Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-10-2010, 17:46   #4
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
DAWNO, DAWNO TEMU


7 i 8 września 2011 r.



Zaułek za pubem "Pojutrze". Dwie postaci na tle artystycznego grafitti przedstawiającego oko. Patrick Cohen – chudy facet w okolicach pięćdziesiątki o charakterystycznych rysach twarzy, wysokim czole i czarnych, zaczesanych do tyłu włosach. Natasha Kalinsky – młoda, dwudziestoklikuletnia dziewczyna, która mogłaby być jego córką, ubrana w modną, skórzaną kurtkę, jej włosy w kolorze smerfa ułożone w zadziorną, punkową fryzurę.

- Tu leżało ciało. Wszędzie. – mężczyzna mówi powoli i dobitnie. Oszczędnymi gestami głowy wskazuje miejsca, gdzie leżały konkretne części ciała. Wspomina pozostałe miejsca zbrodni. Ładne, ozdobione ostrym makijażem oczy dziewczyny rozszerzają się. Zna te lokacje, była w nich, w końcu to ona jest autorką wszystkich tych upiornych malowideł. Wszystkich "Oczu Diabła".

– Dlatego nie chcę, żebyś się z nimi zadawała. – kończy Cohen – Najlepiej gdybyś na parę dni zaszyła się w jakimś miejscu o którym nie wie nikt z otoczenia Nasha Tarotha.

Pobladła Natasha zagryza wargę. Podejmuje decyzję.

***

- Witam doktorze Cohen. Nazywam się Nash Tharoth.

W miejscu charyzmatycznego faceta o rudych włosach, posągowej urodzie i łudząco przyjaznym wyrazie twarzy, pojawia się czterometrowe monstrum o groteskowej, pełnej krzywych kłów paszczy, podobnej do lwiego pyska. Jego nietoperze skrzydła przesłaniają krwistoczerwone niebo. Jego głos ogłusza, niczym syrena przeciwmgielna:

- TAKIEJ SZCZEROŚCI PAN OCZEKIWAŁ?!

Chudzielec nie kontroluje już przerażenia. Bezwładnie opada na kolana, drży, a w nienaturalnie rozszerzonych oczach ma łzy.
Gdy wstaje, nie jest już tym samym człowiekiem.

***

– Chcesz przywołać demona. – mówi ściszonym głosem człowiek, który mógłby pozować do ostatniej wieczerzy zarówno jako Chrystus jak i Judasz. – Nieźle.

– Astarot szykuje coś wielkiego, chcę to coś powstrzymać.

– Przywołam kogoś, kto pomoże ci skontaktować się z siłą, która jest w przeciwieństwie do Astarota. Sługę Geburaha.

Chudzielec uśmiecha się paskudnie. Wie o kim ten gość mówi: Archont Geburah. Bezlitosny Sędzia, emanacja bezwzględnego, brutalnego prawa, jeden z najpotężniejszych świadomych bytów w całej historii stworzenia.
I być może ich ostatnia deska ratunku w tym obłąkanym śledztwie.

***

– Służka. Naznaczona przez jakiegoś Metropolitę. Jest jak pieprzony mistyczny GPS. – pada w czasie tej samej rozmowy z ust Jezusa lub Judasza. Patrick rozumie aż za dobrze, o kim jest mowa.

– Można to jakoś przerwać?

– Musiałbyś wiedzieć kto w nią włazi. Potem można to odwrócić.

– Ile ci to zajmie?

– Nie dam rady zrobić obu rzeczy w jedną noc.

– Będę później potrzebował tego rytuału. Jak cię znajdę?

– Meggie

Nie zdążyli zrobić żadnej z rzeczy, o których rozmawiali. Okazało się, że po dzisiejszym wieczorze dla Patricka Cohena i dwójki z jego współpracowników nie było już żadnego "później".

***

Magazyn na Red Hook, upiorne światło sączące się z portalu oświetla sylwetki Patricka Cohena, Jessiki Kingston i Nasha Tarotha. W tle młody sobowtór jednej z ofiar, Andy Aswood, zwija się w konwulsjach. Cohen nie czuje współczucia – gnojek dostał to, na co zasłużył. Jest tu ktoś jeszcze. Ktoś czający się w ciemnościach za stalowym słupem.

