Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-10-2010, 01:47   #51
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Po rozmowie z Leonardem, Lafayette zostawił pogrążonego w lekturze studenta w salonie i poszedł do hallu, gdzie wisiał aparat telefoniczny. Wielkie, pokryte secesyjnymi zdobieniami urządzenie było starego typu - słuchawka i mikrofon osobno. Do dzisiejszego dnia nie widział różnicy - teraz musiał spędzić niemal godzinę z notatnikiem w jednej, a ołówkiem w drugiej ręce, pochylony nad mikrofonem i przyciskając słuchawkę do ucha przy pomocy nienaturalnie skrzywionego barku. Obdzwonił drużynę i umówił spotkanie na trzynastą, ale to był dopiero początek - musiał jeszcze ogarnąć bieżące sprawy teatru i podziękować za kartki. Skończyło się monstrualnym bólem mięśni szyi, który nie opuścił go aż do wieczora.

Cała drużyna tropicieli tajemnic przybyła niemal bezpośrednio po jego telefonie, najwyraźniej uznając ustalony termin bardziej za orientacyjną sugestię, niż oficjalne zaproszenie. Cóż, Stany... co kraj to obyczaj - musiał do tego przywyknąć.
W miarę jak kolejni członkowie ich małego spisku schodzili się na spotkanie, spory, prosto urządzony salon pomału napełniał się życiem. Najbardziej rzucającym się w oczy elementem tego obrazka był obecnie Walter Chopp miotający się po pomieszczeniu w tę i z powrotem i machający rękami z zacięciem żydowskiego sprzedawcy warzyw.

-Wiecie co się stało? Ten palant, Harold Figgings, oskarża mnie o sabotaż Duvarro Sprocket!!!!! Że wykorzystałem Dominica, wkradłem sie w jego łaski, on wpuścił mnie do fabryki, a ja wysadziłem ten ich cholerny kocioł. Już wniósł oskarżenie na policję. Dajcie mi się czegoś napić, ludzie...

Lafayette siedział w fotelu i wodził wzrokiem za księgowym.

- Oczywiście Walterze. Kawa, herbata, coś chłodnego?... nie doradzam francuskiego syropu na kaszel o tej godzinie, ale oczywiście też jakiś się znajdzie. Nie sądzę, by mógłby ci coś udowodnić - pomijając wiele innych czynników, staraliśmy się ich przecież ostrzec przed kolejnymi wypadkami.

Amanda również pojawi się wcześniej. Od czasu przeczytania artykułu nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu. Przytargała ze sobą księgę.

- Z tego co kojarzę, to Figgins uważał Waltera za szaleńca. Pewnie stąd jego podejrzenia w sprawie sabotażu. Może podejrzewać, że Walter zrobił to celowo tylko po to, żeby udowodnić swoją teorię o kolejnym wypadku. Chociaż z drugiej strony nie wierzę żeby był aż tak naiwny. - powiedziała Amanda - Co jeszcze słychać nowego w Duvarro Sprocket Walterze? Dlaczego zachowanie Dominica wobec ciebie tak bardzo się zmieniło?

Od dawna już nie widywali Garretta, z niektórymi z nich rozmawiał tylko przez telefon. Jedynie Vincent usłyszał o nim podczas pobytu w szpitalu od obsługi- podobno taki właśnie człowiek przyszedł go odwiedzić, gdy akurat iluzjonista leżał nieprzytomny. “Przystojniak...”, dodała jeszcze wtedy pielęgniarka - ale miałam wrażenie, że był lekko nietrzeźwy. Nie zostawił kwiatów. To znaczy, dał je mnie”.

Kiedy jednak Dwight wszedł w środku rozmowy na spotkanie u Lafayette’a , wyglądał zupełnie jak wtedy gdy go poznali. Miał nawet na sobie chyba ten sam trencz co wtedy, który właśnie wieszał w przedpokoju. Może tylko jego twarz nosiła na sobie nieco zniszczeń spodowanych prawdopodobnie wodą mineralną, a może miał po prostu gorszą noc. Swoim zwyczajem machnął na powitanie kapeluszem, nie zapominając w pierwszej kolejności o oddaniu osobnych i wyjątkowych honorów Amandzie. Nakrycie głowy wylądowało na oparciu fotela, a detektyw rozsiadł się tam chwilę później. Przez jakiś czas rozglądał się uważnie, przyglądając się sprzętom i meblom, w tym samym czasie grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu paczki i zapalniczki. Po dłuższej chwili nawiązał kontakt wzrokowy z gospodarzem:

- Nie obrazi się pan, jeśli tu zapalę...?

- Proszę się czuć jak u siebie - Vincent wyciągnął zapalniczkę i pchnął ją po powierzchni stołu w stronę detektywa. Zapalniczka wyglądała jakoś znajomo, ale przy otwieraniu nie wydaje żadnych podejrzanych dźwięków. Garrett bez słowa przechylił głowę jak ptak, zakrzesał ogień i zaciągnął się dymem.

-Dominic podpisał nową umowę z Kuturbem. - Walter odpowiedział Amandzie - Czyli wszystko wraca do punktu wyjścia. Kuturb, z tego co mówił Teodor, gdy do mnie zadzwonił, to firma, która nie istnieje. Niemniej jednak w Sprocket mają pełną dokumentację z nimi związaną. Jakaś cholerna mistyfikacja. Myślę, że musimy dotrzeć do człowieka, z którym zniknął Dominic - to on zakazał mu kontaktów ze mną i dosunął od fabryki. Na pewno też podsunął kontrakt z Kuturbem - zapalił papierosa, ręcę jeszcze mu się tręsły. Głęboko się zaciągnął: -Oni wiedzą o nas. Jeśli wiedzą o mnie, to i wiedzą o was. Teraz zrobią z nas wszystkich szaleńców i wpakują nóż w rękę, żebyśmy mordowali. Pamiętajcie, co mówił Prood Amandzie, że mamy być ostrożni. Nawet on nad tym nie zapanował. Musimy podjąć jakieś środki ostrożności i odpowiednio się przygotować, bo to się dla nas źle skończy. Nie możemy iść tak ciągle na żywioł...

- Teraz widzicie, dlaczego nalegałem by nie widywano nas razem. A to że o nas wiedzą, tez nie powinno być zaskoczeniem. Wiecie, co mam na myśli. - powiedział głucho, ale zdecydowanie Dwight. Nie owijał w bawełnę.

- Można się było spodziewać, że prędzej czy później dowiedzą się o nas. Pewnie tylko zastanawiają się jaki mamy cel w tym węszeniu. - rzekła Amanda, a po chwili dodała - Jeśli Kuturb ponownie związał się z Procket, to znaczy, że tajemnicze wypadki będą się teraz zdarzały regularnie. Kiedyś w końcu popełnią błąd.

- Sprawa tej firmy wydaje mi się tu kluczowa. - popatrzył na Choppa detektyw - Firma musi istnieć, albo nie - nie ma cholernych stanów pośrednich. Rozważmy opcję, w której firmy rzeczywiście nie ma. Albo więc kłamią jeśli chodzi o istnienie dokumentacji... Czy może ktoś z was ją widział na własne oczy? Albo też dokumentacja jest sfałszowana. Wtedy to, jeśliby wejść w jej posiadanie, dobrym ruchem byłoby napuszczenie tam psiarni oraz tych krwiopijców ze Skarbówki. W takiej rozróbie na pewno wypłynie gówno, któremu chcemy się przyjrzeć z bliska.
Chyba że firma istnieje naprawdę. Jeśli tak, sprawdzę ją. Czy ktoś z was wie, gdzie znajduje się jej siedziba? Jeśli nie, postaram się dowiedzieć.

- Przypomnijcie moi drodzy kto to sprawdzał dla Duvarro firmę Kuturb jeszcze przed pierwszym kontraktem? Zdaje się, że któryś z panów o tym wspominał. - zapytała Amanda - Może warto dotrzeć do tego człowieka i go sprawdzić. Jeśli nakłamał Aleksandrowi Duvarro, to możliwe, że ma kontakty i wie kto w Kuturbie rządzi.

Walter siedział i słuchał i bacznie obserwował Vincenta i Douglasa. Jego wyraz twarzy zdawał się krzyczeć: “kiedy oni wreszcie zaczną mówić?”.

-Z tego, co pamiętam, robił to właśnie Figgings. - powiedział księgowy - On zbierał o nich informacje. A może sam je podrzucał. Może to on macza w tym palce. Nie zdziwiłbym się, gdyby przyjaciel, z którym zniknął Dominic miał brodę i wyglądał jak pop.

- Trzeba to sprawdzić Walterze. Pewnie zlecił komuś to sprawdzenie, albo wcale nikt nie sprawdzał tej firmy. Ciekawe czy Figgins wyjeżdżał w tamtym czasie do NY?

- Rozumiem, że firma stacjonuje w Nowym Jorku? - bardziej stwierdził niż zapytał Dwight. - Wreszcie jakaś dobra wiadomość.

Czując na sobie spojrzenie Waltera Leonard Lynch odwrócił wzrok od książki po czym zerknął na Vincenta. Odchrząknął, wyprostował się, a czytaną książkę ułożył na kolanach:

- J-jeśli już jesteśmy w t-temacie kurtubów i o-ogólnie ghuli to w-wydaje mi się że możemy m-mieć z nimi w-większy problem...n-nie informowałem żadnego z p-państwa wcześniej, za co p-przepraszam, ale wydawało mi się, że m-mogą państwo uznać mnie za...szaleńca - powiedział, po czym wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Lafayettem

Vincent skończył się kręcić wokół zamówień na napoje i tym podobnych gospodarskich zajęć i usiadł na wolnym fotelu.

- No dobrze, chyba nie ma sensu odwlekać dłużej tego momentu. Czy wszyscy siedzą i mają coś do picia? Dobrze, zatem zacznę od początku... - spokojnie i rzeczowo zrelacjonował wydarzenia związane z rytuałem, od czasu do czasu zmieniając się z Leonardem i Amandą, ograniczając się do samych faktów i powstrzymując od poetyckich ubarwień, dramatycznych pauz i podobnych typowych dla siebie ozdobników. Całość zajęła jakieś pół godziny, zaczyna się na próbach noc wcześniej i kończy na powrocie do domu i problemach z zaśnięciem - jak już mówiłem ostatnio panu Garretowi, nie oczekujemy wiary bez zastrzeżeń, jednak zdarzenie wydaje mi się ważne i uznałem że zatajając je narazilibyśmy was z panem Lynchem na spore niebezpieczeństwo. Oczywiście zrobicie z tą wiedzą co zechcecie.

-Vincencie... - Chopp odezwał się cicho. - To jest fascynujące. To mi przypomina po co to wszystko zacząłem... moja żona, z którą miałem kontakt po jej śmierci... Tu zaczynają się rejony, gdzie mogę uzyskać dalszą wiedzę, jak ją odzyskać... Proszę was, żebym mógł zawsze brać udział w tych eksperymentach. I w tym, że tak powiem bardziej tajemniczym aspekcie sprawy... - rozglądał się po twarzach innych, przyglądając się ich reakcjom na rewelacje Vincenta.

Lafayette spojrzał na Choppa z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, jednak nie odezwał się ani słowem. Powiódł wyczekującym spojrzeniem po pozostałych.

- N-nie wiem czy pan zrozumiał wszystko, o czym m-mówiliśmy - wyjąkał - p-proszę mi wierzyć, nie chciałby pan widzieć g-ghula - dokończył wstrzymując się przed powiedzeniem reszty tego co chciał powiedzieć

-Oj chciałbym, uwierz mi Leonardzie. Chciałbym...

Magik pociągnął łyk herbaty, zapada jakaś dziwna cisza. Dźwięk dokładanej na spodek filiżanki, mimo że subtelny, brzmi prawie jak wystrzał. W końcu nie wytrzymał.

