Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2010, 22:28   #11
Carrington
 
Reputacja: 1 Carrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodze
Barmanka zaciągnęła się znowu papierosem. Gdyby mogła przyłożyć tego zapalonego peta do serca i wypalić całe poczucie winy. Mogłaby wreszcie zasnąć spokojnie.

A Burke? No, cóż. Gdybyśmy byli w innym świecie, gdyby los inaczej karty rozdał… A tak. Żegnaj, kochanie. Nic z tego nie będzie.

A propos spraw z, których nic nie będzie: Fedd.
Co miesiąc, udawali się grupą do Morganów. Każdy kto chciał. Thel nie poszła nigdy z żadną grupą. Sprawy w mieście ciążyły jej jak głaz przywiązany do szyi. Poza tym ludzie by gadali, a później ktoś mógłby być za bardzo ciekawy. Zaczęły by się pytania, snucie domysłów, sprawdzanie plotek. Taka dociekliwość mogła być gwoździem do ich trumny. Lepiej dla sprawy mogła się przysłużyć zostając w mieście i obserwując rozwój wypadków.
Kiedy nadchodził dzień wymarszu zbierali się wczesnym rankiem w barze. Thel żegnała każdego z osobna. Szczególnie Danga, prosząc, żeby nie robił nic głupiego jak już dotrą na miejsce. Zbywał ją milczeniem. Gdyby choć raz otworzył i zwierzył ze wszystkich cieni, które zalegają jego duszę…
Po Dangu (niech los przeklnie tego kto wymyślił przezwisko >>Zero<<!!!) w barze pozostał tylko >>Buźka<<. Sam na sam wreszcie. Poczuła znajome ciepło i ssanie w dołku.
>>Na wszystkie żarzyska tego świata!!! Hyra znowu przyniosła coś niestrawnego do jedzenia. Już moja w tym głowa, żeby przez najbliższy miesiąc szorowała balię po zacierze z bimbru!!!<<- zdenerwowała się.
Nigdy nie przeszło jej do głowy, że tylko jej dokuczała niestrawność po zjedzeniu obiadów Hyry oraz to, że zawsze działo się to kiedy widuje Fedda. A już kompletnie nie zdawała sobie sprawy jak bardzo jest zazdrosna o to jak obiekt jej westchnień patrzy na młodą zielarkę. O te wszystkie względy jakimi ją obdarza. Mała, upierdliwa drzazga w sercu.

>>Teraz, albo nigdy!!!<<- rozkazała sobie w duchu i ruszyła do frontalnego ataku. Udając nieśmiałą ostrożnie stawiała krok za krokiem. Ruda grzywka opadała swobodnie na czoło, oczy płonęły, a na ustach błakał się niewinny uśmieszek. Zresztą zaraz potem włożyła do nich wskazującego palca prawej ręki i zagryzła go lekko. Musiała jakoś ukryć zdenerwowanie. Lewą rękę trzymała w ukryciu.
Z każdym metrem zbliżała się do najciemniejszego kąta w pomieszczeniu (Fedd tylko takie okupywał). O tej porze był do winkiel ścian niedaleko wyjścia, a >>Buźka<< został przyparty do muru, bo zielonooki rudzielec odciął ostatnią drogę ucieczki.
-Wiesz, nigdy Ci nie powiedziałam jak bardzo wdzięczna jestem za Twoją pomoc przy całym tym problemie- padało słowo za słowem, a ona wewnątrz duszy czuła się małą dziewczynką. Tak dobrze, tak przyjemnie. Dzieciństwo, ukochany tatko. Jak za dawnych lat…
Odkąd zaczęła mówić palec powędrował do kosmyka włosów i bawił się nim. Serce waliło jakby młotem. Czuła, że nie zdoła powiedzieć wszystkiego co zaplanowała. Stres odbierał jej powietrze z płuc. Pierwszy pocałunek w życiu. Tak na serio. Tylko do tego mogła przyrównać to co się aktualnie z nią działo. Wewnątrz cała drżała.
Jeszcze chwila i zemdleje od tego wszystkiego, a szczególnie od tego bólu w żołądku.
>>HYRA!!!<<- pomyślała złowrogo.
Wyciągnęła lewą rękę. Trzymała piersiówkę, wewnątrz coś przyjemnie zachlupotało.
-To dla Ciebie, mój bohaterze- włożyła mu prezent pod pazuchę i poprawiła poły jego płaszcza wciągając nozdrzami zapach ciała >>Buźki<<. Zakręciło jej się w głowie. Musiała cofnąć się o krok. Na nowo pozbierać myśli.
-Jaa… jaa chciaałam- zająknęła się. W mózgu panował tylko huragan.-Chcciaałam Ci dać ttteż to- sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki i po chwili ukazała się mała, papierowa róża. Włożyła mu ją w dłoń, a potem zasklepiła na niej jego palce. On milczał.
-Obiecuje Ci- wzięła się trochę w garść- obiecuję Ci, że kiedyś znajdę taki materiał, najmiększy na świecie, a potem zdobędę najlepsze perfumy na ziemi. I… i… i…-wzruszenie odebrało jej na chwilę mowę- … zrobię najpiękniejszą różyczkę tylko dla Ciebie i skropię ją tymi perfumami…- łzy popłynęły szerokim strumieniem. Ukryła twarz w rękach przez chwilę, potem odwróciła się na pięcie i pobiegła zapłakana, byle dalej od tego miejsca zostawiając Fedda samego w barze.

