Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-10-2010, 18:07   #55
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Popołudnie mijało szybko. Rozmowy poszły szybciej, niż się spodziewaliście. Trzeba było przyznać, że zaczęliście działać już jak zgrany zespół i pewne zadania szły wam szybciej.
Kiedy opuściliście mieszkanie Vincenta każdy wiedział mniej więcej co ma robić.


Walter Chopp

Zaraz po spotkaniu znów spacerkiem udałeś się do Teodora. Piękny dzień i świecące słońce przegnało gdzieś zmartwienia związane z Duvarro Sprocket. Miasto tętniło życiem. Na ulicach roiło się od sprzedawców wiatraczków, waty cukrowej i kataryniarzy z małpkami w kamizelkach. Uliczni grajkowie wygrywali na głównych deptakach swoje melodie, tramwaje brały z piskiem zakręty, a samochody dopełniały gwar miejski szumem silników oraz piskliwymi dźwiękami trąbek.

Teodor otworzył ci po dłuższej przerwie. Poruszał się już w miarę samodzielnie, lecz musiał podtrzymywać ciężar ciała na kuli. To przypomniało wam kumpla z wojska – Billa – i to, jak oberwał szrapnelem. Siedliście do stołu przy resztkach zapasów z barku i przez chwilę wspominaliście czasy Wielkiej Wojny i frontowe życie. Potem, w oparach papierosowego dymu, przekazałeś mu wieść na temat tego, co dzisiaj powiedział ci Harold Figgins oraz to, ze zespół znów przywrócił Teodora „do łask”. Stypper ucieszył się w swój zwyczajny sposób, wznosząc toast odrobina brandy.
Wysłuchał z uwagą twoich sugestii, jakoby firma Kuturb istniała naprawdę, zdziwiony, bowiem on sam przez kilka ostatnich dni nie szczędził telefonu, by dowiedzieć się czegoś zgoła odmiennego. Nim omówiliście wszystkie sprawy zrobił się wieczór. Na dworze nadal było jasno, ale ty czułeś już w nogach „dreptaninę” po Bostonie. Wziąłeś taksówkę i wróciłeś do domu.

Atak nastąpił, kiedy otwierałeś drzwi do mieszkania, nieco „zmiękczony” rozmową u Teodora. Może w innym przypadku zdołałbyś się obronić. Lecz wątpisz.
Naprawdę silny cios w tył głowy pozbawił cię przytomności.


Ocknąłeś się dopiero w lesie. Zachodzące słońce prześwietlało się przez gęste liście na otaczających cię drzewach. Kawałek dalej ujrzałeś zaparkowanego bokiem do ciebie forda T w jakże dobrze ci znanym kolorze czarnym. Obok niego stał jakiś człowiek w płaszczu paląc papierosa.

Poczułeś, ze ktoś solidnie przywiązał cię do pnia drzewa. Tuż obok ciebie stało dwóch mężczyzn.
Jeden – o postawie boksera i masywnej sylwetce barowego wykidajły, w trenczu i w kapeluszu. I drugi – smuklejszy, który przyglądał się tobie zimnymi oczami. Zadrżałeś. Jedno z nich było błękitne, drugie zielone.

- Zdrastwuj – uśmiechnął się kolorowooki, a ty poczułeś w tym uśmiechu zapowiedź czegoś naprawdę paskudnego. – Po twojemu, dobry wieczjer.

W jego ręku pojawił się nóż. Szerokie, ciężkie ostrze. Broń nożowników. A facet trzymał ja tak, jakby urodził się z nożem w ręce.

- Teraz sobie, koleżko, pogawędzimy, poczjemu ty węszysz przy Duvarro. Poczjemu gadał o tych wszystkich nieładnych rzeczach. A żeby rozmowa nam się lepiej układała, za każdym razem jak nie będę usatysfakcjonowany, odetnę ci jakiś kawałek. Byś nie sądził, że żartuję, zacznę od paluszka.

