych odprowadził tutaj w bezpieczne miejsce, ale teraz musiał wracać. Po prostu, jezlei się jest mężczyzną, to się musi. Koniec kropka! Nawet jeśli wielu Amberytów było lepszych przy starciu bronią białą.
- Muszę wracać – powtórzył uparcie.
- Ja także – usłyszał pewny siebie głos dziewczyny.
- Dobrze, jakby co będę w podziemiach – Fiona nie była w nastroju do kłótni. - Sprawdzę wzorzec i atuty oraz spróbuję ogarnąć sytuację. Uważajcie na siebie – krzyknęła jeszcze odchodząc szybkim krokiem. Takie tradycyjnie wypowiedziane słowa, ale niezwykle poważne w ustach Fiony. Ona naprawdę radziła im być niezwykle ostrożnymi oraz kierować się rozwagą.

Szczęśliwie na placu boju sytuacja nie wyglądała tak kiepsko, jak to się działo poprzednio. Starsi Amberyci oraz Aleksander organizowali obronę oraz sami walczyli przeciwko okropnym napastnikom przerzedzając skutecznie ich szeregi. Wielka chmura harpii powoli zmieniła się w znacznie mniej liczną grupę, której pojedyncze osobniki kołowały pod sufitem wysokiej sali, bojąc się widocznie zaatakować. Ktoś krzyczał, żeby przynieść kusze. Całkiem sensownie. Bestie mogły masakrować amberycka szlachtę oraz zaproszonych gości, ale nawet ich liczba nie wystarczyła, by przełamać obronę książąt krwi. Przybiegło też nieco stacjonującego na niższej kondygnacji wojska. Szybko obstawili poselstwa z Cieni i mieszkańców Amberu wspierani prze Hektora i Samsona. Rinaldo wsiąkł niczym kamfora. Wraz z nim reszta delegacji. Pewnie zwiali w inny korytarz. Rozsądnie. Gorzej wyglądała sprawa poselstwa z Dworców. Mieli rannych, w tym Mandora. Nie wiedział, czy nie stało się coś Lilavati. Stana przygotowany. Ktoś wreszcie przyniesie kusze.

To było dziwne. Patrzył na salę. Kilkuset ludzi, kobiet, dzieci ... kilkaset co najmniej stworów ... niebezpiecznych stworów. Czemu więc nie widział ani jednego człowieka, który by padł pod ciosami harpii? W strachu, w panice ... przecież nawet najlepsi Amberyci nie mogli być wszędzie. Dlaczegóż więc wydawało się, że straty są niewielkie, jeżeli w ogóle jakiekolwiek? Szczęście? Pewnie również, ale cala sytuacja przekraczała nie tylko dozę szczęścia, ale nawet zjawiska nadprzyrodzonego. Mogła być jednak również czymś więcej, mianowicie zaplanowanym elementem ataku. Może ktoś kazał harpiom nie zabijać? Przecież równie dobrze co atak, mógł to być sygnał, takie wyzwanie rzucone Randomowi.

Osłaniając Caitlinn podszedł do syna Benedykta oraz dziewczyny, którą niespecjalnie kojarzył. Miała krew królewską, jednakże nie wiedział nic więcej. Rozmawiali pewnie podejmując jakąś wspólną decyzję, gdyż właśnie próbowali gdzieś ruszyć. Connley nie planował ich zatrzymać, ale spośród Amberytów tylko oni wydawali się jako tako wolni. Nawet, gdyby musiał im trochę potowarzyszyć, chciał porozmawiać, poznać ich opinię na temat tego, co się wydarzyło.
- Pani, panie – przedstawił się im szybko lekko kłaniając – jestem Connley, a to kuzynka Caitlinn. Czy wiecie może, co tu się dzieje? Ewentualnie, gdzie może się przydać trochę wsparcia. Może Julian, czy Benedykt wspominali cokolwiek – wyraził nadzieję.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 06-10-2010 o 18:18.
Kelly jest offline