Wróciła do rzeczywistości. Papieros dopalał się między palcami. Upuściła go i przydeptała. Bimber wywietrzał tracąc sporo ze swojej mocy. Powiodła wzrokiem po sali. Tyle ludzi wokoło, a ona jedna, sama, zgnębiona. Jedynymi jej towarzyszami poczucie winy i samotność.

Nadszedł wieczór i zakończył znojny dzień. Wszyscy, którzy nie mieli żadnych obowiązków w domach, zbierali się barze. Dzisiaj zjawiło się wyjątkowo dużo myśliwych, którzy wrócili z polowań. Po spaleniu spichlerza stali się bardzo ważni dla miasta. Mimo, iż również byli jego mieszkańcami, z dnia na dzień coraz bardziej zadzierali nosa. Arogancja i buta- to mówił ich wzrok. Wielcy panowie, którzy rządzą teraz tutaj. Aż do czasu gdy wkraczali do baru Pana Wonga. Tu tak czy inaczej był teren Thel Williams- królowej tego przybytku.
Kiedy zobaczyła, że stolik do gry w karty zapełnia się, wreszcie oprzytomniała do końca. Nie ma to jak ograć paru frajerów dla poprawy humoru. Sięgnęła po karty i ruszyła w jego kierunku.
Tymczasem otworzyły się drzwi co zostało obwieszczone dzwonieniem. Stał w nich przybysz ubrany w czarny, zgrzebny garnitur. Na głowie kapelusz, ale nie kowbojski, bardziej okrągły, podobny do tego, który nosi Pastor. Lekko utykał przy poruszaniu się, miał garba od pracy na polu całe życie, oprócz tego spracowane ręce i ogorzałą od słońca twarz. Mister Jones w całej krasie.
-Panowie, zarezerwujcie miejsce damie! Zaraz do was wracam.
Podeszła do gościa i zaprosiła go na ubocze. On ściągnął nakrycie głowy i począł miętosić je w rękach. Był kompletnie łysy.
-Co się stało Mister Jones? Ma pan takie zafrasowane oblicze. Z żoną i dziećmi wszystko w porządku?- zapytała z troską w głosie
-Ta jest, proszę Pani. Wszyscy zdrowi- odpowiedział jej spokojny baryton, ale reszta ciała mówiła coś zupełnie innego. Poczekała chwilę w milczeniu. Jej rozmówca zawsze potrzebował trochę się rozgrzać zanim przeszedł do sedna sprawy. Ręce wywróciły kapelusz na drugą stronę.
-Bo wie Pani, wczoraj dość mocno wiało i zdmuchnęło dach ze stodoły. I tak sobie pomyślałem. To znaczy, ja i Marta pomyśleliśmy, żeby kogoś silnego nająć, ale nikt czasu nie ma, bo wie Pani po tym co się stało to nikt czasu nie ma- dusza Thel skrzywiła się w bolesnym grymasie cierpienia.- I wtedy pomyśleliśmy, a tak właściwie to Marta pomyślała o Pani. Jakby Pani mogła szepnąć dobre słówko Panu Wongowi w naszym imieniu i poprosić go o wypożyczenie swojego niewolnika na pół dnia- oboje spojrzeli w kierunku pedałującego Nicka.
-Proszę się nie martwić, Mister Jones. Pogadam z nim, ale w zamian będę potrzebowała trochę mięsa i warzyw z pana farmy.
Zbliżał nieubłaganie kolejny termin wysyłania darów dla wygnańców. A Mister Jones był dobrym dostawcą jedzenia, który miał w dodatku własne zapasy. Przed pożarem spichlerza, on i jego rodzina byli najbiedniejsi w okolicy, a jedyne co im przybywało to nowe dziecko do wykarmienia co roku. Miał ich podobno dziesiątkę, ale tego nikt nie był pewny, bo wszystkie były do siebie podobne i tak ruchliwe, że nikomu nie udawało się zliczyć. Trzeba było ufać na słowo rodzicom. Nie przelewało im się i to właśnie z tego względu nie najęli żadnej pomocy przy tegorocznych zbiorach.
