Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-10-2010, 13:45   #200
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Zimno.

Zimno nadciągało szybko. Z każdym dniem. Z każdą godziną.

W tych borach, które leżały przecież wcale nie tak daleko od gór pogoda zawsze bywała zmienna. Inga ostrzegała co prawda, że zima lubi przychodzić tu znienacka i wartko, ale Jaczemir i inni nie spodziewali się jednak tak gwałtownych zmian. Tym bardziej, że służba gadała co tak nagłego załamania pogody nie było od kiedy sięgają pamięcią.
Po prostu jednego dnia było jeszcze jesiennie, a już trzy godziny po południu temperatura zaczęła spadać tak gwałtownie, że jeden z artystów zdążył się przeziębić zanim wrócił do komnaty, wyszedłwszy tylko w południe na wyższy dziedziniec bez ciepłego okrycia. Wieczorem już tylko przy ogniu dało się siedzieć bez czegoś grubszego na plecach. Coraz dotkliwsze podmuchy zimna przeszywały co rusz kości, od grubych murów zdawało się ciągnąć lodem. Nocą było jeszcze gorzej.

A był to dopiero początek.

Chłód przybierał na sile przez kolejny dzień, studząc nieco gniew skłóconych ze sobą artystów, ale nie dając też okazji do kolejnych rozmów na świeżym powietrzu. Zamek żył ostatnimi plotkami - otóż stało się wiadomym, iż kapłan w asyście obsługi przystąpił do remontu starego pomieszczenia w upadłym skrzydle zamku, pragnąc przywrócić tej komnacie dawne przeznaczenie i świetność. Kaplica niebawem miała znów stanąć otworem dla wiernych. Była, jak mówiono, właściwie gotowa.
Kapitan wciąż nie wracał.Twórcy Opowieści czuwali na zmianę w skryptorium, gdzie było teraz jak w studni pełnej lodowatej wody albo pisali dalsze dzieje bohaterów przy kominkach w swoich komnatach. Niektórzy nie pisali, oddani innym ciekawym zajęciom lub po prostu rozmyślaniom. Konstantina widywano włóczącego się po przymarzniętym ogrodzie, jakby nie obchodził go wcale narastający mróz. Daree rozpamiętywał ostatnie burzliwe rozstanie z Jaczemirem, zastanawiając się co też zamierza kislevczyk, który odszedł przecież w takim wzburzeniu. Liselotte znów bardziej przypominała nieuchwytnego ducha, niż dziewczynę którą poznali na powitalnym obiedzie...

Kiedy to było...?

Byli skłóceni. Podzieleni. Izolowali się coraz bardziej, a choć pracowali nadal - gołym okiem było widać w skryptorium, że materiału nie przybywa już tak szybko jak dawniej...Czy ktoś osiągał właśnie swój skryty, perfidny cel? Czy też przyczyną byli oni sami?


Åšnieg.





Tego dnia zaczął padać. Bez ostrzeżenia. Przyszedł jak złodziej, nocą. Gdy rano zziębnięci popatrzyli w okna, zobaczyli tam padające równo i gęsto płatki. Nie było wiatru, śnieg padał prościutko i nieprzerwanie na wszystko co napotkał w okolicy. W mrozie i ciszy pokrywał powoli swoją idealną bielą blanki, krużganki i wieże. Zasłaniał równą, rosnącą warstwą dziedzińce i okapy. Zbierał się na parapetach okien. Na czapach ludzi. Na gontach. Na hełmach wartowników. Na tysiącach otaczających fortecę drzew. Na wszystkim, co nie chowało się przed nim wewnątrz starego zamczyska.

Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. .Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg. Åšnieg.Åšnieg. Åšnieg.

Tego dnia chłód ścisnął, jakby znaleźli się w jednej chwili w sercu zimy. Ludzie gromadzili się przy ogniu, roztłukiwali pozamarzaną w wiadrach wodę, przemykali na trzaskającym mrozie walcząc ze ślizgawicą i soplami tworzącymi się pod nosami i na brwiach. Szeptano, że to nie jest zwykły mróz.

Ci, co tak mówili mieli rację.