– Będziecie mu towarzyszyć jako osłona. Ja zatrzymam tych, którzy chcą go zgładzić. – mówi fałszywy Astarot, spoglądając na Ashwooda. Nie może widzieć, jak za jego plecami ktoś właśnie unosi karabin. Cohen i Kingston widzą strzelca doskonale. Zapada decyzja.

– A co jeśli odmówimy?

Huk strzałów, krew, ogień, wściekły ryk demona – sekundy później cały kwartał Red Hook tonie w świetlistej eksplozji.

A później...

Nie, nie ma już "później".

Jeszcze długo nie.


DZIŚ

I.


22 lutego 2012 r.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=AyppkO8gbCg[/MEDIA]

Spierdoliłeś staruszku.

To była pierwsza myśl, która powitała Patricka Cohena gdy tylko odzyskał świadomość. Bolesna nieporównanie bardziej niż migrena pulsująca w skroniach.

Popełniłeś koszmarny i niewybaczalny błąd.

W dodatku nie ty poniosłeś jego konsekwencje.

Stary, bezmyślny idioto!


– ...Mussszę zadzwonić... – wyrzęził gdy tylko zdołał poruszyć ustami. Powtarzał to zdanie wielokrotnie i do znudzenia, najpierw spokojnie tłumacząc, że komuś może grozić niebezpieczeństwo, potem wrzeszcząc lekarzom w twarz, że będą mieli krew na rękach. Na koniec błagał żałosnym tonem na granicy płaczu. Równie dobrze, mógłby mówić do ściany. Procedura została wykonana z bezlitosną sumiennością.
Początkowo, gdy tylko był już w stanie znów chodzić, krążył po swoim pokoju jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, czasem wywrzaskując coś w stronę zimnego oka kamery przy suficie. Później się uspokoił, zaczął spędzać czas siedząc na swoim łóżku i bezmyślnie gapiąc się w okno. Apatia była tylko pozorna, w głowie szalały tysiące czarnych myśli, warianty, scenariusze, próby przeanalizowania co mógł zrobić inaczej. Jasne, pokonali Astarota, a przynajmniej zrobili wszystko co konieczne, by pokrzyżować jego plany. Doprawdy pyrrusowe zwycięstwo. Za szybko... za mało precyzyjnie... nie zdążył jej ochronić, tej jednej, najważniejszej figury w skomplikowanym szachowym układzie, na której ocaleniu najbardziej mu zależało. Mógł się do woli wściekać na lekarzy, ale gdzieś tam na dnie duszy czuł, że najprawdopodobniej jest już za późno. Przespał całe miesiące... czas, w którym może wydarzyć się dosłownie wszystko.
To nie lekarze byli winni.
Natasha Kalinsky została wystawiona na śmiertelne niebezpieczeństwo tylko i wyłącznie przez jego lekkomyślność. I jego pierdolone dobre chęci, za którymi nie poszły wystarczająco skuteczne działania. Gdyby nie próbował wtrącać się w jej życie, byłaby w tej chwili bezpieczna.
No chyba, że któregoś dnia znudziłaby się swojemu upadłemu Aniołowi Stróżowi i zaleźliby ją w pokrojoną na kawałki u stóp malowidła własnego autorstwa.
Czy ta sytuacja w ogóle miała dobre rozwiązanie?
Rozważał ich wiele – każde miało wady, ale wszystkie wydawały mu się lepsze od obecnej sytuacji.
Gdyby poprosił Chrystusa o zerwanie jej demonicznej smyczy od razu, choćby na środku tej pierdolonej naleśnikarni, zamiast bawić się w przyzywanie bajkowego archanioła....
Gdyby inaczej rozegrać akcję na Red Hook...
Gdyby strzelić sobie w durny łeb, jednym ruchem odcinając ją od wszelkich powiązań, na które trzymający smycz demon mógłby źle patrzeć...
Gdyby...
To wszystko przeszłość. Decyzje zostały podjęte i nic już nie mogło ich cofnąć. Teraz mógł tylko siedzieć, rozpamiętywać porażkę i odchodzić od zmysłów z niepokoju. Później.. później być może będzie mógł działać. Lub chociaż ocenić rozmiary szkód, które wyrządził.