Przekleństwo stało się błogosławieństwem. Przez późny początek zbiorów i dłuższy czas ich trwania nie zdążyli zwieźć zapasów do spichlerza. Dzień przed przewidywaną zwózką spichlerz spłonął.
Gdyby Mister Jones był bardziej rozgarnięty mógłby się ustawić do końca życia. Ale on był inny. On wierzył w Boga. Całe życie kierował się Jego przykazaniami. Szczególnie miłuj bliźniego swego… (nawet jak cię kopie w dupę). Tak więc i po zwrotnym wydarzeniu w historii miasta, jego rodzina dalej była biedna. Kiedy jednak widywało ich się w niedzielne poranki na mszy jak siedzieli w pierwszym rzędzie kościoła i cała rodzina z pasją, z całych sił śpiewała hymny dziękczynne do Pana Naszego wtedy zaprawdę, zaprawdę odnosiło się wrażenie, iż są najszczęśliwszymi osobami pod słońcem.
Pogawędzili chwilę jeszcze, a gdy Thel zauważyła, że dżentelmeni przy stoliku niecierpliwią się, pożegnała Mister Jonesa jeszcze raz zapewniając go o swojej pomocy. Podeszła do szafy grającej. Z jej wnętrza rozległ się dźwięk fortepianu.
-Dalej! Niech zacznie się moja noc!- Powiedziała do siebie po czym odwróciła się i spojrzała po graczach. Po lewej- stary Macmahon (skąd on bierze fanty do gry) jak zawsze gruby z niemożliwie zaniedbaną, siwą brodą w, której Thel dostrzegła resztki śniadania.
Dalej, w flanelowej koszuli, kapeluszu i jeansach siedział Lukas Kidson, pastuch brahirminów, ale wszem i wobec rozgłaszający, że jest kowbojem. Kazał się nazywać >>Waco Kidd<<.
>>Faceci nigdy nie dorastają<<- pokręciła głową barmanka.
Ostatnimi partnerami do gry byli dwaj myśliwi. Jeden taki mały, drobniutki, szczurowaty na twarzy. Nieprzyjemnie mu patrzyło z kaprawych oczek. To pewnie ten inteligentny. Drugi z kolei był nieźle zbudowanym osiłkiem z zapiętymi za włosami dwoma, orlimi piórami.
>>Co za dziecinada<<- pomyślala.- >>Czyli to ten od brudnej roboty i noszenia zwierzyny<<- oceniła Thel i zaraz jej wzrok spoczął na wielkim łuku opartym o jego krzesło. Po drugiej stronie kołczan pełen strzał. Fejesowi Morganowi na pewno przydałby się taki na polowaniach. Od tej chwili barmanka wiedziała, że nim wieczór się skończy będzie on jej własnością.
Obydwaj myśliwi rozsiewali wokół aurę pogardy do wszystkich obecnych. Teraz to oni mieli żywność i jeśli tylko zechcieliby to bez problemów mogli mieć miasto w garści. Szczurek wystawił nawet nogi na stół. Miał na nich buty Ramona Sancheza. Tego było za wiele dla rudowłosej.
Ramon Sanchez był bardzo kulturalnym człowiekiem. Zawsze się jej kłaniał kiedy spotykał na drodze, całował rączkę i pytał:
-Jak się miewa dzisiaj seniorita Williams.
>>Wyjdziecie stąd dzisiaj golusieńcy, już ja się o to postaram!!!<<- wyrok na łowców zapadł w jej głowie. Skinęła na Vigga, ten posłusznie poszedł do kontuaru i chwilę potem wrócił z fantami, którymi miała obstawiać w pokerze.
-Panowie, gramy w Teksas Hold’em. Kto nie ma czym obstawiać opuszcza grę. Jakieś pytania?- przy stole zapadło milczenie. Wszystko było jasne. Zwinne ręce tasowały z wprawą karty. Zawsze wtedy wspominała Slicka.