Zbliżył ostrze do twojej dłoni, nacisnął a ty poczułeś piekący ból. Koniuszek małego palca upadł na ziemię.

- A teraz, drogi malczik, już wiesz, że ja nie żartuję. To czy wyjdziesz cało z tego lasu i jak dużo ciebie wyjdzie, zależy tylko od tego, co mi powiesz.



Vincent Lafayette i Leonard D. Lynch


Po spotkaniu Leonard pozostał w twoim mieszkaniu przyglądając książki z twojej biblioteczki. Nie miałeś nic przeciwko temu. Chłopak wyglądał na mocno zainteresowanego tematyką i chłonął wiedzę, jak gąbka wodę. Był dobrym materiałem na osobę, z którą można zanurzyć się w świat „po drugiej stronie”. Już raz dał temu dowód.

W czasie kiedy Leo czytał, ty wykonałeś kilka telefonów, próbując zorientować się, jak wygląda twój status quo po tym nieprzewidzianym zniknięciu ze sceny.

W zasadzie wszystkie działania były jedynie markowanymi ruchami. Zasłoną dymną dla umysłu przed tym, co planowaliście zrobić później.

Kiedy słońce skryło się za budynkami i mrok zagościł na bostońskich ulicach ruszyliście na spacer. Ale nie w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza – o nie! Jego celem było coś innego. Sprawdzenie, ile prawdy kryło się w lękach Leonarda.

Wybieraliście ciemniejsze, rzadziej uczęszczane uliczki. Broń dawała wam złudne poczucie pewności. Nie przed tym, co prowokowaliście – bo nawet nie byliście pewni, czy można istotę z piekła rodem zranić kulą, lecz przed zgoła innymi spotkaniami. Zaułki mogły okazać się niebezpieczne dla dwójki pozornie niegroźnych mężczyzn. Zwykły zbir z nożem lub pistoletem mógł stanowić realniejsze zagrożenie, niż ghoul.

Szliście z nerwami napiętymi do bólu,. Szerokim łukiem kierując się w stronę cmentarza, na którym ośmieliliście się kilka nocy temu odprawić ten plugawy rytuał. Długi spacer, szczególnie dla osłabionego pobytem w szpitalu Lafayetta.

Nie musieliście jednak długo czekać.

Poczuliście to obaj.

Najpierw włoski stanęły wam na karku, a oddechy zwolniły. Znów musiały dojść do głosu pierwotne instynkty odziedziczone po dawno zapomnianych przodkach. Mrok wokół was zdawał się gęstnieć, brukowana kocimi łbami uliczka stała się nadspodziewanie cicha.

COŚ nadchodziło! Spłoszony pisk czmychającego gdzieś w popłochu szczura był tego wyraźnym przykładem. Pisk, który zmienił się w pełen bólu w końcowej fazie ucieczki.

Z bocznej uliczki odchodzącej od tej, którą wybraliście jako swoją marszrutę, poczuliście paskudny, dobrze wam znany odór gnijącego mięsa. W cieniach zamajaczył z grubsza humanoidalny kształt. Rosnąca sylwetka przesłoniła sobą wylot zaułka. Słyszeliście stukot kopyt na kocich łbach. Sykliwy oddech.

- Wezwałeś mnie! – Vincent - usłyszałeś głos, chociaż słowa „usłyszałeś” i „głos” nie oddawały w pełni tego, co się właśnie stało. Poczułeś „myśli” tej istoty w swej głowie, wraz z doznaniami, wrażeniami, nieludzkimi odczuciami, plugawymi pragnieniami. Aż zachwiałeś się od siły tych przeżyć. Jednak nagła słabość minęła.

Poczułeś głód tej istoty. Wściekłość i gniew, który uderzał w ciebie wręcz z fizyczną siłą. Wiedziałeś czemu. Wezwałeś ją, lecz nie odesłałeś. Musiał tu być. Musiała słuchać twoich poleceń.