Kiedy tylko w końcu go wypuszczą.

Jeśli tylko w końcu go wypuszczą.

Opanował się. Pozwolił lekarzom odzyskać wiarę w jego zdrowe zmysły. Przeprosił. Współpracował. Zaangażował się w terapię. Pomagał układać listę leków.

Czekał.

***

Drugiego dnia po wybudzeniu ze śpiączki przyniesiono mu książki. Być może pod ich wpływem jego obsesja przybrała materialny kształt.

Cytadela

Mroczna Wieża

Pierdolona Barad-Dur

Suma wszystkich lęków, obsesji, ale też nikłych resztek nadziei. I coś znacznie więcej. Coś czego jeszcze nie rozumiał. Jakaś niemożliwa do ubrania w słowa obietnica. Z wyglądu Cytadela przypominała surrealistyczny, czarny wieżowiec, rozorany na pół cienką strugą krwistej czerwieni. Zawsze gdzieś w oddali, zawsze poza jego zasięgiem. W swoich koszmarach, upiornych nie-snach o Metropolis, rozpaczliwie starał się odnaleźć drogę do niej. Ślad krwi, czerwoną linię prowadzącą przez Miasto Miast do podnóża tajemniczej budowli.

Jak na razie na próżno.


II.

Spotkanie minęło mu błyskawicznie. Kingston i Baldrick byli cali i zdrowi – tyle na razie musiało mu wystarczyć. Postanowił, że pogada z nimi później. Z całego wywodu Piguły – starego znajomego z Wydziału Zabójstw – dotarło do niego tyle, że przez długie miesiące ich śpiączki nic nie zostało ustalone i potrzeba było nowej ofiary Tarociarza, by ktoś się ocknął. Nie zdziwiło go to specjalnie. Szczegóły na jutrzejszej odprawie, Chryste...

– Żartujesz Strepsilis? Do jutrzejszego poranka mamy DWANAŚCIE GODZIN! – w końcu nie wytrzymał, choć nowa sprawa była ostatnią rzeczą która zaprzątała mu teraz głowę – Jeśli to naprawdę jest Tarociarz, jutro o ósmej może być za późno dla kilku kolejnych ofiar!

– Rano. – usadził go nowy przełożony, najwyraźniej uznając, że to wyczerpuje temat – tu macie nowe telefony służbowe. Stare są zdezelowane przez wybuch i trafiły do materiału dowodowego. Cohen, gdzie ty do ch...

Patrick zacisnął kościstą rękę na komórce i kilkoma błyskawicznymi ruchami palców wbił jakiś numer. Wstał i z telefonem przy uchu ruszył w stronę wyjścia.

– Rano – rzucił jeszcze przez ramię, po czym zniknął w korytarzu.

***

Pod wybranym numerem uprzejmy głos automatu poinformował, że abonent jest czasowo niedostępny. Niczego innego nie powinien oczekiwać – jednak nadzieja zawsze umiera ostatnia. Wezwał taksówkę i ruszył na Brooklin. Znalezienie ostatniego adresu, pod którym ostatnio przechowywała się Natasha nie zajęło mu dużo czasu.
Kolejny ślepy zaułek – właścicielka mieszkania nie żyła. Śmierć w wypadku samochodowym na początku października.
Ruszył na Soho.
Do domu.
Jego mieszkanie zmieniło się w pokryty kurzem, duszny grobowiec pełny uschłych roślin i zepsutego jedzenia. Walkę z postępującą entropią ograniczył chwilowo do otwarcia okna.
Poczta, automatyczna sekretarka, email... nic. Żadnych wieści, żadnych żądań, żadnych kart tarota ani części ciała, tylko jakieś wezwanie do zapłaty zaległych alimentów.
Kolejne kroki wymagały bardziej sprecyzowanego planu. Dostępu do bazy danych policji. Być może znajomości szczegółów odnośnie nowej sprawy. Nie mógł sobie pozwolić na błędy z powodu pośpiechu.
Rano.
Tymczasem ponownie wezwał taksówkę i zamówił kolejny kurs na Brooklin. Po drodze kupił herbatę i telefon na kartę.