- Fascynujące? Eksperymenty? Walterze, do jasnej cholery, czy ty nas w ogóle słuchałeś?! - jego opanowanie pękło jak krucha porcelana - Tobie się wydaje, że to jakieś okultystyczne wesołe miasteczko? Mało tam nie oszaleliśmy ze strachu! Nie byłem w stanie z tym czymś rozmawiać! Gdybym wiedział, czym to się skończy nigdy bym się na to nie zdecydował! Mamy wiele szczęścia, że żyjemy! To nie jest jakaś powieść gotycka, to nie cholerny seans spirytystyczny! Przyzwaliśmy demona!

Garrett milczał, nieruchomy jak głaz, z oczyma utkwionymi w opróżnionej już prawie całkiem szklaneczce.

Amanda siedziała zszokowana. Głos uwiązł jej w krtani i nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa przez dłuższą chwilę.
- O Boże, więc jednak istnieją i zdecydowałeś się naprawdę je przywołać... - powiedziała kierując słowa do Lafayetta - Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić co czuliście na tym cmentarzu. - po chwili dodała przykładając dłoń do czoła - Nie wiem Vincencie czy to był dobry pomysł. Teraz naprawdę ściągnęliśmy na siebie uwagę tych... potworów, czymkolwiek one są. Aż boję się pomyśleć jakie to może mieć konsekwencje zważywszy na to, co przydarzyło się Victorowi i Angelinie... i Arturowi, który zaginął. Najgorsze jest to, że nie wiemy jak się przed tym bronić. Mam tylko nadzieję, że Hieronim Wegner pomoże nam jakoś... W każdym razie musicie zachowac najwyższą ostrożność. - wzdrygnęła się na myśl o tym co obaj widzieli

- Nie ta kolejność, Amando - uśmiechnął się lekko Vincent. Poprzednią tyradę kończył stojąc, teraz ponownie usiadł, nieco się uspokajając - zdecydowałem się je przywołać i STĄD wiemy że naprawdę istnieją. Zaczynając miałem nadzieję, że mimo wszystko to jakiś wytwór wybujałej wyobraźni Victora. Książka to tylko książka, dziwna, obłąkana, ale to tylko słowa na papierze. Stan naszego przyjaciela można było wytłumaczyć jakąś chorobą. - westchnął spoglądając w dno filiżanki - Gdyby rytuał się nie powiódł, upewnilibyśmy się, że to tylko chore fantazje. Skończyłoby się tylko na tym, że zrobiłbym z siebie przed wami głupca - niewielka cena za powrót normalności. Teraz... cóż, wiemy już na czym stoimy. Ich uwaga na razie skupiona jest na mnie i Leonardzie. Zdaję sobie sprawę, że obaj ponosimy konsekwencje mojej lekkomyślnej decyzji, choć nie sądzę, by przydarzyło nam się to samo co naszym poprzednikom. Victor najwyraźniej postanowił... Victor popełnił jakiś grubszy błąd, przy dużo niebezpieczniejszym rytuale.

Walter przez chwilę siedział, czujac się skarcony, niczym sztubak, ale w końcu podjął ponownie temat:

- Może i masz rację Vincencie, że zbyt lekkomyślnie to potraktowałem, ale nie zmienia to faktu, że na pewno będziemy musieli brnąć w śledztwie również i w tę stronę - obawiam się nawet, że bardziej, niż niektórzy z was by chcieli - proszę tylko o możliwość uczestniczenia właśnie w tym kierunku. Chciałbym również wam towarzyszyć przy rozmowach z Wegnerem. Tym bardziej, że prawdę móiwąc, po tym, co stało się dzisiaj, nie za bardzo na razie wiem, na czym aktualnie mógłbym się skupić, żeby śledztwa nie popsuć - miał nadzieję, że te słowa nieco uspokoją Lafayetta. - Wracając do bardziej racjonalnych spraw, ciągle uważam, że powinniśmy ustalić i znaleźć osobę, z którą zniknął Dominic. jeśli nie jest za późno dla tego człowieka, to ciągle mogę mieć na niego wpływ. Macie jakiś pomysł, jak byśmy mogli to ustalić? Może spróbowałabyś, Amando umówić się z Dominikiem na wywiad na temat szlachetnego jego szlachetnego gestu w stosunku do rodzin zabitych pracowników, w którym pojawiłoby się kilka pytań na temat Kuturba?

Hiddink korzystając z gościnności Lafayetta popijał tymczasem kawę. Poprosił o solidny kubek. Picie w filiżance irytowało go.
- Nie popadajmy w zbędne podniecenie. - powiedział nadspodziewanie spokojnie.
- Widzieliście zapewne kogoś, kto wyglądał jak powiedzmy demon, ale z całą pewnością nim nie był. Ktoś próbuje odwrócić naszą uwagę. Jak już kiedyś mówiłem nasi wrogowie wierzą w ten cały okultystyczny cyrk. Cóż to dla nich przebrać się by nas nastraszyć, byśmy zrezygnowali. Co do mnie postaram się zebrać informacje o Wagonowie i dotrzeć do rodzin zabitych robotników. Może coś wiedzą. Popytam też o tą firmę Kuturb. Mamy oddział w Nowym Jorku. Ktoś pójdzie do ich siedziby i sprawdzi, czy mieszczą się tam naprawdę.

Milczenie Garretta było dość zastanawiające. Dopiero po ostatnich zdaniach Hiddinka jakby się nieco ożywił i popatrzył na Herberta. W oczach detektywa było coś w rodzaju wdzięczności, a przynajmniej zrozumienia. Mimo to nie odezwał się.

- Z całym szacunkiem, panie Hiddink, jestem iluzjonistą od 20 lat, widziałem wiele sztuczek... to NIE BYŁ człowiek w kostiumie. - rzekł Lafayette z naciskiem, po czym dodał - ale ma pan rację, nie powinno nam to przesłaniać pozostałych wątków śledztwa. Wiemy już coś więcej o ludziach i miejscach ze zdjęc?

***

Garret i Hiddink najprawdopodobniej uznali go za szaleńca lub naciągacza, a Leonarda i pozostałych w najlepszym razie za jego naiwne ofiary. Wiedział, że tak będzie i w zasadzie był im wdzięczny za to, ile taktu przy tym wykazali. Tak musiało być - zrozumieją prawdę w swoim czasie. Obaj umieli o siebie zadbać i Vincent był o nich stosunkowo spokojny.

Amanda zdawała się wierzyć, a nawet jeśli nie do końca we wszystko - będzie ostrożna.

To również przewidział.

To czego nie przewidział, to reakcja Waltera Choppa. Do tej pory księgowy wydawał mu się dobrym, choć trochę zagubionym człowiekiem, tęskniącym za zmarłą żoną. Może nieco zbyt wielką wagę przywiązujący do spirytyzmu, ale poza tym zupełnie zrównoważony. Facet który z błyskiem w oczach prosił o osobisty udział w przyszłych rytuałach, który chciałby zobaczyć ghula, dla samego przeżycia mistycznego doświadczenia... najpierw wywołał w nim wściekłość. Początkowo miał ochotę wcisnąć mu w rękę odstręczające ostrze, złapać za kark i zaprowadzić na cmentarz a następnie zmusić do samodzielnego odprawienia rytuału i spotkania w oko z oko z gościem "fascynującego eksperymentu".

Zapewne otrzeźwiłoby to trochę Waltera...

...A do tego na scenie pojawiłby się kolejny kuturb lub ich stary znajomy miałby namierzoną kolejną twarz członka zespołu. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, bydlę zwyczajnie by się na nich rzuciło rozszarpując na strzępy. Wizja konsekwencji nieco ochłodziła furię Vincenta.

W jej miejce pojawił się niepokój. Musiał uważać na tego człowieka, jego zapędy czyniły go nieobliczalnym.

***

Lafayette stał teraz w wysokim oknie i obserwował jak ostatni z gości rozchodzą się w kierunku swoich zadań. Z Leonardem umówili się na spotkanie wieczorem w Teatrze Magicznym, po przedstawieniu, do tego czasu chłopak miał spróbować dotrzeć do Prooda - jedynego znanego im w tej chwili specjalisty od ghuli. Walter miał zdaje się wpaść do Styppera, a potem zrobić rekonesans w środowisku prawosławnym za domniemanym popem, Amanda...

I tak dalej i tym podobne - każdy wiedział co ma robić i wszystko znów działało jak w szwajcarskim zegarku.

Vincentowi przypadło w udziale zdobycie zaufania sióstr Callahan. Na pomysł wpadł w czasie rozmowy, gdy machinalnie przeglądał kartki, które dostawał od znajomych i przyjaciół w czasie pobytu w szpitalu. Wśród nich natknął sie na jedną, w starannie zalakowanej kopercie:


Na jej odwrocie członkowie obscenicznego kabaretu Tygrysia Lilia w niewybrednych słowach życzyli Vincentowi rychłego zgonu i wiecznego smażenia się w piekle - wyrażając w ten specyficzny dla siebie sposób troskę o gospodarza jedynego teatru w stanie Massachusetts, który zgodził się na udostępnienie im kawałka sceny.

Byli idealni do tego zadania. Vincent wykręcił numer teatru.

- Witaj Mary, to znowu ja. Tak, niedługo u was będę, załatwiam parę bieżących spraw jeszcze. Słuchaj, masz tam w pobliżu któregoś z tych degeneratów z Lilii? - cierpliwie odczekał dłuższą chwilę - Ach, pan Pennywise we własnej osobie. Posłuchaj, przyjacielu, pamiętasz, jak zaproponowałeś mi swój najnowszy program, a ja powiedziałem, że pozwolę wam to wystawić w moim teatrze po moim trupie? Cóż, parę dni temu przeszedłem śmieć kliniczną, a jestem słownym człowiekiem. Dacie radę się zorganizować na jutrzejszy wieczór? Nie, nie musicie się przejmować - myślę raczej o kameralnym pokazie dla 30-40 osób.. mmhmm.. starannie dobrana śmietanka miejscowych odszczepieńców, dewiza "nie dla każdego" zobowiązuje. Miła burleskowa atmosfera, później przewiduję mały bankiet w węższym gronie. Jak się panu podoba ten pomysł?
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 03-10-2010 o 02:07. Powód: prawidłowe zastosowanie czasów i takie tam :D
Gryf jest offline  
Stary 05-10-2010, 09:54   #52
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację

Amanda pojawiła się w redakcji bardzo wcześnie rano, tuż po 10. Mimo tego iż wczoraj pracowała w domu jeszcze do późna pisząc artykuł na temat „Dance Macabre”, sen nie był jej sprzymierzeńcem. Śniły jej się dziwaczne i potworne sceny, których na szczęście umysł nie zachował w pamięci.
Poranek powitał ją nieco cieplej. Wpadające przez okno promienie słoneczne dawały nadzieję na kolejny, bezchmurny, przyjemny dzień.
Zerwała się więc z łóżka tuż przed ósmą, wprawiając kolejny raz w stan osłupienia gospodynię, zjadła obfite śniadanie i odziawszy się w białą, letnią sukienkę udała się na Fleet Street.

Porter jak zwykle zatopiony w masie szpargałów machnął ręką aby zajęła miejsce i sięgnął po telefon. Przez chwilę omawiał jakieś szczegóły druku z naczelnym, po czym odsapnąwszy spojrzał na Amandę.

- Cóż tam znowu Księżniczko? – zapytał mrugając okiem
Angelina udała oburzenie:
- Jak to co znowu? Przecież umawialiśmy się, że podrzucę ci mój artykuł?
Strong wybałuszył oczy:
- Naprawdę go napisałaś? Pokaż!