Tatko nauczył ją grać w karty, ale to od Slicka- zapalonego hazardzisty, dostała lekcję praktycznej szulerki. Oprócz nauki oszukiwania nabawiła się również pewnej choroby po, której swędziało ją tam gdzie się mocz oddaje. Doktor na szczęście ją wyleczył, ale tamten drań zwiał chociaż obiecał Thel, że ją weźmie ze sobą.
Do rzeczy. Slick nauczył ją paru ważnych zasad, które były swoistym zbiorem przykazań dla każdego prawdziwie szanującego się szulera.
Tak więc zasada numer jeden głosiła: Alkohol plus karty to zabójcza kombinacja… dla Twoich przeciwników. Nim zaczęła rozdawać karty dała jeszcze znak Panu Wongowi, żeby podał alkohol. Królowa kart piła zawsze >>Białego Rosjanina<<: bimber i brahirmińskie mleko w stosunku trzy do jednego. Cały sekret polegał na tym, że barman tylko w pierwszej kolejce podawała jej tego drinka. Później dostawała samo mleko (nikt nigdy nie spostrzegł różnicy), a sama Thel nie musiała specjalnie udawać. Nie cierpiała mleka i kiedy tylko je wypiła krzywiła się jak rasowy alkoholik.
Po każdym wieczorze przy kartach, gdy inni ledwo się trzymali na nogach, ona pewnie zmierzała do bali z czystą prytą (jakieś dziewięćdziesiąt procent mocy) zaczerpywała sobie pełen kubek i piła od sztychu całą zawartość (mleko pomagało w trawieniu alkoholu). Tylko Wong i Viggo znali jej tajemnicę. Cała reszta myślała, że głowa rudej jest ze stali.

Kiedyś zapytała Verkę o to kim jest cały ten biały Rosjanin. Tamta stwierdziła, że to nie jest jeden tylko całe plemię czerwonoskórych. Kiedyś dawno, dawno temu posiadali połowę świata. Jeździli w stalowych rumakach, dosiadali żelaznych ptaków i chcieli wprowadzić na świecie wolność, równość i braterstwo.
Lecz pewnego dnia zjawił się Biały Czarodziej i spikał się z jednym, wąsatym elektrykiem, który przeskakiwał płoty. Miał chyba na imię Dario… albo Mario… W każdym razie postanowili zniszczyć jakiś mur. To musiała być ważna konstrukcja, ponieważ po jego zniszczeniu czerwonoskórzy poddali się i wrócili do siebie.

Pierwszą grę Thel przegrała. Straciła nóż, którym chciała zabić Burke’a, zapalniczkę i biały wisiorek z wizerunkiem ugryzionego jabłka, Macmahon stracił zegarek na łańcuszku i piersiówkę z bimbrem. Wstał wściekły od stołu.
>>Jeśli nie jesteś pewny zwycięstwa, nie siadaj do stolika<<- pomyślała szulerka. Wygrał osiłkowaty, Szczurek nie był zadowolony, a Waco Kidd’owi uśmiech nie schodził z twarzy chociaż stracił zwój liny pierwszego gatunku, kozik i paczkę papierosów.
Alkohol krążył coraz szybciej zwycięzca uśmiechał się coraz szerzej gdy Thel tasowała kolejny raz patrząc na oponentów.

Przypomniała sobie kolejną zasadę: rozpoznanie i otwarta pięść: czyli poznanie tików nerwowych graczy. Każdy człowiek je ma, nawet Królowa Kart. Prawdziwym kunsztem było trzymać nerwy na wodzy cały czas. Im więcej rzeczy zdradza cię przy grze w karty tym większym jesteś amatorem.
I szulerka wiedziała już, że gra z leszczami.
A Otwarta pięść. Daj się orżnąć kolejny raz.
Waco Kidd stracił jakieś rodzinne pamiątki i z płaczem uciekł. Szczurek się wkurzył- stracił wszystkie fanty, które zdzierał z ludzi miasteczka przez cały dzień. Najbardziej żal mu było chyba butów Ramona. Siedział teraz naindyczony. Barmanka straciła wszystkie rzeczy Pana Wonga, ale nie wyglądała na zbyt przejętą. Myśliwy z łukiem tryumfował.
-To może jeszcze jedna gra kochasiu?- spojrzała na niego zalotnie.- Na przykład zagramy o twój łuk?
-Ale ty nie mieć już nic!!!- zabełkotał. Inteligentny to on nie był.
-A nie chciałbyś spędzić nocy z prawdziwą kobietą? Możemy o to zagrać- zaproponowała bez ogródek.
Łowca spojrzał na nią nadzwyczaj przytomnym wzrokiem.
-Ja się zgadzać!!!- potwierdził, a Szczurek tylko prychnął i odszedł boso od stołu, a potem wyszedł z baru wściekły.

