| Wyprawa
Aura magiczna był silna w okolicy, a jej natężenie rosło w miarę zbliżania się do Point du Mere Diable.
Ale to była dziwna magia, Peter jeszcze nigdy się z taką nie spotkał. Emanowała jakąś pierwotnością, dzikością. I wielką potęgą. Cokolwiek kryło się w wieży, bądź pod nią, zdecydowanie przerastało możliwości młodego maga.
***
Usunięcie wartownika pilnującego ogniska poszło łatwo i szybko. Ogłuszony tępą strzałą padł na ziemię z cichym stęknięciem.
Elf i człowiek zbliżyli się wolno do ogniska, ostrożnie, wypatrując kompanów powalonego. Żaden się jednak nie pojawił. Kosma zarzucił go sobie na plecy i zniknął w mroku, zaś Yavandir, zostawiwszy uprzednio koło ogniska wodorosty i muszle, ruszył za nim, zacierając ich ślady.
Zdążył schować się w ostatniej chwili, gdyż właśnie nadeszła reszta ludzi du’Pontów. - Gdzie Arnulf?
- Ni wim, tu został, nie?
Zaczęli rozglądać się za nieobecnym z wyraźnym niepokojem. - Może w krzole polazł?
- Nu, jużem dwakroć był się wysrać po tym żarciu paskudnym, ale…
- A co jak z nim to, co z Grifo?
- A po chuj miałby do tych jaskiniów leźć?
- Bo ja wim…
- W krzolach pewnikiem siedzi, wołajta go. – jeden spróbował uspokoić kamratów.
Jednak okrzykiwanie towarzysza nie przyniosło żadnych efektów. Strażnicy zaczęli robić się nerwowi. Dłonie zaciskały się na rękojeściach, kilku odpaliło od ogniska pochodnie. - Szukajta go, chłopy. – zakomenderował któryś. – Ino baczenie mieć, po dwóch iść, nie rozłączać i nie rozłazić. I z dala od jaskiniów przeklętych, tfu, tfu. – splunął.
Ludzie rozeszli się parami i zaczęli przeczesywać najbliższe krzaki. Oczywistym było, że wkrótce dojdą i do kryjówki Yavandira i jego pomagiera.
*** Zamek, zewnÄ…trz
Zamysł Tupika, by podążać za cieniem i osaczyć go w odpowiedniej chwili był dobry. Nawet bardzo. Gdyby więc cień ów faktycznie był zabójcą chcącym wedrzeć się do zamku i zamordować dziedzica, plan pewnie udałby się bez pudła.
Jednak podążając za skrytym w mroku osobnikiem, Tupik zorientował się, że nie zmierzają do zamku, a dokładnie w przeciwną stronę.
Był sam, a bez podnoszenia larum i co za tym idzie - wystraszenia nieproszonego gościa, nie mógł nikogo o tym powiadomić, Otto bowiem pobiegł ściągać straż do wewnątrz.
Tymczasem byli już na murze. Tajemnicza postać zatrzymała się przy blankach, pochyliła. Tupik nie mógł zbliżyć się bardziej bez wykrycia, toteż z ukrycia obserwował, jak wchodzi na krenelaż. Przez chwilę wyglądało to, jakby zamierzała skoczyć, ale okazało się, że schodzi po linie z kotwiczką, zaczepioną o mur. Zamek, wewnątrz
Mobilizowani przez Otta napotykani strażnicy mieli opory przed wykonywaniem poleceń sługi, ale słysząc, że chodzi o bezpieczeństwo dziedzica i powołanie na majordomusa, nie wnikali w szczegóły.
Podwoili straże na piętrze, gdzie mieściły się pokoje Malcolma, a ci, którzy akurat nie byli na warcie ruszyli za Ottem.
Wkroczyli do komnaty dziedzica, wyjaśniwszy wpierw sytuację strażnikom przed drzwiami. W środku powitały ich zdziwione spojrzenia Lady Lucienne, Zygfryda de Leve i samego Malcolma. Zamek, dziedziniec
Frank już z daleka zauważył, że brama jest otwarta. Było to niepokojące, ale stało się zadziwiające, gdy po zbliżeniu się dostrzegł, że kręcą się przy niej wartownicy. Ci, poznawszy go, wstrzymali się z zamknięciem wrót, póki nie wjechał na dziedziniec.
Już miał ich solidnie obsobaczyć, strażnicy już mieli zacząć się tłumaczyć, gdy rozległ się czyjś okrzyk. - Ha, oto jesteś, Kress! Jużem myślał, że do jutrzni przyjdzie czekać, by się z tobą napić! No złaźże i daj się uściskać, stary druhu!
- Jean Pierre?
*** Młokos - Nie ma co czekać, zgadzamy się. – oświadczył Huntz. On i jego ludzie zaczęli zbierać się do wyjścia, nie odmawiając sobie jednak piwa i jadła, które bez żenady wzięli ze sobą. Razem z naczyniami. – Czas nam wracać do swoich. No, acan, jeszcze się obaczymy. Powiesz wtedy więcej o tym twoim transporcie, jeśli mamy go dla ciebie zdobyć.
Zbrojni zebrali siÄ™ szybko i sprawnie, po czym odjechali.
Wkrótce potem karczmę opuścił i metys Amadil, udając się w sobie znanym kierunku i w nie tylko sobie znanej sprawie.
*** Ziemie rodu de La Rocque - Panie?
- Mów.
- Jesteśmy już na ziemiach Antoine’a de La Rocque.
- W takim razie tutaj się zatrzymamy. Każ robić obóz. Pobudka skoro świt. Jutro zaczynamy pracę.
- Tak, panie.
Bertrand Vadier, komorzy księcia Akwitanii, przeciągnął się z zadowoleniem. W myślach już widział wpływy z podatków i łapówek, które w postaci monet wypełnią jego kufry aż po brzegi. Jego, póki nie wróci do stolicy księstwa. Wtedy staną się własnością księcia. Ale zanim to nastąpi, mógł uważać je za swoje. Co z lubością czynił, licząc i kalkulując. I wydając. W myślach. |