Panna Gordon ze śmiechem podała mu maszynopis, a Porter z ciekawością rzucił na niego okiem. Tytuł brzmiał:
Dance Macabre po amerykańsku?
Amanda w lekkim i prześmiewczym stylu opisała oczami kilku wymyślonych postaci ze śmietanki towarzyskiej, wieczorny rejs barką wraz ze wszystkimi „atrakcjami” oferowanymi przez gospodarza.
Za pomocą barwnej opowieści skrytykowała rozpustę i bezeceństwa ofiarowane klienteli, dziwną, wręcz groteskową obsługę lokalu, potępiła omijanie prohibicji wypływaniem poza wody terytorialne Stanów Zjednoczonych, hazard i nierząd. Na koniec wyraziła przypuszczenie, że na statku dzieją się rzeczy o wiele bardziej podejrzane i tajemnicze, w miejscach pilnie strzeżonych, do których dostęp ma już tylko wybrana i starannie selekcjonowana klientela.
Puentę artykułu miało stanowić pytanie jakie Amanda postawiła czytelnikom. Czyżby tajemniczy pan Wagonow był współczesną wersją diabła zapraszającego Amerykanów do tańca śmierci?

Strong był zachwycony i obiecał, że artykuł znajdzie się w druku już jutro w popołudniowym wydaniu. Amanda poprosiła go jednak, żeby wydrukował artykuł pod pseudonimem Rose Modest. Prośbę uzasadniła obawami – w końcu Wagonow mógł mieć powiązania z rosyjską mafią. Porter zrozumiał i obiecał zachować jej tożsamość w ukryciu.

***




Hipodrom bostoński był jednym z nowocześniejszych ośrodków sportowych w Stanach, umiejscowiony w przepięknym, zielonym zakątku miasta. Na jego dość dużym obszarze, z imponującą panoramą na zatokę, odbywały się w Bostonie liczne masowe imprezy sportowe i rekreacyjne.
A tor dla wyścigów konnych stanowił jego główną atrakcję.



Amanda nie miała często okazji by tutaj bywać. Nie miała w sobie żyłki hazardzistki, nie pociągały jej tłumy. Jednak nie mogła temu miejscu odmówić pewnego uroku.
Tego dnia pogoda naprawdę dopisywała i Amanda z przyjemnością przypatrywała się barwnemu tłumowi na trybunach i na torze.

O wyścigach konnych nie miała zielonego pojęcia. Obstawiała niewielkie sumy na faworytów, licząc, że swoją nieudolnością przyciągnie uwagę Wagonowa.
Znalazła go bez trudu w czymś w rodzaju vipowskich lounge. Był otoczony wesołą gromadką obojga płci, chociaż damy przodowały liczebnie. Amanda usadowiła się dość blisko jego towarzystwa.

Wagonow był postawnym mężczyzną koło pięćdziesiątki, o okrągłej, ale nie przesadnie tłustej figurze. Ubrany w elegancki garnitur emanował w swojej postawie pewnością siebie. Jego twarz, ozdobioną prawdziwie po męsku bródką i wąsami, wykrzywiał zabawnie raz po raz grymas uśmiechu, a z jego ust wyrywał się rubaszny, głośny śmiech. Jedynie oczy, groźne, bystre, szare oczy, ukrywane za monoklem zdradzały jego prawdziwą naturę drapieżnika. Czy tylko finansowego? W każdym razie jego tęczówki miały jednakową barwę.
Zastanawiała się jak się do niego zbliżyć.

Szczęśliwym trafem, albo tak zwanym fuksem nowicjusza udało jej się wytypować zwycięzcę i wygrała! Niewielką sumę, ale podekscytowana krzyknęła głośno i tym samym ściągnęła na siebie ich uwagę. Najpierw ktoś wskazał na nią palcem, a potem zaczęto wznosić jej toast. Wagonow spojrzał na nią krytycznym wzrokiem, ale musiała pomyślnie zdać wszystkie testy, ponieważ donośnym głosem zaprosił ją na szampana. To było to!
Amanda skromnie przyjęła zaproszenie. Jej policzki, zarumienione od podekscytowania wygrana i zaproszeniem, dodawały jej dziewczęcego uroku.
Z elegancją podał jej dłoń, aby mogła bezpiecznie wejść do loży, a potem pstryknął palcami i za chwilkę jakiś mężczyzna podał jej kieliszek z bąbelkowym trunkiem

- Jak widzę dopisało dziś pani szczęście? – zapytał czarująco
- O tak, to prawda, choć o wyścigach konnych nie mam bladego pojęcia – zaśmiała się szczerze Amanda
- Czyli zwykły fuks? Tym bardziej należą się gratulacje! – Wagonow wzniósł kieliszek w górę – Za zdrowie naszej pięknej nieznajomej! – wykrzyknął
Amanda uśmiechnęła się i skromnie uniosła kieliszek dziękując za toast.
- Pani pozwoli, że się przedstawię – powiedział ponownie Wagonow – Fiodor Wagonow, romantyk i miłośnik koni, do pani usług. – znajomi Wagonowa zaśmiali się wesoło.

- Amanda Gordon, bardzo mi miło – z twarzy Amandy nie schodził uśmiech. Dopasowała się do reszty.

Pozostali obecni również wymienili z kobietą uprzejmości, ale usunęli się szybko dyskretnie pozwalając gospodarzowi na nieskrępowaną rozmowę.
Wagonow zaczął zabawiać Amandę anegdotami z wyścigów, wplatając w nie wiele niebanalnych ozdobników. Widać było, że jest typem inteligentnym, ale zważywszy na jego stosunek do ludzi również wyrachowanym. Pochlebiało mu towarzystwo młodej i ładnej kobiety, widać też było jego ogładę w towarzystwie.
Rozmawiali więc o podróżach, Bostonie i innych, lekkich tematach. Musiała przyznać, że był czarującym rozmówcą. Niestety Amandzie nie udało się pokierować rozmowy w stronę interesujących ją kwestii, a chciała to zrobić niezauważenie. Nie chciała spłoszyć Wagonowa, i zamknąć sobie jedynej możliwości dotarcia do tajemnic właściciela „Dance Macabre”.
Czekała więc cierpliwie na lepszą sposobność. I opłaciło się. Wagonow zaprosił ją na bankiet, który wydawał wieczorem w swojej posiadłości.

Przyjęła zaproszenie.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 06-10-2010 o 12:17. Powód: korekta imienia Wagonowa ;)
Felidae jest offline  
Stary 06-10-2010, 09:34   #53
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Przytyłaś, Penny. - zauważyłem, wieszając kapelusz na wieszaku.
- Też się cieszę, że cię widzę, Dwight. Pieprz się.
- Widzę, że ząbki nie zdążyły ci wypaść...To dobrze, złapałem jeszcze jeden dobry kontrakt. Dostaniesz premię.
- Ostatnio też tak mówiłeś, a potem wszystko przepiłeś.



New York City...


Za żaluzjami miasto jak zwykle tętniło życiem. Nigdy nie zasypiało. Mój ulubiony dźwięk, mogłem słuchać go godzinami, siedząc w moim fotelu i racząc się na przykład szklaneczką scotch on the rocks. Jak teraz.

Wentylator pracował mozolnie rozbijając powietrze mojego biura, pogrążonego jak zwykle w półmroku. Tak jak lubię.
Paliłem. Bawiłem się zapałkami, rzucając je niedbale na papiery leżące na biurku. Przeglądałem się w powierzchni trunku w szklance. Wyjąłem gnata z szuflady, jakiś czas go czyściłem, a potem odłożyłem na blat. Czułem się znakomicie.







Drzwi, na których od mojej strony widać było w odwróconym porządku moje nazwisko i zajęcie uchyliły się i do środka zajrzała Penny, moja długoletnia sekretarka.
- Ktoś czeka. Przyjmujemy, szefie?
- Nie, złotko. - machnąłem ręką - Jestem tu tylko przelotem. Ta sprawa w Bostonie...Na razie jestem dopiero na czubku góry lodowej, który pije mnie w dupę. Zarabiamy na tym więcej niż na tych akcydentalnych klientach. Niedługo wyjeżdżam, nie będę brał nowych spraw.
- Spławię go.
- Jasne. - wypuściłem dym - Jesteś w tym cholernie dobra.
- Nie podlizuj się.
Wyszczerzyłem się. Penny miała już zamknąć drzwi, ale nagle wróciła i popatrzyła na mnie uważnie.

- Wszystko w porządku, Dwight? Jesteś jakiś dziwny.
- Wydaje ci się. Zawsze mi to mówisz, gdy wracam.
- Tym razem jest inaczej. Wiem to.

Przebiegła suka...

- Przebiegła z Ciebie suka, Penny. Zajmij się własnymi sprawami, bo cię zwolnię.
- Nie zrobisz tego. Zginąłbyś beze mnie.
- Masz rację. - w półmroku mój papieros znowu się rozżarzył. - Ale mogę wciąż zrobić Ci coś strasznego.
- Dwight...- zrobiła krok do przodu - Dzwoniłeś, że będziesz w południe. A dotarłeś wieczorem. Na pewno nic się nie stało?
- Mówię ci, że nic, sunshine...- gładziłem bębenek leżącej na biurku broni - Mogłabyś czasem wyczyścić ten miód w swoich ślicznych uszkach. Po prostu sobie chodziłem. Chodziłem ulicami, Penny.

* * *

Krok za krokiem.
Przechadzając się po ulicach mojego miasta wreszcie odetchnąłem pełną piersią. Miałem wrażenie, że ktoś usunął mi z piersi jakiś ciężar. Nozdrza zaczęły chwytać powietrze - mimo panującego smogu, kłębów automobilowego dymu wdzierającego mi się do nosa byłem lekki jak piórko - smród Nowego Jorku wydawał mi się sprzedawanym w ekskluzywnej buteleczce zapachem w porównaniu z odorem szamba Bostonu. Po prostu chodziłem z wbitymi w kieszenie rękoma, paląc papierosy, przeglądając się w witrynach znajomych sklepów i biur czułem się jak młody bóg. Za każdym razem, gdy wracałem z podróży do mojego rodzinnego miasta przeżywałem to samo zdziwienie, że można tęsknić za Nowym Yorkiem. I za każdym razem tęskniłem, a potem cieszyłem się jak dziecko gdy tu wracałem. Jak dziś.

Wsłuchany w symfonię klaksonów, pokrzykiwań gazeciarzy oraz nagabywań sprzedawców rozmyślałem nad wszystkim, co działo się w Bostonie, a zwłaszcza o naszym ostatnim spotkaniu u Lafayette'a. Gdyby nie bolące jeszcze czasami plecy po uderzeniu krzesłem skłonny byłbym przypuszczać, że cała moja podróż to tamtego miasta była jakimś snem. A jednak ci ludzie tam byli, opowiadali te rzeczy naprawdę. Widziałem w życiu wielu czubów i jeszcze więcej kłamców. Mój zawód to rozpoznawanie ich, zwłaszcza tych drugich. Wiecie co było najgorsze? Byłem pewien - żaden z uczestników spotkania - na czele z żabojadem i studenciakiem - nie kłamał...Naprawdę wierzyli, że widzieli...to coś. Wierzyli w to.

Najpierw myślałem o chemii. Ślepy trop jeśli chodziło o obecność jakichś halucynogenów na sztylecie zdawał się przekreślać tę hipotezę. A przecież w jakiś niewytłumaczony na razie sposób oddziaływał na ludzi...

No dobra.

Nie powtarzajcie tego nikomu. Nikomu. Albo, kurwa, obiecuję wam że Dwight odnajdzie wasz adres i odwiedzi was kiedyś w towarzyskich zamiarach. Wyrażam się jasno? W porządku, więc posłuchajcie...

Ja też poczułem coś dziwnego, gdy widziałem to ostrze. Małe ukłucie pod czaszką. Małe, ale wyraźne. Próbowałem to później tłumaczyć sobie na wiele sposobów, ale prawda jest taka że nigdy nie przeżyłem osobiście czegoś takiego...

