Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2010, 12:53   #55
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że dobra impreza nie może się obyć bez jakiejś zaskakującej, zapierającej dech w piersiach niespodzianki. Masakrujących mózg zwrotów akcji było 'Pod Gęsią i Rusztem' bez liku, a tych, którzy mogliby o nich opowiedzieć potomnym, z każdą chwilą coraz mniej. Esencją było jednak odkrycie przez duet awanturników swego pryncypała, całego i zdrowego, beztrosko zmierzającego ku zatarasowanemu wyjściu. Hassan, wywijając sejmitarem niczym kabareciarz laseczką przekomarzał się z gorylami broniącymi drogi ucieczki ze zdewastowanej gospody. Nie mógł słyszeć pytania Myverna, bo obu ryzykantów dzieliło dobre dwadzieścia czy trzydzieści metrów przestrzeni, a zawodzące w panice towarzystwo nie ułatwiało komunikacji. Jęki rannych i umierających czy też po prostu marudnych skurwieli, którzy nie mogli wytrzymać dłużej w jednym miejscu odbijały się echem w całym budynku, zagłuszały próby rozmowy. Kto zresztą miałby czas na dialogi, gdy w centrum całego zgiełku, szalejąc jak huragan, wirował Herkules Magoo. Bogowie raczą tylko wiedzieć skąd wyjął przypominający sztylet szpikulec i zdawało się, że ci sami tylko bogowie będą w stanie uchronić Kerin i Solettana przed podziurkowaniem owym dziwacznym narzędziem.

Nadobna niewiasta nie miała dość siły w zgrabnych rączkach by naciągnąć prymitywnej konstrukcji łuk ulicznika i strzała zwyczajnie zsunęła się z cięciwy, padła między okryte obłokiem kurzu drzazgi z porozwalanych mebli. Bohaterem tej chwili miał zamiar zostać raniony w dłoń Myvern, któremu z łatwością przyszło przedarcie się przez gardę grubasa. Zaskoczenie, które odmalowało się na twarzy Magoo było równie wyraźne na obliczu samego napastnika. Chyba właśnie temu zdziwieniu detektyw zawdzięczał ratunek, bo Solettan nie zdołał sprawnie wymierzyć, ciął byle jak, zawadzając tylko o podskakujące jak karoca na wybojach, brzuszysko herosa. W kontrze oberwał pod bok, impet uderzenia wyniósł go na dobry metr w górę, bólem zaszumiał w nerwach jak grzmiący wodospad. Furia zapłonęła w oczach obu wojowników. Ponownie starli się, atakując dziko niczym głodzone przez tygodnie bestie, które cyrkowcy trzymają w klatkach na krwawe igrzyska. Wymieniali cios za ciosem, tańcowali pośród trupów, kaleczyli nawzajem. Żaden nawet nie mrugnął, gdy ostrze wgryzało mu się w ciało, całą uwagę skupiali na kolejnych atakach i gardach, fintach i blokach, sztychach i cięciach. Uwagi tłuściocha nie zaburzył nawet nagle ciśnięty weń sztylet, robota Kerin. Robota całkiem sprawna. Brakło ledwie centymetrów by umoczony w jakiejś cuchnącej mazi kawał metalu dał nura w oczodół roztańczonego galanta. Tak bliska sukcesu próba zachęcała do dalszych starań, ale obaj gladiatorzy rozpędzili się do tego stopnia, że ich sylwetki niemalże rozmywały się w morderczym tango. Jedyną drogą by, nie ryzykując trafienia Myverna, dopaść jego puszystego przyjaciela było wejście na parkiet. Podłoga była śliska od krwi. Tempo tylko się zwiększało. Miecze szatkowały powietrze, rozrywały powiewający frak Herkulesa, mijały go o cale, gdy zdawał się kurczyć w oczach, zwinnie nurkując z dala od pobłyskującego metalu. Dopiero jego własny błąd otworzył drogę do celu. Chwila nieuwagi, jakiś niepewny krok. Coś zachrzęściło pod obcasem buta, złamana noga od stołu wślizgnęła się pod podeszwę, wytrąciła grubego z równowagi, pozwoliła na woltę. Dziewczyna wykorzystała szansę, dziabnęła pod żebra. Jej pech, że nie dość mocno. Może to byłby koniec, może by się udało. Niestety Solettan nie był tam, gdzie powinien. Dał tłustemu czas. Cenny czas, który ten wykorzystał, by podnieść z ziemi jakiś kawał deski, którym się zasłonił, gdy Myvern raził powtórnie. Drewno zawiodło, w pewnej mierze zniwelowało siłę ciosu, ale miecz wbił się w bebzun detektywa i zaczęła się gra na ostro. Magoo oszalał. Zaczął przebierać łapami jakby pływał kraulem, a trzeba mu przyznać, że przy takiej szybkości wywijania kończynami miałby najlepszy w świecie czas na setkę. Można było się tylko cofać, schodzić na bok przed piekielną furią. Myvern ciął Herkulesa tylko przypadkiem, schodząc mu z drogi. Nic to nie dało, bydlak nie zwolnił nawet o jotę. Wręcz przeciwnie, jeszcze przyspieszył. Nie było już nawet jak się cofać, skraj trybun zbliżał się coraz bardziej. Momentalnie, zagonieni przez szalonego pasterza, nimfa i wojownik, znaleźli się o cal od upadku na arenę.

