Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2010, 11:28   #29
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Karen przysłuchiwała się całej rozmowie z kamienną miną wsparta bokiem o drzewo. Cały czas miała na oku Miri która wpierw skryta za nogą kobiety powoli wysuwała się do przodu z coraz bardziej urzeczoną miną na śniadej twarzyczce, jednak nawet na chwilę nie puściła jej ręki.

Obdarzona całej sytuacji przyglądała się z coraz większym niepokojem. Nowo poznana osóbka nie wydawała się na tyle wrażliwa czy pojętna żeby umieć im logicznie wyjaśnić co się działo. Wspominała coś o jakiś Thagorczykach ale nie miało to większego ładu, składu czy sensu. Gdy wyjawiła im co robiła na drzewie Karen poważnie w nią zwątpiła. Wynieść się na pustkowie położyć gołą w gnieździe i czekać do końca świata aż przyjdzie jakiś mityczny zły człowiek żeby oddać się mu w niewolę. Brawo. Sądząc po poziomie idiotyzmu zawartym w pomyśle goły tyłek był jedynym atutem Aliny. W takim razie ukazywanie go na samym początku było kolejnym poważnym błędem dziewczyny.

Opowieść była nie tyle fantastyczna co niespójna i jedyne co Karen z niej wyniosła to świadomość tego, że dzieje się coś złego. Jej bliscy prawdopodobnie byli w niebezpieczeństwie. Miała mniej czasu niż myślała.

Obserwując swoich towarzyszy po raz kolejny zastanawiała się jak potężny musi być Samuel. Bo tylko ta jego niby mityczna moc mogła ten cały interes trzymać w kupie. Hybryda nic właściwe swoim ludziom nie dawał, żadnej idei, której mogliby się trzymać, nic w co mogliby wierzyć. Na tym co sobą prezentował teoretycznie nie powinno się dać niczego zbudować. Strach był zbyt słabym spoiwem. Ponadto ich światły przywódca nie umiał zupełnie zarządzać ludźmi.

To, że ktoś był wiernym psem łańcuchowym nie znaczyło, że może poprowadzić zaprzęg. To byłe jedna z myśli jakie krążyły jej po głowie gdy patrzyła na dowodzącego grupą Fina. Drugą była pogadanka z babką o tym że każdy mężczyzna to tchórz, większy lub mniejszy i tych większych trzeba się wystrzegać.

Oni przy nim poumierają. Sam ich zabije albo zginą na skutek jego zupełnej nieumiejętności radzenia sobie z ludźmi, pomyślała ponuro. Tyle, ze nie mogła wiele z tym zrobić. Ba wręcz nie chciała. Do potworów nic nie czuła, były jej obce i zupełnie obojetne. A ludzie... Cóż każdy miał wybór. Czasami niełatwy ale zawsze jakiś był. Oni swojego dokonali. Ona również.
Westchnęła ciężko i zabrała się za szukanie suchego względnie wolnego od robali i umożliwiającego schronienie się przed deszczem. Liczyła, ze rozkładanie obozu w dżungli nie będzie się zbytnio różniło od biwakowania w głuszy Maine. Coś jej się wydawało, ze tylko ona ma tu o tym choć blade pojęcie, albo co gorsza tylko jej chce się ruszyć tyłek.

***

Scyzoryk ślizgał się wolno po drewienku, odłupując kolejne wióry. Ruchy ostrza były coraz delikatniejsze, opadające na ziemię skrawki drewna przypominały łzy.
Kobieta miała skupiony wyraz twarzy, po jej wychudzonej twarzy ślizgały się cienie rzucane przez tańczący w ognisku ogień.

Płomienie oraz dym może i zdradzały ich pozycję jednak były niezbędne żeby odstraszyć dzikie zwierzęta i dać ludziom choć cień poczucia bezpieczeństwa. Bo ledwie kilka metrów od nich, za smolistą granicą mroku i listowia czaiła się dżungla. Dzicz w nocy była czymś zupełnie innym niż za dnia. Każdy dźwięk nabierał intensywności, cienie pchały się za wszystkich stron pożerając świat jaki znali. Nagle wszystko wydawało się obce i tysiąckroć bardziej niebezpieczne.