Thel potasowała ponownie.
Zasada trzecia: Zamknięta dłoń. Ni mniej, ni więcej zaczynamy prawdziwą grę.
Rozdała po dwie karty. Wszystkie odwrócone tak by tylko gracz, który je dostał mógł podnieść je i spojrzeć na nie. Tymczasem na stole, na środku, wylądowały trzy odkryte karty: dama pik, ósemka karo i piątka karo.
Spojrzała w swoje karty. Oponent zrobił to samo.
-Stawka- łuk z kołczanem albo noc ze mną.
Myśliwy przytaknął.
-No to następna karta.- z tali na stół powędrowała dama trefl.
-Co tam chowasz, kochasiu???- spojrzała na niego przez zmrużone powieki. Jej ręka powędrowała do talii, aby ująć, a później rzucić na stół ostatnią kartę: dziewiątkę kier.
-Pora sprawdzać- powiedziała, a twarz mężczyzny rozpromieniła się. Odkrył piątkę trefl i pik.
-Świetnie, ale mam dla ciebie złą wiadomość kochanieńki: Królowa Serc bierze wszystko.- pokazuje damę kier i jakąś blotkę. Król pik, który powinien być na miejscu królowej spoczywał gdzieś w lewym rękawie kurtki Thel, ale przecież nikt po za nią nie musi o tym wiedzieć. Prawda?
Z twarzy łowcy odpłynęła cała krew. Przez chwilę chciał się rzucić i udusić tą zdzirę siedzącą przed nim, ale Viggo i Skurwiel byli na posterunku.
>>Kochani jesteście<<- pomyślała o nich i puściła im oko. Człowiek się uśmiechnął, a pies naburmuszył.
-Żeby nie było nie porozumień- powiedziała Thel.- Możemy zagrać jeszcze raz. Twój, to znaczy już mój łuk za wszystko co posiadasz.
Wkurzony maksymalnie przeciwnik myślał tylko o zemście.
-Zgoda!!!- wycedził przez zęby i usiadł z powrotem trochę uspokojony.
Kolejne rozdanie.

Zasada ostatnia: Olej wszystkie pozostałe zasady!!! Karty i tak są znaczone. Proste, łatwe, skuteczne.
Od razu wiedziała, że osiłek nic nie ma, więc bez problemu wygrała mając parę dwójek.
Kiedy Viggo wywalał przegrańca, a Skurwiel mu pomagał gryząc niemilucha w nogę, Królowa Kart wstała i zmierzała w kierunku bimbrowni, żeby przepłukać gardło i pozbyć się zapachu mleka z ust.
-Kiedyś mnie wykończysz tą swoją grą- powiedział Pan Wong.
Podeszła do niego i przytuliła się swoim ciałem do jego ciała. Spojrzała mu prosto w oczy.
-I kto to po Tobie przejmie, Misiu- Pysiu? Wiesz przecież, że jestem tylko słabą kobietką. Nie poradziłabym sobie bez Ciebie- mówiła do niego nadając głosowi dziecięcy akcent.
-Ty masz większe jaja niż dwie trzecie tutejszej populacji.- parsknął śmiechem.
-Jakbym miała jaja to byś ze mną nie spał- oburzyła się na niby. Oboje śmiali się jeszcze długo wtuleni w siebie.
-Powiedz mi po co Ci ten łuk. Wybierasz się gdzieś?- zapytał później gdy byli w łóżku na górze.
-Przecież wiesz Misiu- Pysiu, że kiedyś, pewnego pięknego dnia wybiorę się zobaczyć co jest za horyzontem.
-Ale pamiętaj, że u mnie okres wypowiedzenia wynosi pięć lat- popatrzył się na nią poważnie.
-Od kiedy to ja u Ciebie pracuje?!? Nawet kontraktu nie mam.-uszczypnęła go.- Wracając do interesów. Mister Jones…

Rozmawiali jeszcze długo w noc. W schowku tymczasem leżały rzeczy wygrane dzisiejszego wieczoru. I tak to się toczyło. Myśliwi skubali innych mieszkańców, szulerka skubała myśliwych, a zyskiwał Pan Wong, bo w tym mieście wszystkie drogi prowadziły do niego.
 
__________________
Grunt to walka zespołowa- zespół to więcej celów dla przeciwnika

Ostatnio edytowane przez Carrington : 11-10-2010 o 13:36. Powód: żegnajcie indianie, witajcie myśliwi
Carrington jest offline