***

– Witam detektywie Cohen, proszę wejść. – rzekła starsza, niewidoma murzynka o sympatycznym, matczynym uśmiechu – Tęskniłam za panem.

– Mam wrażenie, że spałem całą wieczność. Earl Grey z trawą cytrynową, myślę, ze ci przypadnie do gustu. – rzekł wręczając jej ładnie zapakowaną torebkę i wszedł do środka.

– Spał pan? – zagadnęła tajemniczo – Wydaje mi się, że raczej pan się obudził.

– Przez ostatnie miesiące chyba spałem. Potem spałem i budziłem się na zmianę po tej i tamtej stronie. – westchnął – zrobiłem coś, Meggie. Obawiam, się że coś bardzo złego.

– Myślałam, że juz pan nauczył się nie oceniać niczego dualistycznie. Zło i dobro to jedynie odbicie jednej siły. Czułam to, co się stało we wrześniu..

– Chętnie o tym posłucham. Sam nie wiem, co właściwie się stało. Znam tylko swoje decyzje, jednak nie zdążyłem poznać konsekwencji.

– Konsekwencje ... dobre słowo – powiedziała ze smutkiem – Obawiam się... że zmienił sie pan.

– W jakim sensie?

– Proszę mi opowiedzieć, co się tam stało, może będę w stanie lepiej zrozumieć istotę tej zmiany.

A właściwie czemu nie. Opowiedział jej całą historię od momentu spotkania z "Chrystusem", do ostatnich obłąkanych poszukiwań Mrocznej Wieży.

– Obawiam się, że ta energia, te błękitne światło i płomienie to nie było zwyczajne światło. – rzekła po chwili namysłu, gdy Cohen skończył – Ludzie różnie je nazywają. Croma, Lumina, Glamour, Esencja, Kiria, Moc

– Wierz mi, nie wyglądało normalnie, nawet jak na standardy Metropolis.

– Ona... ta energia nie ulatuje nigdy, nigdzie. Szuka sobie naczynia zdolnego ją pomieścić. Naczynia, lub... naczyń. Wydaje mi się, detektywie, że część tej energii jest teraz w tobie

– Coś w rodzaju napromieniowania? Dużo czasu mi zostało?

– To raczej nie tak. To tak jak chrzest. Symboliczna przemiana. Tylko tutaj ta przemiana staje się faktem. Nie jesteś już w pełni istotą ludzką, doktorze. Czy może raczej inaczej, właśnie stajesz się nią w pełni. Budzisz z uśpienia. Otwierasz oczy szerzej i szerzej.

– Więc czym się staję? Demonem? Aniołem? Neferytą? – próbował sobie przypomnieć nazwy innych istot o których mu opowiadano przed śpiączką, ale skończyło się tylko kolejnym atakiem migreny.

– Człowiekiem. Wyrwanym z więzienia Iluzji. Możliwe, że szaleńcem.

– No dobrze, chyba już rozumiem. – zażył monstrualną dawkę środków przeciwbólowych i popił herbatą – Ale co to oznacza w praktyce?

– Nie wiem - odpowiedziała z rozbrajającą szczerością. – A jedyna osoba, która mogła coś wiedzieć i o której ja wiedziałam zaginęła w noc wybuchu.

– Ten facet z którym mnie umówiłaś? Zniknął? – Apatia Cohena minęła jak ręką odjął. Teraz w jego głosie zabrzmiał strach, na granicy paniki.

– Tak. – odpowiedziała – Próbowałam się z nim skontaktować, lecz bezskutecznie..

– Więc sytuacja stała się jeszcze bardziej beznadziejna, niż sobie wyobrażałem - opadł się ciężko o oparcie kanapy.

– Co więcej, on zniknął lecz miasto wypełniło się... czymś. Dziwnymi... siłami. Zapewne nie czytał pan gazet?

– Nie.. nic nie wiem.. ze szpitala przyszedłem prawie prosto do ciebie.