Karen Feary przycupnęła przy jednym z palenisk z figurką, którą strugała od kilku dni. Jeszcze w zatopionym mieście znalazła mały kawałek drewna w którym po dokładnych oględzinach odkryła ukryty kształt.
Nigdy nie wybierała formy jaką miały mieć jej rzeźby. Ona już była w drewnie, uśpiona gdzieś między słojami. Widziała ją biorąc klocek do ręki, czując jego ciężar i fakturę. Czasem postanawiała wydobyć to co ukryte.

Jej oczy w świetle ognia stawały się ciemne jak obsydianowe lustra w których odbijał się obraz figurki. Kilka ciemnych kosmyków wymknęło się z kucyka opadając na białe skronie, ale skupiona kobieta nie zawracała sobie nimi głowy. Pogrążona w pracy zdawała się być zupełnie gdzie indziej. Zręczne palce przytrzymywały drewienko gdy nóż z czułą precyzją artysty wycinał ostatnie detale.

- Piesek? - Miricle nie wiadomo kiedy pojawiła się u boku Karen. Duszątko było bardzo niecierpliwe choć uwielbiało patrzeć jak obdarzona rzeźbi. Przybiegało co chwilę sprawdzić przebieg pracy, zaraz jednak odbiegało gdzieś za świetlikami albo jakąś wyjątkowo ładną ćmą.
Teraz mała wróciła i wsparta na plecach kobiety wpatrywała się w figurkę.

- Nie, ale blisko. Lis – odpowiedziała cicho Feary, jej wargi ledwie się poruszały. Jak zawsze usiadła na uboczu i nie miała nic przeciwko opinii dziwaczki co mówi do siebie, jednak wolała żeby nie słyszeli co mówiła.

- Lis?
Obdarzona uśmiechnęła się delikatnie, wiedziała, że maleństwo zada to pytanie. Dziewczynka zawsze musiała wiedzieć wszystko.

- Żyją w lasach w których się wychowywałam. Dla psów są jak dalecy dzicy kuzyni. Mają piękne ogniste futro z białymi akcentami. - Skupiona kończyła strugać puszysty ogon pleciony wokół stup siedzącego zwierzęcia. Potem przerwała na chwilę krytycznie patrząc na swoje działo. Szukała detali do uwydatnienia. Delikatnie dotknęła spiczastych uszu leśnego spryciarza. Przesunęła wzrokiem po jego paszczy i zabrała się za szczegóły lekko rozwartego pyszczka.

- Co jedzą? - Miri widocznie jeszcze nie była
- Wszystko. Najbardziej lubią mięso ale potrafią też wyjadać owoce z ogródka i inne rzeczy ze śmietnika – odpowiedziała. Poczuła jak palce dziecka zaciskają się mocniej na jej ramieniu. Płowy podkoszulek który nosiła musiał się widocznie zmarszczyć.

- A dzieci?
- Nie malutka, są na to za małe. W ogóle dzikie zwierzęta rzadko jedzą ludzi. Atakują zazwyczaj jak za bardzo zbliżymy się do ich młodych albo gdy są już stare, niedołężne i nie umieją zabić swojej naturalnej ofiary. - Tłumaczyła spokojnie, tak jak kiedyś swojemu synkowi w czasie spacerów po lasach wokół domu Sinsjew. - Dzikie zwierzęta są mądre, jak dasz im spokój ona dadzą go tobie. Człowiek to dla nich nic nowego, instynkt każe im nie ryzykować bez potrzeby. To co jest naprawdę niebezpieczne to zdziczałe psy.