Musiało być inne wytłumaczenie. Hipnoza? Być może. Rozstrój zmysłów, może warto wrócić do chemii? Nie można wykluczyć, że ktoś sprytnie podawał coś do szklanek członkom grupy...Najdziwniejsze jednak było to, że mój nos mówił że to zła uliczka. A nos Garretta rzadko się myli...

O co więc tym razem chodzi, do cholery...?!






Bo przecież chyba nie zaczniesz na poważnie rozważać opcji, że Vincent naprawdę wywołał demona, stary durniu. C'mon. Give me a break. Przed oczyma stanęły mi znów wszystkie szeptane w bostońskich spelunkach opowieści o dziwnych stworzeniach na usługach tego gangstera. Musiałem wziąć się w garść. Musiałem się napić.


* * *


- Penny?
- Tak, szefie?
- Jutro zaczynamy pracę. Bierzemy pod lupę pewną firmę. Na początek zadzwoń do niejakiego Johna Stevensa, wydawnictwo na Chambers Street 130 na Manhattanie. Umów nam spotkanie na jutro, najwcześniej jak tylko będzie mógł. A teraz zostaw mnie do cholery samego, albo nie ręczę za siebie.

Zanim zamknęła za sobą drzwi, jej postać obróciła się jeszcze. Wyglądała jak duch, przebijający się przez wszędobylskie kłęby papierosowego dymu.
- Szefie? Dobrze, że jesteś z powrotem.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 06-10-2010 o 09:41.
arm1tage jest offline  
Stary 06-10-2010, 12:03   #54
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Zdaje się że Szekspir powiedział coś, że tylko „twarde czasy rodzą twardych ludzi, a dobrobyt rozleniwia”. Taka myśl kołatała się w głowie Herberta, gdy jak niepyszny wracał z dzielnicy robotniczej. Próba uzyskania jakichkolwiek informacji od rodzin tragicznie zmarłych pracowników firmy Duvarro skończyła się kompletnym fiaskiem. Raz że dwóch z nich to byli Rosjanie i Herbert miał już na początku do sforsowania barierę językową w kontakcie z ich rodzinami, dwa że po prostu pogrążeni w żałobie ludzie najzwyczajniej w świecie nie chcieli z nim gadać.
Nieco lepiej poszło mu przy węszeniu wokół Wagonowa.
Wpierw Herbert udał się na Park Drive 165, gdzie znajdowała się niewielka rosyjska katedra Św. Trójcy. Pod pozorem chęci napisania historii tego miejsca dotarł nawet do biskupa Nikona. Prócz mało przydatnych informacji o tym, że katedra powstała w 1910 r. dowiedział się co nieco o Wagonowie, że owszem bywa na mszach, owszem łozy na działalność charytatywną i tyle. No może jeszcze to, że wkrótce odbędzie się pogrzeb ofiar wypadku w fabryce. Pomimo dość nędznych efektów odwiedzin przynajmniej Hiddink napił się herbaty z samowara z dodatkiem całkiem smacznych konfitur, no i w ramach nawiązania przyjaznych stosunków pozostawił kwotę stu dolców w ofierze. Przyjętych z resztą z niejakim zadowoleniem.
Dopiero jednak uruchomienie kontaktów biznesowych dało niejakie pojęcie o Fiodorze. Ponoć był bogatym arystokratą, który uciekł z Rosji przed rewolucją. Posiadał Dance Macabre i jakieś udziały na giełdzie, płacił podatki i oficjalnie był czysty. Lubił piękne samochody, szybkie kobiety i wyścigi konne. Mieszkał pod miastem w rezydencji strzeżonej przez ochroniarzy i psy.
Nic więcej wśród bywalców klubu dla pięknych i bogatych się nie dowiedział. Dopiero dotarcie do paru znajomych Irlandczyków o niezbyt zgodnych z prawem biznesach przyniosło jakiś efekt. Wagonow zatrudniał ponoć paru fachowców od mokrej roboty i podobno nad nim był tylko sam Car. Choć jeden z rozmówców Jim O’Railly twierdził z przekonaniem, że to Wagonow jest Carem.

Tak oto Herbert ganiał cały dzień po mieście niemal z wywalonym ozorem, a efekt tego był mizerny. Wrócił do biura i sprawdził pod jaki komisariat podlega Duvarro Sproket. Postanowił, że uda się tam, by porozmawiać z patologiem. Miał jakieś przeczucia, że rany ofiar wypadku nie muszą odpowiadać wersji o wybuchu kotła. Musiał tylko przygotować się na obfite smarowanie.

W międzyczasie zadzwonił do Stevensa do Nowego Jorku. Był to kolejny telefon i Herb tym razem chciał sprawdzić co jego człowiek ustalił w sprawie firmy Kuturb.
No i tu było nieco lepiej. Pod adresem firmy na Manhattanie w pobliżu Central Parku był spory biurowiec, w którym sama firma wynajmowała dwa pokoje. Niestety siedziba była zamknięta na głucho, ale Stevensowi udało się dotrzeć do właściciela biurowca, który twierdził, że firma regularnie i solidnie płaci za wynajem, więc się nie wtrąca. Wspomniał też, że tam urzęduje taka miła dziewczyna, lecz pojawia się dość rzadko a firma chyba ma jakieś problemy finansowe, albo myśli o zmianie lokalu. Nic więcej Stevens nie ustalił.

Hiddink zaś pomyślał wracając zmęczony wieczorem do domu, że jeszcze nigdy tak wielu nie zrobiło tak wiele, by uzyskać tak niewiele.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 06-10-2010, 18:07   #55
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Popołudnie mijało szybko. Rozmowy poszły szybciej, niż się spodziewaliście. Trzeba było przyznać, że zaczęliście działać już jak zgrany zespół i pewne zadania szły wam szybciej.
Kiedy opuściliście mieszkanie Vincenta każdy wiedział mniej więcej co ma robić.


Walter Chopp

Zaraz po spotkaniu znów spacerkiem udałeś się do Teodora. Piękny dzień i świecące słońce przegnało gdzieś zmartwienia związane z Duvarro Sprocket. Miasto tętniło życiem. Na ulicach roiło się od sprzedawców wiatraczków, waty cukrowej i kataryniarzy z małpkami w kamizelkach. Uliczni grajkowie wygrywali na głównych deptakach swoje melodie, tramwaje brały z piskiem zakręty, a samochody dopełniały gwar miejski szumem silników oraz piskliwymi dźwiękami trąbek.

Teodor otworzył ci po dłuższej przerwie. Poruszał się już w miarę samodzielnie, lecz musiał podtrzymywać ciężar ciała na kuli. To przypomniało wam kumpla z wojska – Billa – i to, jak oberwał szrapnelem. Siedliście do stołu przy resztkach zapasów z barku i przez chwilę wspominaliście czasy Wielkiej Wojny i frontowe życie. Potem, w oparach papierosowego dymu, przekazałeś mu wieść na temat tego, co dzisiaj powiedział ci Harold Figgins oraz to, ze zespół znów przywrócił Teodora „do łask”. Stypper ucieszył się w swój zwyczajny sposób, wznosząc toast odrobina brandy.
Wysłuchał z uwagą twoich sugestii, jakoby firma Kuturb istniała naprawdę, zdziwiony, bowiem on sam przez kilka ostatnich dni nie szczędził telefonu, by dowiedzieć się czegoś zgoła odmiennego. Nim omówiliście wszystkie sprawy zrobił się wieczór. Na dworze nadal było jasno, ale ty czułeś już w nogach „dreptaninę” po Bostonie. Wziąłeś taksówkę i wróciłeś do domu.

Atak nastąpił, kiedy otwierałeś drzwi do mieszkania, nieco „zmiękczony” rozmową u Teodora. Może w innym przypadku zdołałbyś się obronić. Lecz wątpisz.
Naprawdę silny cios w tył głowy pozbawił cię przytomności.


Ocknąłeś się dopiero w lesie. Zachodzące słońce prześwietlało się przez gęste liście na otaczających cię drzewach. Kawałek dalej ujrzałeś zaparkowanego bokiem do ciebie forda T w jakże dobrze ci znanym kolorze czarnym. Obok niego stał jakiś człowiek w płaszczu paląc papierosa.

Poczułeś, ze ktoś solidnie przywiązał cię do pnia drzewa. Tuż obok ciebie stało dwóch mężczyzn.
Jeden – o postawie boksera i masywnej sylwetce barowego wykidajły, w trenczu i w kapeluszu. I drugi – smuklejszy, który przyglądał się tobie zimnymi oczami. Zadrżałeś. Jedno z nich było błękitne, drugie zielone.

- Zdrastwuj – uśmiechnął się kolorowooki, a ty poczułeś w tym uśmiechu zapowiedź czegoś naprawdę paskudnego. – Po twojemu, dobry wieczjer.

W jego ręku pojawił się nóż. Szerokie, ciężkie ostrze. Broń nożowników. A facet trzymał ja tak, jakby urodził się z nożem w ręce.

- Teraz sobie, koleżko, pogawędzimy, poczjemu ty węszysz przy Duvarro. Poczjemu gadał o tych wszystkich nieładnych rzeczach. A żeby rozmowa nam się lepiej układała, za każdym razem jak nie będę usatysfakcjonowany, odetnę ci jakiś kawałek. Byś nie sądził, że żartuję, zacznę od paluszka.

Zbliżył ostrze do twojej dłoni, nacisnął a ty poczułeś piekący ból. Koniuszek małego palca upadł na ziemię.

- A teraz, drogi malczik, już wiesz, że ja nie żartuję. To czy wyjdziesz cało z tego lasu i jak dużo ciebie wyjdzie, zależy tylko od tego, co mi powiesz.



Vincent Lafayette i Leonard D. Lynch


Po spotkaniu Leonard pozostał w twoim mieszkaniu przyglądając książki z twojej biblioteczki. Nie miałeś nic przeciwko temu. Chłopak wyglądał na mocno zainteresowanego tematyką i chłonął wiedzę, jak gąbka wodę. Był dobrym materiałem na osobę, z którą można zanurzyć się w świat „po drugiej stronie”. Już raz dał temu dowód.

W czasie kiedy Leo czytał, ty wykonałeś kilka telefonów, próbując zorientować się, jak wygląda twój status quo po tym nieprzewidzianym zniknięciu ze sceny.

W zasadzie wszystkie działania były jedynie markowanymi ruchami. Zasłoną dymną dla umysłu przed tym, co planowaliście zrobić później.

Kiedy słońce skryło się za budynkami i mrok zagościł na bostońskich ulicach ruszyliście na spacer. Ale nie w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza – o nie! Jego celem było coś innego. Sprawdzenie, ile prawdy kryło się w lękach Leonarda.

Wybieraliście ciemniejsze, rzadziej uczęszczane uliczki. Broń dawała wam złudne poczucie pewności. Nie przed tym, co prowokowaliście – bo nawet nie byliście pewni, czy można istotę z piekła rodem zranić kulą, lecz przed zgoła innymi spotkaniami. Zaułki mogły okazać się niebezpieczne dla dwójki pozornie niegroźnych mężczyzn. Zwykły zbir z nożem lub pistoletem mógł stanowić realniejsze zagrożenie, niż ghoul.

Szliście z nerwami napiętymi do bólu,. Szerokim łukiem kierując się w stronę cmentarza, na którym ośmieliliście się kilka nocy temu odprawić ten plugawy rytuał. Długi spacer, szczególnie dla osłabionego pobytem w szpitalu Lafayetta.

Nie musieliście jednak długo czekać.

Poczuliście to obaj.

Najpierw włoski stanęły wam na karku, a oddechy zwolniły. Znów musiały dojść do głosu pierwotne instynkty odziedziczone po dawno zapomnianych przodkach. Mrok wokół was zdawał się gęstnieć, brukowana kocimi łbami uliczka stała się nadspodziewanie cicha.