Padało cały dzień. Ale wiatr zerwał się dopiero z wieczora. Gdy szare cienie zaczęły brać we władanie zamczysko, rozhulał się na dobre. Z każdym ziarenkiem piasku w klepsydrze robił się coraz bardziej zuchwały i potężny. Ludzie obserwowali z okien straszliwą, niepowstrzymaną nawałnicę. Świszczący wicher jakby znów postawił sobie za punkt honoru zerwanie gontów, porwanie chorągwi i przewrócenie wszystkiego co się da. Do tego śnieg wcale nie odpuszczał, przez co wszystko dookoła zamieniło się w rozpasaną orgię śnieżnej burzy, obłędny taniec nieprzeliczonych płatków śniegu! Co gorsza, zjawisko nasilało isię z każdą chwilą. A kiedy wydawało się, że nie może być już gorzej, wtedy właśnie się zaczęło...


* * *


Obserwujący wejście przez otwór w murze wartownik nie widział nic oprócz zawiei śnieżnej, dlatego nie było nic dziwnego w tym, że dostrzegł postać dosłownie w ostatnim momencie. Właściwie tylko kształt, ciemnawe widmo oblepione śniegiem, przedzierające się przez zadymę ku bramie. Pewnie Ulrich usłyszał by krzyk, gdyby nie zagłuszało go piekło szalejące przed zamkiem. Wytrzeszczając oczy sam nie był pewien, czy ten wielki stwór, który właśnie dopadł zamkniętej bramy i najwyraźniej walił w nią łapami - naprawdę istnieje, czy tylko umysł płata mu w nawałnicy figle. Okrzyki innych strażników, potwierdzających istnienie hałasu, jednak upewniły go, że wzrok go nie myli...

- Co to jest...?!!!- trzeba było zdzierać gardło, by przekrzykiwać nawałnicę - Wali do bramy!!!
- Strzelaj! Nie wiadomo, co to! Strzelaj!
Skostniałe palce zakrzywiły się na spustach kusz. W zadymie trudno było utrzymać w polu widzenia cel. A nawałnica jakby to wiedziała, osiągała apogeum!

- Nieeee!!!! - ryknął ktoś na strażnicy - Nie strzelaaaać! Na bogów, toż to pan kapitan!!!
- Pan kapitan!
- Otwierać bramę!!!

Huk zawodzącego wichru, szalejącej zawiei sprawiał, że nawet nie było słychać podnoszącej się kraty. Dalej niewyraźne postacie ludzkie walczyły, by ustać na nogach, by zdołać rozchylić kolejne odrzwia. Ryczały do siebie, próbując się zdopingować. Nikt nie widział dalej niż na metr, za murami strażnicy próby porozumienia się głosem były bezskuteczne. Ulrich z dwoma kompanami dopadł tego, co prawie wczołgało się przez otwór, pociągnęli rozpaczliwie za ubranie...Oblepiona śniegiem, oblodzona twarz wycieńczonego Wernera była dziwnie wykrzywiona, chyba coś do nich krzyczał, ale widać było iż goni ostatkiem sił. Wciągnęli go do środka, niczym kukłę zerwaną z lin. Wściekłość nawałnicy zdawała się potęgować, jeden ze strażników wywrócił się w śnieg. Doskoczyli do kapitana, na wpół zamarzniętego - a ten oglądał się w kierunku bramy wybałuszając mało przytomne oczy. Usta coś bełkotały...Ulrich nachylił się ku sinym ustom dowódcy...
- Zamykać...- charczał Schwarzenberger, nie mając siły dobyć mocniejszego głosu - Zamykać bramę, na miłość Sigma...

Potężny podmuch przeleciał przez otwory w opuszczającej się właśnie bronie i wtargnął z impetem do zamku, rozbijając z łoskotem odrzwia, kładąc ludzi pokotem na ziemi i zamieniając dziedziniec w arenę walki rozszalałego, wirującego cyklonu śnieżnej zawiei ze wszystkim co napotykała na swojej drodze...


* * *


- Taaaaaaam!!! - poniosło się po zamkowych korytarzach i komnatach - Na dziedzińcu! Najświętszy Sigmarze! Trupy!!!
 
__________________
MG: "Widzisz swojÄ… rodzinnÄ… wioskÄ™ potwornie zniszczonÄ…, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "PrzeszukujÄ™. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-10-2010 o 13:50.
arm1tage jest offline