– Ja tez nie czytałam, lecz wiem co się dzieje. Nie ma dnia, by nie zginęło kilkanaście osób. Pana koledzy giną podczas strzelanin. W kilku rejonach miasta doszło do krwawych zamieszek. Ataków terrorystycznych. Wojen gangów. Krew płynie ulicami, detektywie. Ale to dopiero początek....

– Dobry Boże, co my zrobiliśmy.... – jęknął ledwie słyszalnie.

– Proszę się nie obwiniać. Nie zawsze sami kierujemy swoimi poczynaniami.

– Nikt nie kierował moimi poczynaniami. Mogłem temu zapobiec, powiedziano mi to wprost, ale nie uwierzyłem.

– A może... byłoby gorzej. Nie może pan tego wiedzieć.

Patrick rozważył to zdanie. Po dłuższej chwili milczenia odparł:

– Może. Teraz to już nieważne. Stało się. Mogło się stać coś... innego. Wybierałem mniejsze zło i nie umiem ocenić czy wybrałem dobrze. Powiedz mi... czy przynajmniej Erika jest już bezpieczna?

– Nie wyczuwam jej

– To chyba dobrze?

– Chyba. Od kilku miesięcy niczego nie jestem pewna.

– Przerażasz mnie Meggie. A co z Wieżą? Czy ten opis coś ci przypomina?

– Nie. Ale może to jedna z cytadel.

– Siedzib Archontów?

– Też. Ale nie tylko oni mają cytadele.

– Upadli?

– Tak. Najwyżsi w hierarchii.

– Rozumiem, mam wrażenie, że ktoś ze skrzydlatego towarzystwa czegoś ode mnie chce...

– Zawsze czegoś chcą. Zawsze, detektywie.

– Od jutra rana zaczynam nową sprawę – zmienił temat. – Coś paskudnego musiało się stać, bo podejrzewają powrót Tarociarza... może dowiem się czegoś co pozwoli nam to wszytko zrozumieć.

– Myślę, że te sprawy będą ... powiązane.

– Tego się obawiam. Mam do ciebie prośbę: gdyby ten facet – jak on właściwie ma na imię? – No w każdym razie gość od rytuałów, się do ciebie odezwał, przekaż mu, że go szukam...

– Dobrze

– Nie wiem czy powstrzymam to, co ma nadejść, ale jest jedna rzecz, którą muszę zrobić, choćby była ostatnią, jaką zrobię ogóle... i mogę sobie nie poradzić z nią sam. – wstał, po czym dodał swobodniej, jakby speszony własnym, dramatycznym tonem: – aha.. i zmieniłem numer telefonu.

– Pomogę ci, na tyle na ile będę mogła, detektywie.

– Już mi pomogłaś Meggie. Bardzo.

Pożegnał się, po czym wrócił do swojego pustego mieszkania. Po drodze kupił jeszcze jakiś fast-food, ale po pierwszym gryzie wyrzucił go do kubła na śmieci.

Może i stał się szaleńcem. Postacią z jakiejś mrocznej baśni, poszukującą nierealnych wież i uwięzionych księżniczek. Istotą oswobodzoną z okowów iluzji. Naczyniem niezrozumiałej Mocy, Kirii, Esencji, czy diabli wiedzą, czego jeszcze...

Wciąż jednak był hipochondrykiem i świadomość składu chemicznego spożywanego hod-doga kazała mu iść spać z pustym żołądkiem. Ta drobna, potwierdzona empirycznie, prawda o sobie samym w jakiś sposób podziałała kojąco.

Wciąż był człowiekiem.

Nic więcej nie mógł dziś zrobić. Pobudzony sporą ilością wypitej herbaty i pełen złych przeczuć zasnął dopiero w okolicach trzeciej nad ranem. Wcześniej dwa razy wstając – raz, by zetrzeć kurze, drugi raz, by umyć łazienkę.
Wstał tak jak zwykle – o szóstej trzydzieści. Umył się, ogolił, wyprasował koszulę, wybrał krawat. Na śniadanie zjadł pół paczki sucharów – jedyne pożywienie w domu, którego nie zeżarła pleśń.
Zapięty na ostatni guzik swojego czarnego garnituru dotarł na komendę 15 minut przed czasem.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 03-11-2010 o 08:40. Powód: poprawka chronologii
Gryf jest offline