COŚ nadchodziło! Spłoszony pisk czmychającego gdzieś w popłochu szczura był tego wyraźnym przykładem. Pisk, który zmienił się w pełen bólu w końcowej fazie ucieczki.

Z bocznej uliczki odchodzącej od tej, którą wybraliście jako swoją marszrutę, poczuliście paskudny, dobrze wam znany odór gnijącego mięsa. W cieniach zamajaczył z grubsza humanoidalny kształt. Rosnąca sylwetka przesłoniła sobą wylot zaułka. Słyszeliście stukot kopyt na kocich łbach. Sykliwy oddech.

- Wezwałeś mnie! – Vincent - usłyszałeś głos, chociaż słowa „usłyszałeś” i „głos” nie oddawały w pełni tego, co się właśnie stało. Poczułeś „myśli” tej istoty w swej głowie, wraz z doznaniami, wrażeniami, nieludzkimi odczuciami, plugawymi pragnieniami. Aż zachwiałeś się od siły tych przeżyć. Jednak nagła słabość minęła.

Poczułeś głód tej istoty. Wściekłość i gniew, który uderzał w ciebie wręcz z fizyczną siłą. Wiedziałeś czemu. Wezwałeś ją, lecz nie odesłałeś. Musiał tu być. Musiała słuchać twoich poleceń.

Leonard – ty stanąłeś jak rażony obuchem. Obecność tego czegoś, tego stwora zapierała dech w piersiach. Czułeś wręcz fizycznie, jak naciska ci na mostek, parzy, zadaje ból. I wtedy zorientowałeś się, że to nie żadne przerażenie, lecz kieł otrzymany od Hiddinka. Ów tajemniczy amulet zdawał się w jakiś sposób .. reagować na obecność potwora.

Ten tymczasem stanął w zaułku i ... czekał....


Amanda Gordon


Udało się!

Wagonow zaprosił cię na bankiet. Co prawda dzisiejszy wieczór to termin niezbyt odległy. Po gonitwach pozostało ci zaledwie tyle czasu, aby się odpowiednio przyszykować, zamówić taksówkę i podjechać pod podany adres.

Wagonow mieszkał w naprawdę okazałej części miasta, prawie nad samym brzegiem Atlantyku. Znajdowały się tam stare, rozległe posiadłości, których prywatności strzegły wysokie płoty, mury, parkany i żywopłoty. Aby zamieszkać w takim domostwie trzeba było zarabiać naprawdę spore pieniądze. Nawet ty, przy przecież niemałych środkach rodzinnych, musiałabyś zrezygnować z zakupu rezydencji w tej dzielnicy.

Kiedy dotarłaś na miejsce i taksówka zatrzymała się na uroczej ulicy, wysadzanej kasztanami i oświetlonej stylizowanymi na gazowe latarniami poczułaś się troszkę niepewnie. Przy ciężkiej żeliwnej bramie, oczekiwał jednak kamerdyner, najwyraźniej spodziewając się gości. Kiedy podałaś nazwisko służącemu, ten otworzył bramę i wkroczyłaś w paszczę lwa.

Furta zamknęła się za tobą z cichym zgrzytem, a kiedy taksówka odjechała i szłaś w stronę oświetlonej rezydencji Wagonowa słyszałaś jedynie szum niedalekiego oceanu i szelest poruszanych wiatrem liści na drzewach rosnących w parku okalającym domostwo.

Rezydencja Wagonowa sprawiała eleganckie wrażenie.



W korytarzu oczekiwał na ciebie kolejny służący, o posturze i minie rasowego zabijaki, który jednak uprzejmie przyjął twoje wierzchnie odzienie i zaprowadził przez pełen dzieł sztuki – rzeźb i obrazów – korytarz do solidnych drzwi rzeźbionych w liściaste motywy.

Za nimi znajdowała się jadalnia. Stół na kilkanaście osób zastawiony był jedynie dla dwóch osób. Było wszystko: biały obrus, metalowy pojemnik z chłodzącym się szampanem, ostrygi, truskawki, wysokie kieliszki i porcelanowa zastawa. I jedynie Wagonow wstający na twój widok z czarującym uśmiechem satyra.

- Proszę mi wybaczyć, droga panno Gordon, ale w ostatniej chwili moim znajomym wypadło kilka spraw i nie byli w stanie przyjść. Myślę jednak, ze jakoś nadrobimy ich nieuprzejmość.

Uśmiechnął się troszkę bardziej drapieżnie, jak lis wpuszczony do kurnika.



Herbert J. Hiddink


Dzień był męczący i z przyjemnością wróciłeś do domu. Nie miałeś ochoty na towarzystwo kochanki. Jedynie na rozluźniającą kąpiel, odrobinę „francuskiego syropu na kaszel” i sen.

Tylko zmęczeniem można wytłumaczyć to, że nie zwróciłeś na ów smród wcześniej uwagi.

Ale potem, kiedy zdjąłeś już buty i wszedłeś do salonu ze zdziwieniem skonstatowałeś, że mieszkanie jest wyjątkowo ciche. Nie słyszałeś niczego, poza tykaniem kopertowego zegara przy kominku.
Wydawać by się mogło, że nawet odgłosy ulicy stały się jakby cichsze, bardziej przytłumione.

I wtedy zobaczyłeś Łośka.

Kamerdyner leżał w wejściu z salonu do jadalni a koło jego głowy ujrzałeś plamę krwi. Sporą plamę.

W końcu ujrzałeś napastnika.

Obrzydliwy, cuchnący stów rodem z szalonych opowieści twoich towarzyszy w śledztwie. Żółtookie, przygarbione bydlę, z mordą niczym plugawe skrzyżowanie człowieka i .. jakiegoś egzotycznego zwierzęcia. Z szeroką, otwierającą się, ociekającą śliną paszczą. Z rozczapierzonymi łapskami.



Czas zamarł na moment. Podobnie jak mogłoby się wydawać zamarło serce w twoim gardle. Obrzydliwi, trupi odór, dławił oddech. Widok oślinionej paszczy powodował odruch wymiotny. Strach – zimny, paniczny strach uderzył w ciebie z paraliżującą siłą.

Wiedziałeś, że za chwilę bestia rzuci ci się do gardła, ze to nie jest żadna mistyfikacja, czy żart. Że stoi przed tobą koszmar, który zapewne wywołali student i francuski iluzjonista. Tylko czemu nawiedził ciebie? Nie miało to znaczenia, bowiem za chwilę, miałeś być martwy.

I wtedy, kiedy obrazy z życia przebiegały ci przed oczami, piekielna istota skoczyła. Chyba krzyknąłeś, ale nie byłeś tego pewien.

Stwor wyminął ciebie, pchnięciem odrzucając w bok. Uderzyłeś o ścianę i upadłeś widząc plecy bestii. Przez twoją głowę przebiegła jedna, zrodzona w przepływie panicznego olśnienia myśl.

To COŚ szukało amuletu! Kła, który ukrył Artur! A teraz chyba ... go wyczuł.


Dwight Garrett


Siedziałeś na swoim wygodnym, wysłużonym fotelu i myślami wędrowałeś po wydarzeniach z Bostonu. Miałeś złe przeczucia.
Ta sprawa była jakaś dziwna. Ocierała się o sektę – tego byłeś pewien. A sekta to zawsze ludzie, którzy działali nie tak, jak większość ludzi się spodziewała.

Najgorsze były kulty śmierci. Maniacy, którzy zaślepieni pseudo-religijnym lub pseudo-mistycznym szałem dokonywali najokrutniejszych zbrodni. Sam nie pracowałeś nad taką sprawą, lecz znałeś kogoś, kto to robił.

Wszyscy detektywi w Nowym Yorku go znali. Ów człowiek - legenda nazywał się Samuel Lupanno. Rok temu pracował nad sprawą potrójnego zabójstwa, która doprowadziła go do obłędu. Dzięki niemu jednak schwytano jakiegoś maniaka, który wierzył, że składając ofiary z dzieci wezwie coś, co zniszczy ziemię. Był to przykład wspaniałej, detektywistycznej pracy zakończonej szaleństwem i obłędem.

Pamiętasz sprawę Lupanno. I to, jak w sądzie wykrzykiwał coś na temat „demonów wezwanych na ziemię”. Jak wytykał palcem ujętego przywódcę „Kultu Pożeraczy”.

Że też wcześniej nie skojarzyłeś tej nazwy. Dopiero teraz, w dobrze ci znanym biurze, spoglądając na zdjęcie z gazety dotyczące sprawy „Pożeracza z Long Island” tryby w twojej głowie wskoczyły na miejsce.

Nie mogłeś zapomnieć wykrzywionej szaleństwem twarzy Samuela, kiedy zabierano go z Sali rozpraw, jako niewiarygodnego świadka.

Smak alkoholu w ustach stał się nagle niepokojąco metaliczny ....
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-10-2010 o 18:31. Powód: dodanie grafik
Armiel jest offline  
Stary 09-10-2010, 00:21   #56
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
-Spokojnie, niech pan się uspokoi! - krzyczała do niego jakaś twarz. -To tylko nos, rozumie pan? Proszę się uspokoić!

Pozostałe osoby czuł w postaci dłoni zaciskających się na jego miotającym się ciele. Próbowały go trzymać w jednej stałej pozycji.

-Dajcie mu to wypić! Niech pan to wypije, proszę...

...pokonując całą swoją sztywność, podniósł do góry rękę i dotknął twarzy. Jego dłonią kierowało wrażenie, że coś tam nie gra. I rzeczywiście, poczuł coś szorstkiego, jakiś materiał zakrywał mu pół twarzy...

-No, wreszcie pan się obudził.

Walter odwrócił się w stronę drzwi, gdzie pojawił się rosły mężczyzna w białym fartuchu. Uśmiechał się, to niewiarygodne. Wyglądał też jakoś tak przyjaźnie. Chopp z niepokojem rozglądał się na boki w poszukiwaniu noży, kanistrów i innych rzeczy służących do wyciągania cennych informacji od opornie współpracujących więźniów.

-Miał pan tylko złamany nos. Co prawda ma pan pełno obrażeń na całym ciele. Jest pan mocno poturbowany, pocięty i opuchnięty. Ma pan również ucięty kawałek palca w lewej dłoni. No i pana zachowanie. Rzucał pan się na wszystkie strony – człowiek w biały fartuchu przyglądał mu się uważnie. -Musieliśmy pana nieco uspokoić, zanim nastawiliśmy nos.

Walter również go obserwował i słuchał uważnie. Każde słowo kojarzył z rzeczywiście istniejącą częścią ciała i identyfikował obrażenia. Zatrzymał się przy palcu. Nie mógł zweryfikować prawdziwości słów tego człowieka, ponieważ palec był zawinięty opatrunkiem, ale chyba mu wierzył...

-Miał pan cholerne szczęście, że udało się panu dotrzeć w pobliże naszego szpitala – człowiek w bieli kontynuował przyjaznym głosem. - Nasi sanitariusze znaleźli pana zemdlonego na chodniku po drugiej strony ulicy – mężczyzna podszedł i usiadł na brzegu łóżka. -Proszę powiedzieć, co się stało tej nocy? Kto pana tak załatwił, panie...

...pytania pytania pytania i pytania, znowu ktoś zadaje mi pytania, czego on ode mnie chce, jest taki sam jak ten Rusek, tylko jeszcze gorszy z tą swoją dobrotliwością...