- Dlaczego?
No tak, święte dziecięce pytanie.
Karen oderwała się na chwile od rzeźbienia lisich kłów. Odszukała wzrokiem Lauriego.
- Zostały zmienione, ich naturę wypaczono wciśnięto w narzucone przez człowieka ramy. Puszczone samopas miotają się jak szalone w obcym dla siebie świecie. Nie umieją być jego częścią, zamiast tego kąsają wszystko co się da, nie z głodu ale po to żeby zabić, zniszczyć, rozszarpać. Nic innego zwyczajnie nie umieją. Sfora takich zwierząt to największa plaga w lesie.

Spuściła wzrok nim Fin pochwycił jej spojrzenie. Wróciła do ostrzenia kłów zabawce. Gdy skończyła jeszcze raz krytycznie się jej przyjrzała ważąc zwierzaka w dłoniach. Wzrok mimowolnie powędrował w dół do kamiennej bransoletki która zsuwała się po chudym przedramieniu zatrzymując się na kciuku.

Pamiętała dobrze dzień gdy po raz pierwszy zobaczyła ślady lisa w lesie.
Matka zawsze przestrzegała ją przed wyprawami do głuszy jaka otaczała ich małe niebo. Mówiła o dzikich zwierzętach i kłusownikach którzy strzelają do wszystkiego co się napatoczy, ostrych drutach, porozrzucanych kolczastych pułapkach i psychopatach. Wszystko by ukrócić wyprawy córki. Nie mogła wtedy mieć jej na oku, kontrolować ani chronić przed zawartym w Karen pierworodnym grzechem.
Na przekór temu każdego dnia po szkole obdarzona biegła jak spuszczony ze smyczy ogar wprost do lasu gdzie szykowała się duchowo na to by znowu zmierzyć się z tym co chodziło po rodzinnym zakładzie pogrzebowym.
Tego dnia wpadła w gęstwinę, czując napływającą wraz z cieniem drzew ulgę. Szła znaną tylko sobie ścieżką przez gęstwinę dotykając pieni drzew wdychając muskający liście wiatr i zamarła nagle.
Krwawy ślad pełzł pomiędzy liśćmi jak wąż, brunatna gęsta ciecz osiadła na trawie. Mała Karen zatrzymała się czując jak coś zaciska się jej na gardle. Na drżących nogach podeszłą bliżej. Pomiędzy zakrwawionymi źdźbłami dostrzegła błysk drutu i uwalany w szkarłacie podłużny kształt. Pojedyncza, podobna do psiej łapka urwana tuż ponad kostką.
Wiatru niósł od niej zapach strachu, desperacji i bólu. Zamarłą dziewczyna wdychała go głęboko w siebie. Był boleśnie znajomy. Krew znaczyła ściółkę tworząc dróżkę w głąb lasu. Coś odeszło nią niedawno zataczając się co chwila. Zwierze umknęło strasznej, głodowej śmierci, pytanie tylko czy nie pędziło wprost w ramiona równie przykrego losu. Mimo to już w tamtej chwili doskonale je rozumiała.
Czasem żeby być wolnym trzeba było wiele poświęcić.

- Miri? - powiedziała cicho wpatrzona w lisią figurkę. Zamknęła oczy żeby wyczyścić głowę z niepotrzebnych zmartwień i strachów. To nie był czas na takie decyzje. Kiedy przyjdzie wtedy je podejmie. Problemy rozwiązywało sie pojedynczo i po kolei. A ona miała chwilowo większe niż ten.
- Tak? - dziewczynka wciąż była tuż obok.
- Pamiętasz o czym niedawno rozmawiałyśmy? - Karen odwróciła się spoglądając w twarz dziecka. Obie nagle stały się bardzo poważne. Mała w końcu skinęła głową, w jej ciemnych oczach błyszczało wymieszane ze strachem napięcie.
- Dobrze. Położę się teraz spać. Wiesz kiedy masz mnie obudzić. - poleciła obdarzona po czym uśmiechnęła się łagodnie. - Głowa do góry malutka. Wszystko będzie dobrze.
Sama tak bardzo chciała w to wierzyć.
 
Lirymoor jest offline