Szał przydaje potęgi, daje moc nie do odparcia. Gniew jest darem. To groźny dar, w którym można się zatracić. Od utraty kontroli nad umysłem jest tylko krok, by utracić ją nad ciałem. Uderzający z siłą huraganu Magoo stał się manifestacją żywiołu, pozaplanarną potęgą nie do powstrzymania. Jego improwizowany oręż wypadł z dłoni. Koniec, to był jego koniec. Kerin i Myvern natarali w tej samej chwili. Ostrza obojga zanurzyły się w korpusie detektywa, przedarły przez szykowną tkaninę fraka, jedwabną koszulę mokrą od krwi, ciało i kości. Wyłączyły pozbawioną kontroli machinę. Pingwin zatoczył koło łapami, jakby pospiesznie chciał nauczyć się latać. Nic z tego. To był martwy ciężar. Martwy ciężar spadł na piach areny. Kolejny potwór, który spoczął wśród jemu podobnych.

Ciężko było powiedzieć ile zajęła walka, adrenalina rozpierała żyły, umysły zatraciły się w walce. Sztych, finta, sztych, uskok. Blok, uskok, piruet, parada. Cięcie od lewej, unik, cięcie. Ciężko było powrócić do normalności, uruchomić funkcje, które nie służyły zabijaniu. Ciężko, ale jakoś się udawało. Pytanie brzmiało tylko: Czy w dobrym momencie? Czy to była odpowiednia pora, by wracać do świata, w którym czas płynął normalnie? Czy nie za wcześnie skończyła się rzeź?

"Halo, halo! Poruczniku! To tamta dwójka, tamci za tym stoją!" – Czarny Jo krzyczał z antresoli do oddziału strażników, którzy wtargnęli do oberży tylnym wyjściem. Pięciu rosłych chłopów w kolczugach, z bastardami przy pasach, zbrojni w cięzkie kusze. Sekunda na ogarnięcie pobojowiska. Widzowie stłoczyli się już w przeciwległym rogu sali, ochrona lokalu zebrała się wokół nich, otoczyła wszystkich szczelnym kordonem. Nikt miał się nie przemknąć. Frontowym wejściem do środka wlewali się już kolejni zbrojni, straż zwołana z pobliskich koszarów. Pięciu, może sześciu dryblasów. Jedyna droga wiodła na górę. Schodami na piętro. W ślad za Rashidem i Hassanem. Baklunami, którzy jako jedyni zdołali wymknąć się obsłudze lokalu. Właśnie znikali u szczytu schodów, brali kierunek za róg, w głąb korytarza wiodącego dalej między pokoje gospody.
 
Panicz jest offline