-Chopp – cicho wycharczał księgowy. - Nazywam się Chopp. I lepiej zapamiętaj to imię. A teraz muszę zadzwonić – podniósł się i stanął na podłodze. Przez chwilę sprawdzał, jak się czuje w tej nowej pozycji i gdy upewnił się, że ma władzę nad swoim ciałem, ruszył przed siebie w poszukiwaniu telefonu. Musiał koniecznie złapać Garretta, choćby i w Nowym Jorku. Musi do niego zadzwonić i wszystko mu opowiedzieć, w końcu, to on tu jest detektywem; niech mu powie, co teraz powinien zrobić, a może po prostu się gdzieś zaszyć i nie wychodzić z mieszkania. Walter bał się teraz zrobić cokolwiek bez konsultacji – sprawa za daleko zaszła. Nie chce narażać innych.

***

Ból, jaki poczuł, gdy ten wulgarny typ, odcinał mu koniuszek palca, unaocznił mu w pełnej krasie sytuację, w jakiej się znalazł. Przytomność, która wracała mu bardzo powoli, teraz była już na najwyższych obrotach. Wszystko widział w jasnych i klarownych barwach. wszystko już rozumiał. Miotanie się na boki nic tu nie dawało. Wiązania trzymały mocno, a każdy ruch powodował nowe obtarcia. Kora drzewa, do którego był przywiązany też nie należała do najgładszych.

To, co dotarło do niego z pełną siłą, to świadomość, że oni już wszystko wiedzą. Wiedzą, gdzie mieszka, wiedzą z kim się spotyka, wiedzą, że wtykają nos w nie swoje sprawy. Zostaje tylko jedno pytanie, najważniejsze: czy wiedzą dostatecznie dużo, by zabić. Patrząc na te trzy zakazane mordy i na tę parę wpatrzonych w niego dwukolorowych oczu, wiedział tylko tyle: zabijanie na pewno nie jest im obce. Strach zaczynał przejmować nad nim władzę. Ucięty kawałek palca wprowadził go w stan paniki.

-Czemu kręciłeś się koło Duvarro? - padło pytanie.

Walterowi przypomniała się wojna. Pierwszy raz cieszył się, że brał w niej udział. Dzięki temu wiedział, jak ma się zachować. Najważniejsza była jedna zasada, której nie można było złamać, nawet za cenę własnego życia: nigdy nie zdradzić swojego oddziału. To jedyne, co mógł zrobić i będzie to robił, aż wytrzyma... dla Victora... dla Muriel... dla pozostałych - musi być twardy, jak Dwight:

-Gdzie on jest? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

-To ja zadaję pytania? - różnooki przyjrzał się krwi na nożu a potem oblizał ostrze. -Nie zapominaj o tym, a może wyjdziesz stąd żywy.

-Jesteście nienormalni. Nic mnie to nie interesuje. Zależy mi tylko na nim.

-Na kim?

-Na Dominicu – Walter stwierdził, że granie zakochanego kundla może w tej sytuacji przynieść najlepsze profity. Zakochanego kundla i totalnego głupka, który zupełnie nie wie, o co chodzi. Tymczasem oprawcy rechotliwie się zaśmiali. Walter kontynuował. Gdy był skupiony na grze i na tym, co powinien mówić, odpychał gdzieś głęboko racjonalne argumenty związane z grożącym mu niebezpieczeństwem. -W co on się wpakował? Boże...

-Znaczit stary rucha w dupę młodszego – i znowu ten rechot. -O niego się nie martw.

-Kocham go, nic ci do tego.

-Ale powiedz, coś ty mu nagadał. Szto nagadał, mów!

-Co miałem mu nagadać? O czym niby? Odciąłeś mi mój cholerny palec...

-Odetnę ci fiuta, jeśli nie powiesz czemu się kręciłeś koło Duvarro i czemu ostrzegałeś go przed wczorajszą bum.

-Przed wypadkiem?

-Taaa - zaczynasz rozumieć.

-Nietrudno było przewidzieć - co tylko pełnia, zaraz ktoś ginie u niego w firmie. Jestem księgowym, logicznie myślę – Walter ciągle próbował zmienić temat: -Odwieźcie mnie do domu. Pomyliliście mnie z kimś.

-Dobrze – powiedział Rosjanin i przyłożył ostrze do kciuka Choppa. -A teraz mów prawdę – ostrze przecięło skórę. Na razie delikatnie, ale w każdej chwili mogło zanurzyć się głębiej.

-To przecież Harold... przecież to oczywiste - zaciskał zęby i syczał. -To on nienawidzi Dominica i spiskuje przeciwko niemu. Chcę go przed nim ochronić...

-Prawdę... - powiedział, dociskając ostrze. -Bez kciuka wielu rzeczy już nie zrobisz...

-Aa, to boli... Znałem Victora Prooda... kiedyś go znałem... przeczytałem w gazecie, że zabił Angelinę i... zainteresowałem się... chciałem napisać artykuł... mamy w pracy zakładową gazetkę... i tak poznałem Dominica... a później... zakochałem się...

-Znał Prooda – odezwał się Rusek lodowatym tonem. -Dobrze znał? Mów! - wskazał ręką na jednego z dwóch goryli, a ten przyniósł kanister z benzyną.

Walter zaczął mówić szybciej: -Trochę, dawno temu. Robił mi seanse spirytystyczne, jak mi żona umarła - dwa lata temu... dawno to było... ludzie, nie wygłupiajcie się

-My się nie wygłupiamy, panie Choop.

-To o co wam chodzi? Mówcie do mnie jasno, bo ja nic z tego nie rozumiem!

-Potnę pana na kawałki przy tym drzewie a potem spalę to, co zostanie.

-Dlaczego? Po co?

-Chcemy wiedzieć z kim pan współpracuje i to ja zadaję pytania, pamięta pan? - zupełnie niespodziewanym ruchem przeciął nożem policzek Waltera. Popłynęła strużka krwi.

-Gdzie z kim współpracuję? Pracuję w Domu Handlowym Hollinsa... - wypowiedzi księgowego nabrały charakteru lamentu zrezygnowanego człowieka, który tłumaczyć może to samo i w kółko, a słuchacze nic nie zrozumieją. Nie zmieniało to jednak faktu, że po jego twarzy ciekła krew, a drugi Rusek chlusnął na niego zawartość kanistra. W powietrzu uniósł się charakterystyczny zapach. Chopp czuł, że żarty się kończą. Na duchu podtrzymywało go cały czas wrażenie, że oni chyba rzeczywiście niewiele wiedzą.

-A teraz panie Choop pan mnie posłucha – różnooki wyciągnął papierosa. - Słucha mnie pan uważnie?

-Ttakk...

-Niech pan zapomni o swoim dupowsadzaającym koleżce i trzyma się z daleka od niego i Duvarro Sprocket.

-A co on zrobił...?

-Milcz! I słuchaj. Odpierdol się od niego. Nie wtrącaj w jego sprawy. Nie zmieniaj jego pedalskiego nastawienia. Jeśli dowiem się, że bruździsz, wrócę i zakończę dzisiejszą pogawędkę.

-Co mu zrobicie?

-Jeśli dowiem się, że powiedziałeś komuś o naszym małym tet - a - tet w tym zagajniczku, wrócę i zapierdolę cię na amen. Więc lepiej martw się tym, co zrobimy tobie, jak się zblizysz do niego lub do kogoś z Duvarro. Pojąłeś lekcję?

-Nic z tego nie rozumiem... wiem tylko, że jestem cały w benzynie, przywiązany do drzewa w lesie i bez palca... Czego to była lekcja?

-Lekcja nie gadania głupot i nie wtrącania się w sprawy, których pojąc nie zdołasz – Rusek tak nagle wyprowadził cios w twarz Waltera, że ten nawet nie zdążył się zorientować. Nos wyglądał na złamany. -A teraz panie pederasta, zakończymy naszą znajomość. A jak byśmy mieli się jeszcze spotkać, to lepiej módl się, by tak się nie stało. Gdybyś miał wątpliwości, popytaj o mnie. Nazywam się Tołoczko – rzucił jeszcze coś po rosyjsku i odszedł w stronę samochodu, a Walter zaczął krzyczeć za nim: - Hej, rozwiążcie mnie... kurwa... Zostawicie mnie tak? - i zrozumiał, że to po prostu jeszcze nie koniec. Widocznie jest jeszcze jedna zasada; jak jeden Rusek odchodzi, to w jego miejsce pojawia się drugi i zaczyna systematycznie zadawać ciosy. Jak maszyna. Walter nie miał najmniejszych szans na jakąkolwiek obronę. Jedyne, co mógł robić, to starać się jak najszybciej stracić przytomność, żeby wreszcie przestawać odczuwać ból. Miał wrażenie, że kafar połamał mu już wszystkie kości, chciało mu się rzygać, pluł krwią, a cios wciąż padał za ciosem. Aż wreszcie zaczął odpływać...

...ciężko się podniósł... który to już raz ostatnimi czasy podnosi się z takim bólem... Wokół było ciemno. Noc zapadła na dobre, a las ją jeszcze potęgował. Walter kompletnie nic nie widział, również przez to, że opuchlizna wdzierała mu się również na oczy. Chciał zostać tak i leżeć tu, aż umrze. Albo ktoś go znajdzie. Ale zrozumiał, że to się wiąże ze zbyt dużym ryzykiem. Musiał wstać i iść. Iść choćby nie wiadomo co, żeby ostrzec pozostałych. I dopaść tego...Tołoczka – tak, zapamiętał to nazwisko. I chyba nigdy nie zapomni. Dopóki go nie dopadnie.

Powoli. Bardzo wolno. Krok za krokiem. Ciągle się potykając i kompletnie po omacku. W bliżej nieokreślonym kierunku. Przed siebie. Upadając kilkakrotnie. Każdy upadek powodował nowe obrażenia. I powiększał stare. Ale szedł przed siebie. Może idzie w zupełnie złą stronę, może w dobrą – nieważne. Myślał o tym, że tak naprawdę Tołoczko nic mu nie zrobił, bo sam nic nie wie i sam chciał się dowiedzieć, czyli reszta załogi jest w miarę bezpieczna. „Tylko ja, kurwa, jestem na straconej pozycji”.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 10-10-2010, 15:55   #57
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Pysk tego czegoś w jakiś odległy, groteskowy sposób kojarzył się z kobiecą twarzą, efekt rozmył się gdy wargi uniosły się obnażając dwa rzędy brudnych kłów.

Lafayette poczuł w swojej głowie kłębowisko cudzych myśli. Uczuć, obrazów, emocji, zapachów, smaków. Nieludzkich, obcych w znakomitej większości zupełnie niezrozumiałych dla ludzkiej percepcji. Dłuższą chwilę zajęło, nim zaczął rozpoznawać niektóre z nich.

Oczekiwanie, żądza, ból, krew...

I gniew. Ogromny i z trudem trzymany na uwięzi. Zupełnie jednak nieludzki

Vincent zrobił krok do przodu, bardziej by pokazać że panuje nad sytuacją, niż w jakimkolwiek innym celu.

- Skąd przyszedłeś? - spytał głosem, który w założeniu miał być władczy.

W odpowiedzi przez głowę przeszła mu wizja grobów, świecących grzybów, zgniłych zwłok, tulących sie do siebie ciał, czaszek i połamanych gnatów, smak ześmiardłwego szpiku w ustach i ... tęsknota, a potem czerwień gniewu, jak pulsująca krew.

- Czy ktoś jeszcze was przyzywa w mieście? Pokaż mi go.

Wymowna czerń, złośliwa zieleń, chichot i lepkie od posoki ręce, smak żółci w ustach

- Nie eeeee - syk jak wbicie kolca pod powiekę. - Odeślij - pragnienie, niczym cios w czaszkę. Wyraźne i zrozumiałe

- Odeślę. - powiedział Vincent na głos starając się całym umysłem jasno wyrazić swoją wolę. Następnie przywołał przed oczy obraz kolejno Wagonowa i znany z prasy wizerunek Bostońskiego Cara. Po czym sformułował pytanie - twarze? znajome?