Leonard – ty stanąłeś jak rażony obuchem. Obecność tego czegoś, tego stwora zapierała dech w piersiach. Czułeś wręcz fizycznie, jak naciska ci na mostek, parzy, zadaje ból. I wtedy zorientowałeś się, że to nie żadne przerażenie, lecz kieł otrzymany od Hiddinka. Ów tajemniczy amulet zdawał się w jakiś sposób .. reagować na obecność potwora.

Ten tymczasem stanął w zaułku i ... czekał....


Amanda Gordon


Udało się!

Wagonow zaprosił cię na bankiet. Co prawda dzisiejszy wieczór to termin niezbyt odległy. Po gonitwach pozostało ci zaledwie tyle czasu, aby się odpowiednio przyszykować, zamówić taksówkę i podjechać pod podany adres.

Wagonow mieszkał w naprawdę okazałej części miasta, prawie nad samym brzegiem Atlantyku. Znajdowały się tam stare, rozległe posiadłości, których prywatności strzegły wysokie płoty, mury, parkany i żywopłoty. Aby zamieszkać w takim domostwie trzeba było zarabiać naprawdę spore pieniądze. Nawet ty, przy przecież niemałych środkach rodzinnych, musiałabyś zrezygnować z zakupu rezydencji w tej dzielnicy.

Kiedy dotarłaś na miejsce i taksówka zatrzymała się na uroczej ulicy, wysadzanej kasztanami i oświetlonej stylizowanymi na gazowe latarniami poczułaś się troszkę niepewnie. Przy ciężkiej żeliwnej bramie, oczekiwał jednak kamerdyner, najwyraźniej spodziewając się gości. Kiedy podałaś nazwisko służącemu, ten otworzył bramę i wkroczyłaś w paszczę lwa.

Furta zamknęła się za tobą z cichym zgrzytem, a kiedy taksówka odjechała i szłaś w stronę oświetlonej rezydencji Wagonowa słyszałaś jedynie szum niedalekiego oceanu i szelest poruszanych wiatrem liści na drzewach rosnących w parku okalającym domostwo.

Rezydencja Wagonowa sprawiała eleganckie wrażenie.



W korytarzu oczekiwał na ciebie kolejny służący, o posturze i minie rasowego zabijaki, który jednak uprzejmie przyjął twoje wierzchnie odzienie i zaprowadził przez pełen dzieł sztuki – rzeźb i obrazów – korytarz do solidnych drzwi rzeźbionych w liściaste motywy.

Za nimi znajdowała się jadalnia. Stół na kilkanaście osób zastawiony był jedynie dla dwóch osób. Było wszystko: biały obrus, metalowy pojemnik z chłodzącym się szampanem, ostrygi, truskawki, wysokie kieliszki i porcelanowa zastawa. I jedynie Wagonow wstający na twój widok z czarującym uśmiechem satyra.

- Proszę mi wybaczyć, droga panno Gordon, ale w ostatniej chwili moim znajomym wypadło kilka spraw i nie byli w stanie przyjść. Myślę jednak, ze jakoś nadrobimy ich nieuprzejmość.

Uśmiechnął się troszkę bardziej drapieżnie, jak lis wpuszczony do kurnika.



Herbert J. Hiddink


Dzień był męczący i z przyjemnością wróciłeś do domu. Nie miałeś ochoty na towarzystwo kochanki. Jedynie na rozluźniającą kąpiel, odrobinę „francuskiego syropu na kaszel” i sen.

Tylko zmęczeniem można wytłumaczyć to, że nie zwróciłeś na ów smród wcześniej uwagi.

Ale potem, kiedy zdjąłeś już buty i wszedłeś do salonu ze zdziwieniem skonstatowałeś, że mieszkanie jest wyjątkowo ciche. Nie słyszałeś niczego, poza tykaniem kopertowego zegara przy kominku.
Wydawać by się mogło, że nawet odgłosy ulicy stały się jakby cichsze, bardziej przytłumione.

