Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-10-2010, 22:28   #11
 
Carrington's Avatar
 
Reputacja: 1 Carrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodze
Barmanka zaciągnęła się znowu papierosem. Gdyby mogła przyłożyć tego zapalonego peta do serca i wypalić całe poczucie winy. Mogłaby wreszcie zasnąć spokojnie.

A Burke? No, cóż. Gdybyśmy byli w innym świecie, gdyby los inaczej karty rozdał… A tak. Żegnaj, kochanie. Nic z tego nie będzie.

A propos spraw z, których nic nie będzie: Fedd.
Co miesiąc, udawali się grupą do Morganów. Każdy kto chciał. Thel nie poszła nigdy z żadną grupą. Sprawy w mieście ciążyły jej jak głaz przywiązany do szyi. Poza tym ludzie by gadali, a później ktoś mógłby być za bardzo ciekawy. Zaczęły by się pytania, snucie domysłów, sprawdzanie plotek. Taka dociekliwość mogła być gwoździem do ich trumny. Lepiej dla sprawy mogła się przysłużyć zostając w mieście i obserwując rozwój wypadków.
Kiedy nadchodził dzień wymarszu zbierali się wczesnym rankiem w barze. Thel żegnała każdego z osobna. Szczególnie Danga, prosząc, żeby nie robił nic głupiego jak już dotrą na miejsce. Zbywał ją milczeniem. Gdyby choć raz otworzył i zwierzył ze wszystkich cieni, które zalegają jego duszę…
Po Dangu (niech los przeklnie tego kto wymyślił przezwisko >>Zero<<!!!) w barze pozostał tylko >>Buźka<<. Sam na sam wreszcie. Poczuła znajome ciepło i ssanie w dołku.
>>Na wszystkie żarzyska tego świata!!! Hyra znowu przyniosła coś niestrawnego do jedzenia. Już moja w tym głowa, żeby przez najbliższy miesiąc szorowała balię po zacierze z bimbru!!!<<- zdenerwowała się.
Nigdy nie przeszło jej do głowy, że tylko jej dokuczała niestrawność po zjedzeniu obiadów Hyry oraz to, że zawsze działo się to kiedy widuje Fedda. A już kompletnie nie zdawała sobie sprawy jak bardzo jest zazdrosna o to jak obiekt jej westchnień patrzy na młodą zielarkę. O te wszystkie względy jakimi ją obdarza. Mała, upierdliwa drzazga w sercu.

>>Teraz, albo nigdy!!!<<- rozkazała sobie w duchu i ruszyła do frontalnego ataku. Udając nieśmiałą ostrożnie stawiała krok za krokiem. Ruda grzywka opadała swobodnie na czoło, oczy płonęły, a na ustach błakał się niewinny uśmieszek. Zresztą zaraz potem włożyła do nich wskazującego palca prawej ręki i zagryzła go lekko. Musiała jakoś ukryć zdenerwowanie. Lewą rękę trzymała w ukryciu.
Z każdym metrem zbliżała się do najciemniejszego kąta w pomieszczeniu (Fedd tylko takie okupywał). O tej porze był do winkiel ścian niedaleko wyjścia, a >>Buźka<< został przyparty do muru, bo zielonooki rudzielec odciął ostatnią drogę ucieczki.
-Wiesz, nigdy Ci nie powiedziałam jak bardzo wdzięczna jestem za Twoją pomoc przy całym tym problemie- padało słowo za słowem, a ona wewnątrz duszy czuła się małą dziewczynką. Tak dobrze, tak przyjemnie. Dzieciństwo, ukochany tatko. Jak za dawnych lat…
Odkąd zaczęła mówić palec powędrował do kosmyka włosów i bawił się nim. Serce waliło jakby młotem. Czuła, że nie zdoła powiedzieć wszystkiego co zaplanowała. Stres odbierał jej powietrze z płuc. Pierwszy pocałunek w życiu. Tak na serio. Tylko do tego mogła przyrównać to co się aktualnie z nią działo. Wewnątrz cała drżała.
Jeszcze chwila i zemdleje od tego wszystkiego, a szczególnie od tego bólu w żołądku.
>>HYRA!!!<<- pomyślała złowrogo.
Wyciągnęła lewą rękę. Trzymała piersiówkę, wewnątrz coś przyjemnie zachlupotało.
-To dla Ciebie, mój bohaterze- włożyła mu prezent pod pazuchę i poprawiła poły jego płaszcza wciągając nozdrzami zapach ciała >>Buźki<<. Zakręciło jej się w głowie. Musiała cofnąć się o krok. Na nowo pozbierać myśli.
-Jaa… jaa chciaałam- zająknęła się. W mózgu panował tylko huragan.-Chcciaałam Ci dać ttteż to- sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki i po chwili ukazała się mała, papierowa róża. Włożyła mu ją w dłoń, a potem zasklepiła na niej jego palce. On milczał.
-Obiecuje Ci- wzięła się trochę w garść- obiecuję Ci, że kiedyś znajdę taki materiał, najmiększy na świecie, a potem zdobędę najlepsze perfumy na ziemi. I… i… i…-wzruszenie odebrało jej na chwilę mowę- … zrobię najpiękniejszą różyczkę tylko dla Ciebie i skropię ją tymi perfumami…- łzy popłynęły szerokim strumieniem. Ukryła twarz w rękach przez chwilę, potem odwróciła się na pięcie i pobiegła zapłakana, byle dalej od tego miejsca zostawiając Fedda samego w barze.