Odpowiedź znów w formie wizji. Przez chwilę Vincent znów patrzył oczyma ghula, tak jak wtedy na cmentarzu. Jakby patrzył na samego siebie. Szarość, czerwienie, plamy, unoszące się zapachy - falujące wokół sylwetki.

I żadnych twarzy.

Aluzja dotarła. Ghul postrzegał świat w kompletnie inny sposób. Żeby uzyskać odpowiedź musiałby znać coś więcej niż nazwisko i twarz.

- Moją wolą jest byś odszedł i nasze drogi nigdy więcej sie nie spotkały - wymówił na głos, bardziej ze względu na Leonarda niż potwora - Czego potrzebujesz by odejść?

Przed oczami zaczęły mu wirować dziwne rozbłyski, smak, zapach. "Twoja krew, niewiele na ziemię"

Vincent pomału skinął głową.

- Zrobię to. Ty odejrzesz. Jeśli zrobisz cos innego, jesli zaatkaujesz - znow zostaniesz przyzwany. Przez kogoś innego. Rozumiesz i zgadzasz się?

Mówiąc to spokojnym ruchem wyjął nóż Prooda.

Pożądanie, gniew, posłuszeństwo, siła, duma, żądza, akcetptacja i ... strach. Strach przed dziwnym nożem.

- znasz to ostrze? - spytał Vincent, nacinając lekko dłoń

ostrze - dym, smugi odrywającej się ciemnosci, jakby rozpalone do wiśniowego koloru.
Wizja została gwałtownie przerwana przez ostrzegawczy syk potwora.

COŚ SIĘ ŻBLIŻA - UCIEKAJCIE! - usłyszał wyraźny głos w swojej głowie - Kieł Pana! - Vincenta zalała fala emocji starchu i rozkoszy. Powtór wskazał łapą na Lyncha.

ZABIJ TO! - wykrzyczał w myślach Vincent. Przypadł do ziemi i przyłożył do niej krwawiącą dłoń. Już przymierzał się do poderwania się do ucieczki i pociągnięcia za sobą studenta.

- Sistra, jeden miot, nie! - zadźwięczało w jego głowie. - Zatrzymam, nie zgładzę.

- Dobrze - powiedział na głos Vincent.

- nazywam się ... Shashanus. Ty? miękkie? ty jak?

- Nie rozumiem... - nie skończył zdania, zanim do niego dotarło - Vincent!

- Vinszents. Zapamiętać, wytroipić...strzec lub jeść. Ty... - i znów zamiast wyrazów emocje: gniew, szacunek, głód, akceptacja, podziw.

- Tobie też niczego nie brakuje, Shashanus - doparł Vincent uśmiechając się dziwnie. Potwór skoczył w ciemność. Dosłownie w ciemność. W plamę mroku za swoimi plecami.

I zniknął.

Zupełnie jakby tam była jakaś brama niewidoczna dla ich oczu. Wrażenie obecności rozmyło się, pierwotna groza puściła ze swoich szponów.
W głowie Vinenta wciąż jednak brzmiało ostrzeżenie ghula.

- Uciekamy! Teraz! - rzekł zrywając się do biegu i ciągnąc za sobą Leonarda.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 10-10-2010 o 19:33. Powód: kosmetyka
Gryf jest offline  
Stary 10-10-2010, 17:55   #58
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
-Ł-ładna pogoda - mruknął wchłaniany przez mrok jednej z licznych, bocznych uliczek, które wywoływały u niego spazmatyczne drgawki. Kolejne zakręty, kolejne śmierdzące kubły na śmieci, kolejny przydeptany szczur, który z piskiem wyłaniał się spod buta. Oczy przyzwyczaiły się do ciemność.
- C-czujesz? - syknął do Lafayette'a, po czym wepchnął jedną rękę do torby starając się chwycić rewolwer, Lafayette nie odpowiedział. Było cicho...tak cicho, że w uszach słychać było dzwonki, setki małych dzwonków po których skacze nadpobudliwa małpa wywołując irytującą symfonię dźwięków...
"Skup się"

Nos po raz kolejny wypełnił mdły zapach zgniłego mięsiwa, Vincent też to czuł... nie trzeba było pytać. Po chwili stał już przed nimi... w całej okazałości, dwie żółte plamki mocno kontrastowały z mrocznym otoczeniem.
Lynch zamarł, teraz to on pożerał ghula wzrokiem, starał się ogarnąć jego wizerunek, to całe..zdeformowane i jakże dziwne ciało, jego anatomię, starał się wychwycić każdy szczegół tego stworzenia...

Napierało na niego, coś go odpychało naciskając coraz silniej na mostek, po chwili to coś parzyło...
"Leo, to nie ja,,,"
Chwycił za kieł...płoną, tyle że bez płomieni...uciekać...pierwsza myśl, która przebiła się do otumanionego umysłu...
"Jeszcze nie..."

Wyrwał z otoczenia haust powietrza po czym wyprostował się zerkając to na Lafayette'a, to na ghula...rozmawiali. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy studenta.
Vincent co chwila zadawał jakieś pytanie. Można było się z nich domyślić o czym rozmawiali, gdy po chwili postać wskazała na Lyncha, instynktownie odciągnął kurek rewolweru ukrytego w torbie. Wszystko działo się szybko, magik znów naciął skórę na dłoni. Postać zniknęła. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła, powietrze wydało się lżejsze.
- Uciekamy! Teraz! - syknął iluzjonista po czym szarpnął za sobą studenta.

Pędzili prawie po omacku, obijając się o ściany, prześlizgując przez wąskie uliczki.
Ogromne pokłady adrenaliny zaczęły działać, Douglas pędził przed Lafayettem, iluzjonista wyraźnie słabł, a jego dłoń zdobiła ciemna smuga rozmazanej krwi, co chwila skapującej na ziemię.
-Do jasnej cholery, gdzie my jesteśmy - wysyczał stając w miejscu gdzie krzyżowały się ze sobą cztery odnogi...kieł przepalił koszulę, coś znowu sie zbliżało.
Strach, ból i euforia...ruszyli prawą odnogą, tym razem Lafayette biegł z przodu, zaciskając ranę drugą dłonią sunął w kompletnych ciemnościach...zwalniał, po chwili już powlekał nogami, aż w końcu potknął się i zwalił na kubły, wywołując przy tym niemały rumor.
Magik wymamrotał jakieś przekleństwa w ojczystym języku starając się odnaleźć w gęstym mroku swoje dłonie.
Lynch zwinnym ruchem wyciągnął rewolwer, odwracając się plecami do wpół- leżącego iluzjonisty.
Kształt...niewyraźny, rozmyty kształt, jakieś 20 metrów od nich, tam gdzie stali kilka sekund wcześniej...broń wypaliła z hukiem dwa, lub trzy razy...mimo tego to coś się poruszało...nie musiał tego widzieć - czuł to...amulet znów płoną, a uliczkę wypełnił swąd przypalanej skóry.
- Wstawaj kolego - uchwycił z zapałem Lafayette'a pod ramie, po czym ruszyli dalej....
Plątanina uliczek wydawał się nie mieć końca, jednak po kilku zakrętach i podeptanych gryzoniach, gdzieś przed nimi migało światło...
- Ciężki jesteś bratku, jeszcze chwila i stąd wyjdziemy - syknął do dyszącego Vincenta, którego wzrok czuł na twarzy.
Bieg...wytężając wszystkie zmysły, podświadomie czuł już ten ohydny smród...świszczący oddech smagał plecy, był pewien...zaledwie kilka centymetrów dzieliło wyciągnięte szpony ghula od ich głów...wystrzelił nie odwracając głowy, ani nie celując, byle tylko kupić kolejną sekundę...udało się.

Niczym pocisk wypadli na ulicę, przewracając się na oświetlonym bruku.
Wycelował w mrok uliczki z której wybiegli...odszedł. Leżąc na środku pustej ulicy gapił się złowieszczy cień...z zamyślania wyrwał go klakson ciężarówki.
Lynch rozdrażniony odwrócił wzrok na kierowcę, któremu wyraźnie znudził się klakson:
- Cholerne pijaki! Rozpieprzą się tacy na ulicy, cholerne młokosy i myślą, że nietykalni! - ryczał przez uchyloną szybę.
Leo podniósł się, otrzepał marynarkę, po czym teatralnym gestem włożył rewolwer z powrotem na swoje miejsce...ciężarówka zaczęła cofać...
- Essex Street - powiedział do siebie po czym chwycił ciężko dyszącego Lafayette'a za rękę - Musimy przebiec jeszcze kawałek...wstawaj - ten, w odpowiedzi krzywo uśmiechnął się, po czym szybkimi krokami dotarli na skraj Arch street, co chwilę rozglądając się dookoła, ciągle czując lepki wzrok na karku.

- Przenocujesz dzisiaj u mnie...- rzekł otwierając przed iluzjonistą drzwi do mieszkania.
- To cholerstwo tylko czeka, aż któryś z nas wyściubi koniuszek nosa na zewnątrz...siadaj - rzucił zamykając drzwi...i wskazując niedbałym gestem na krzesło. Bez słowa kopnął w chyboczącą się deskę, wyciągnął z niej butelkę oznaczoną plakietką "60" i złapał za szklankę stojącą na parapecie. Wypełnioną przezroczystym płynem podsunął pod nos Vincenta - zrobiłbym Ci do tego herbaty, ale cholernie mi się ręce telepią....- fuknął i przyssał się do gwinta smukłego naczynia, Lafayette wyraźnie zbierał się do powiedzenia czegoś, jednak Lynch natychmiastowo mu przerwał:
- Jutro spróbuję dostać się do Prooda, pewnie będzie wiedział coś o tym wisiorku - chłopak rozchylił marynarkę...koszula była przepalona, skóra wyraźnie była przy-smolona, kieł zostawił na niej przypalony znak, sam naszyjnik wisiał jak gdyby nigdy nic...- jeśli mi się nie uda...wtedy cóż...- Douglas rozstawił szerzej nogi...chwiał się, butelka wypadła z ręki, a jej zawartość obryzgała wykładzinę....głos Vincenta słyszał jak przez watę...padł.

- Douglas...dobrze się czujesz? - Lafayette stał nad nim klepiąc co chwila po policzkach.
- G-gdzie ja jestem? - wymamrotał wpatrując się we Francuza.
Lafayette machnął mu wsiadając do taksówki...ten jedynie kiwnął głową, po czym wrócił do swojego mieszkania..i rozłożył się na łóżku.
"Jak my się tu znaleźliśmy...."
 
zodiaq jest offline  
Stary 11-10-2010, 15:20   #59
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Dźwięk telefonu był ostry jak dziwki u Mela Higginsa przy Piętnastej, ale i tak długo potrwało zanim rozkleiłem powieki i zawisłem jak szmata przy słuchawce. Ta obsługa hotelowa miała czelność mnie budzić o tak wczesnej porze, gdy nie zamawiałem budzenia! To ma być najlepszy hotel w Bostonie?!
- Obsługa, nie wiem z czym pozamienialiście się na łby, ale...- zacząłem, mrużąc oczy przed światłem wyrzucając z trudem słowa przez zaschnięte gardło.
- Jaka znowu obsługa?! - w słuchawce o dziwo rozległ się znajomy szwargot Penny, mojej sekretarki - Czy w ogóle wiesz, gdzie jesteś Dwight?!
Dobre pytanie.
Teraz już wiedziałem. I cieszyłem się. Kac w Nowym Jorku był zdecydowanie łatwiejszy do przeżycia, był jak stary dobry znajomy. Ciężki we współżyciu, ale wiadomo było czego się po nim spodziewać. Sięgnąłem drżącą nieco jeszcze dłonią po rozsypane na stoliczku nocnym papierosy.
- Jesteś tam?! - mówiła zbyt głośno - Halooooo, szefie?!!!
- Ciszej. - wykrztusiłem i zakrzesałem ogień, po czym przeciągnąłem ostrym dymem po zmasakrowanym wczorajszymi wieczornymi atrakcjami żołądku. Wytrzymał. Głowa pulsowała miarowo.
- Balowałeś wczoraj. - stwierdził głos w słuchawce.
- Nie, byłem w kościele. Klecha nie chciał wypuścić mnie z konfesjonału... - mówienie sprawiało trudność, ale było coraz lepiej - ...zostało mi jeszcze parę posiedzeń, zanim skończę wyliczać.
- I tak skończysz w piekle, Garrett. - wypaliła - Słuchaj, wiesz po co dzwonię...? Pamiętasz oczywiście, że za godzinę masz spotkanie?
Zmęłłem w ustach przekleństwo i popatrzyłem na zegar.
- Oczywiście...- powiedziałem po chwili milczenia.
- ...że nie. - dokończyła Penny.
- Dzięki złotko...- szukałem wzrokiem spodni - Zmówię tylko paciorek i jadę.
- Do zobaczenia, szefie! - prawie krzyknęła w telefon.
- Ciszej, błagam...- wyszeptałem i odłożyłem słuchawkę na widełki.