I wtedy zobaczyłeś Łośka.

Kamerdyner leżał w wejściu z salonu do jadalni a koło jego głowy ujrzałeś plamę krwi. Sporą plamę.

W końcu ujrzałeś napastnika.

Obrzydliwy, cuchnący stów rodem z szalonych opowieści twoich towarzyszy w śledztwie. Żółtookie, przygarbione bydlę, z mordą niczym plugawe skrzyżowanie człowieka i .. jakiegoś egzotycznego zwierzęcia. Z szeroką, otwierającą się, ociekającą śliną paszczą. Z rozczapierzonymi łapskami.



Czas zamarł na moment. Podobnie jak mogłoby się wydawać zamarło serce w twoim gardle. Obrzydliwi, trupi odór, dławił oddech. Widok oślinionej paszczy powodował odruch wymiotny. Strach – zimny, paniczny strach uderzył w ciebie z paraliżującą siłą.

Wiedziałeś, że za chwilę bestia rzuci ci się do gardła, ze to nie jest żadna mistyfikacja, czy żart. Że stoi przed tobą koszmar, który zapewne wywołali student i francuski iluzjonista. Tylko czemu nawiedził ciebie? Nie miało to znaczenia, bowiem za chwilę, miałeś być martwy.

I wtedy, kiedy obrazy z życia przebiegały ci przed oczami, piekielna istota skoczyła. Chyba krzyknąłeś, ale nie byłeś tego pewien.

Stwor wyminął ciebie, pchnięciem odrzucając w bok. Uderzyłeś o ścianę i upadłeś widząc plecy bestii. Przez twoją głowę przebiegła jedna, zrodzona w przepływie panicznego olśnienia myśl.

To COŚ szukało amuletu! Kła, który ukrył Artur! A teraz chyba ... go wyczuł.


Dwight Garrett


Siedziałeś na swoim wygodnym, wysłużonym fotelu i myślami wędrowałeś po wydarzeniach z Bostonu. Miałeś złe przeczucia.
Ta sprawa była jakaś dziwna. Ocierała się o sektę – tego byłeś pewien. A sekta to zawsze ludzie, którzy działali nie tak, jak większość ludzi się spodziewała.

Najgorsze były kulty śmierci. Maniacy, którzy zaślepieni pseudo-religijnym lub pseudo-mistycznym szałem dokonywali najokrutniejszych zbrodni. Sam nie pracowałeś nad taką sprawą, lecz znałeś kogoś, kto to robił.

Wszyscy detektywi w Nowym Yorku go znali. Ów człowiek - legenda nazywał się Samuel Lupanno. Rok temu pracował nad sprawą potrójnego zabójstwa, która doprowadziła go do obłędu. Dzięki niemu jednak schwytano jakiegoś maniaka, który wierzył, że składając ofiary z dzieci wezwie coś, co zniszczy ziemię. Był to przykład wspaniałej, detektywistycznej pracy zakończonej szaleństwem i obłędem.

Pamiętasz sprawę Lupanno. I to, jak w sądzie wykrzykiwał coś na temat „demonów wezwanych na ziemię”. Jak wytykał palcem ujętego przywódcę „Kultu Pożeraczy”.

Że też wcześniej nie skojarzyłeś tej nazwy. Dopiero teraz, w dobrze ci znanym biurze, spoglądając na zdjęcie z gazety dotyczące sprawy „Pożeracza z Long Island” tryby w twojej głowie wskoczyły na miejsce.

Nie mogłeś zapomnieć wykrzywionej szaleństwem twarzy Samuela, kiedy zabierano go z Sali rozpraw, jako niewiarygodnego świadka.

Smak alkoholu w ustach stał się nagle niepokojąco metaliczny ....
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-10-2010 o 18:31. Powód: dodanie grafik
Armiel jest offline