Wprowadziłem do krwiobiegu klina. Ożyłem. Ledwo zdążyłem doprowadzić się do jakiego takiego stanu i zaraz potem gwizdałem już na taksówkę. Spóźniłem się, ale na szczęście kontakt Hiddinka zbierał właśnie opierdol od swojego przełożonego, co pozwoliło mi zająć miejsce i udawać, że czekam tu od niewiadomo-jak-długo. Gdy wrócił, bez zbędnych formalności czy uprzejmości przeszliśmy do rzeczy.

John Stevens nie wiedział wiele więcej niż to, czego można było dowiedzieć się od Choppa podczas ostatniego naszego spotkania. Kolega Herberta potwierdził, że firma istnieje i ma siedzibę. Adres pokrył się z tym podanym przez Waltera. Stevens był na miejscu, widział tabliczkę na drzwiach, a biuro było zamknięte. Rozmawiał z zarządcą biurowca. Firma była nowa, założona w marcu tego roku. Nakładały się na to informacje od księgowego - wzmianki o całkiem solidnym kapitale zakładowym, zatrudnieniu kilkunastu osób. Kuturb miał zajmować się głównie konstrukcjami stalowymi, doradztwem górniczym i pracami geologicznymi.
Podziękowałem Johnowi, dzieląc się swoimi spotrzeżeniami na temat jaki to kutas z jego kierownika, miotającego się w tle za szkłem niczym kukiełka w dziecięcym teatrze za prześcieradłem.

Na pierwszy dzień pozostawały dwie sprawy do zrobienia. Było jeszcze wcześnie, więc ruszyłem od razu pod adres Kuturba. Okolica była bez zarzutu. Finansjera. Budynek był naprawdę imponujący, nawet jak na Nowy Jork... Znałem dobrze te kwartały, miało tu swoją siedzibę wiele szanowanych i zacnych przedsiębiorstw.
Stevens naprawdę się przydał. Oszczędził mi wstępnego szwędania się po biurach, a wcale nie zależało mi na tym, by się tam kręcić. Ktoś mógł uważać z cieni na takich, co zbyt interesują się tym tematem.
Musiałem jednak pojawić się choć raz. Dyskretnie wjechałem na właściwe piętro, ale nie zbliżałem się nawet do wiadomych drzwi. Udając zagubionego w molochu petenta dokonałem dokładnej obserwacji korytarza. Jak się spodziewałem obserwując budynek z zewnątrz, każdy korytarz na piętrze miał duże okna z obu końców. Jedno wychodziło na otwartą przestrzeń, ale gdy podszedłem do tego po drugiej stronie okazało się że naprzeciw jest kolejny wielki budynek. Opuściłem biurowiec i poszedłem właśnie do tamtego budynku, a kilkanaście minut wędrówki opłaciło się - piętro wyżej niż po przeciwległej stronie znajdowała się tam restauracja. Od razu zarezerwowałem sobie stolik aż do wieczora, odpowiedni stolik. Siedząc przy nim widać było tam niżej na przestrzał przez okna korytarz prowadzący między innymi do drzwi Kuturba.

Opłaciłem rezerwację z góry i zszedłem na dół. Na ulicy znalazłem gazeciarza, który za odpowiednią opłatą zaczął dla mnie pracować. Miał przejść po okolicznych do tamtego biura pokojach i próbować sprytnie podpytać pracowników innych firm, czy i kto pojawia się w Kuturbie. Najlepiej, jak często i o jakich porach. Chłopak miał gadane, na pewno wymyśli dobrą bajeczkę. Dałem mu dobry zadatek i umówiłem się na wieczór w tym samym miejscu, by powiedział mi co ustalił. Tymczasem została jeszcze jedna rzecz, która nie dawała mi spokoju.

Przypadek Samuela Lupanno...

Choć wiedziałem, że nikt nie lubi wracać do takich historii, ta mogła okazać się kluczowa. Musiałem odgrzebać ten grób i rzucić oko na to, co znajdę w środku. Mimo, że pamięć o twarzy oszalałego Luppano trącała w moim wnętrzu jakieś dziwne, dawno nie używane struny. Ruszyłem więc od razu do miejskiego archiwum. Na miejscu szukałem starych artykułów, by dowiedzieć się jak najwięcej o tamtych dniach - przede wszystkim gdzie i jak skończył wtedy Samuel oraz czy zachowała się historia o przywódcy Kultu. Potem zabrałem się za najświeższe wiadomości, dotyczące sprawy "Pożeracza z Long Island". Cisza archiwum sprzyjała pochyleniu się nad tymi odległymi w czasie opowieściami, poszukiwaniu punktów wspólnych.

Trzy godziny później, bogatszy o parę informacji i parę tematów do dalszych przemyśleń, siedziałem już w restauracji "U Sullivana" czekając na obiad i popijając kawę. Ale przede wszystkim obserwując dyskretnie tamten korytarz. Jeśli firma rzeczywiście działała, niemożliwe byłoby żeby ktoś do niej nie wchodził lub wychodził. A ja zamierzałem tam siedzieć aż do zamknięcia biur. Towarzystwo było przecież całkiem miłe.



 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-10-2010 o 15:24.
arm1tage jest offline  
Stary 12-10-2010, 12:57   #60
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Zimne, paraliżujące macki strachu wdzierały się do umysłu Hiddinka uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Pchnięty przez stwora Herbert leżał przy ścianie bojąc się zrobić cokolwiek. Chciał zniknąć, chciał by go tu nie było, chciał być tysiąc mil stąd. To co widział nie miało prawa istnieć. Takich istot nie było. Niemożliwe. Widział niemożliwe. Powoli … bardzo powoli ruszył głową. Prosty skręt szyją zajął mu całą wieczność. Spojrzał w stronę gdzie zniknął stwór. Drżącą jak w febrze ręką dotknął mokrego od potu czoła. W rzeczywistości cały był zlany potem, jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Wstał czepiając się ręką ściany. Nogi drżały mu tak, że nie mógł ustać. Osunął się z powrotem na podłogę. Na czworaka niczym raczkujące dziecko podpełzł do Łośka. Lokaj dostał w głowę, ale żył. Oddychał cicho i chrapliwie, ale jednak. Hiddink podjął kolejną próbę wstania na nogi. Tym razem mu się udało.
Zamknął oczy i próbował uspokoić oddech, by w ten sposób zwolnić rytm bijącego, jak oszalałe serca. Musiał to zrobić. Hiddink w swoim życiu nie miał zawału, ale był przekonany, że niewiele mu do niego brakuje. Próbował myśleć o czymś innym, co było cholernie trudne, bo myśli uparcie powracały do widzianego przed chwilą stwora.
- To nie był człowiek. Na pewno. – stwierdził z całą stanowczością. – A skoro nie człowiek to co ? Zwierzę. – odpowiedział zaraz sam sobie.
- Jakiś nieznany nauce gatunek. Tu w Bostonie ? Jasna cholera. Ktoś musiał je sprowadzić … wytresować …
Nazwanie i zaszufladkowanie strachu pomogło mu bardziej niż cała butelka laudanum.
Jeszcze w skroniach pulsował rytm strachu, gdy Hiddink chwycił się za pierś i stwierdził drżącym głosem.
- O mały włos nie kojfnąłem przez jakieś cuchnące bydlę. Wielka Stopa w moim domu. Ha ! – zaśmiał się krótko, nerwowo.
Chwycił za stojącą na stoliku mosiężną lampę wyszarpując wtyczkę z kontaktu. Z tak prowizoryczną bronią poszedł tam gdzie zniknął stwór, czyli na korytarz. Wkrótce idąc ostrożnie dotarł do otwartych na oścież drzwi do ogrodu na tyłach domu. Zamek był wyłamany, jak od silnego pchnięcia. Stwór najwyraźniej uciekł tą drogą.
Nieco uspokojony poszedł do sypialni po rewolwer. Z bronią poczuł się pewniej. Wtedy usłyszał krzyk Polly z jadalni. Kucharka właśnie znalazła Łośka.
- Szlag. Zapomniałem o nim. – mruknął Hiddink.
- Polly opatrz go. Ja dzwonię po pogotowie. – zawołał do kucharki.
Karetka zjawiła się wyjątkowo szybko zabierając rannego lokaja, który według słów Hiddinka spadł ze schodów niosąc tacę z nożami.
Herbert nie zadzwonił na policję. Początkowo chciał zgłosić włamanie i napaść, ale wtedy zebraliby jego odciski palców, a tego chciał uniknąć. Z resztą wolał polegać na własnej samoobronie, niż na sprzedajnych funkcjonariuszach.
Do rana Herbert nie zmrużył oka zastanawiając się co robić. Jedyne co wymyślił, to to że nie pozwoli się więcej zaskoczyć i że nikt nie będzie bił jego murzyna.
Z podkrążonymi oczyma, niewyspany pojechał do pracy.
Kate zaniepokojona jego wyglądem bez słów zrobiła mu kawę, która stygła, gdy Hiddink wykonywał kolejne telefony.
- Mc Coy ? Witam. Hiddink z Oaks End ładnych parę lat temu Twoja firma budowała mój dom. Nadal jesteś Pan w branży … ? Też się cieszę. Chcę żebyś na wczoraj wstawił mi we wszystkie okna i drzwi kraty. Pieniądze nie grają roli. Tak … nawet w pierdolony świetlik na dachu. Masz zrobić z mojego domu pieprzony fort Knox.
Następny telefon:
- Czy to firma Tezaurus ? Tak ? Z szefem … Witam, nazywam się Hiddink chcę wynająć Pańskich ludzi do ochrony mojej własności. Tak … na noc. Mają pilnować mego domu. Tak, zamawiam też dobermany. Pieniądze nie grają roli. Tak, już dziś w nocy.
Herbert odłożył słuchawkę i spróbował kawy. Skrzywił się pijąc zimną ciecz.
- Kate wychodzę. Jakby co, to biorę na dzisiaj wolne.
Hiddink wsiadł do bentleya i pojechał na Dudley Street do sklepu z bronią. Za ladą stał siwy jak gołąbek sprzedawca.
- Wyglądasz Pan jakbyś zobaczył ducha ? – stwierdził mężczyzna przyglądając się Herbertowi.
- Tak jakby. – stwierdził Herbert cierpko. Nieco zaskoczony. - Potrzebuję czegoś, co da mi pewność, że jak skurwiel dostanie, to nie trzeba będzie powtarzać. Jakąś pieprzoną strzelbę na słonie.
- Cóż … tylko to co Pan widzi. Może … Winchester Model 1901 ?
- Niech będzie i paczkę naboi.

Po dokonaniu zakupu pojechał do domu, by czekać na ekipę budowlaną.
 
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172