Wróciła do rzeczywistości. Papieros dopalał się między palcami. Upuściła go i przydeptała. Bimber wywietrzał tracąc sporo ze swojej mocy. Powiodła wzrokiem po sali. Tyle ludzi wokoło, a ona jedna, sama, zgnębiona. Jedynymi jej towarzyszami poczucie winy i samotność.

Nadszedł wieczór i zakończył znojny dzień. Wszyscy, którzy nie mieli żadnych obowiązków w domach, zbierali się barze. Dzisiaj zjawiło się wyjątkowo dużo myśliwych, którzy wrócili z polowań. Po spaleniu spichlerza stali się bardzo ważni dla miasta. Mimo, iż również byli jego mieszkańcami, z dnia na dzień coraz bardziej zadzierali nosa. Arogancja i buta- to mówił ich wzrok. Wielcy panowie, którzy rządzą teraz tutaj. Aż do czasu gdy wkraczali do baru Pana Wonga. Tu tak czy inaczej był teren Thel Williams- królowej tego przybytku.
Kiedy zobaczyła, że stolik do gry w karty zapełnia się, wreszcie oprzytomniała do końca. Nie ma to jak ograć paru frajerów dla poprawy humoru. Sięgnęła po karty i ruszyła w jego kierunku.
Tymczasem otworzyły się drzwi co zostało obwieszczone dzwonieniem. Stał w nich przybysz ubrany w czarny, zgrzebny garnitur. Na głowie kapelusz, ale nie kowbojski, bardziej okrągły, podobny do tego, który nosi Pastor. Lekko utykał przy poruszaniu się, miał garba od pracy na polu całe życie, oprócz tego spracowane ręce i ogorzałą od słońca twarz. Mister Jones w całej krasie.
-Panowie, zarezerwujcie miejsce damie! Zaraz do was wracam.
Podeszła do gościa i zaprosiła go na ubocze. On ściągnął nakrycie głowy i począł miętosić je w rękach. Był kompletnie łysy.
-Co się stało Mister Jones? Ma pan takie zafrasowane oblicze. Z żoną i dziećmi wszystko w porządku?- zapytała z troską w głosie
-Ta jest, proszę Pani. Wszyscy zdrowi- odpowiedział jej spokojny baryton, ale reszta ciała mówiła coś zupełnie innego. Poczekała chwilę w milczeniu. Jej rozmówca zawsze potrzebował trochę się rozgrzać zanim przeszedł do sedna sprawy. Ręce wywróciły kapelusz na drugą stronę.
-Bo wie Pani, wczoraj dość mocno wiało i zdmuchnęło dach ze stodoły. I tak sobie pomyślałem. To znaczy, ja i Marta pomyśleliśmy, żeby kogoś silnego nająć, ale nikt czasu nie ma, bo wie Pani po tym co się stało to nikt czasu nie ma- dusza Thel skrzywiła się w bolesnym grymasie cierpienia.- I wtedy pomyśleliśmy, a tak właściwie to Marta pomyślała o Pani. Jakby Pani mogła szepnąć dobre słówko Panu Wongowi w naszym imieniu i poprosić go o wypożyczenie swojego niewolnika na pół dnia- oboje spojrzeli w kierunku pedałującego Nicka.
-Proszę się nie martwić, Mister Jones. Pogadam z nim, ale w zamian będę potrzebowała trochę mięsa i warzyw z pana farmy.
Zbliżał nieubłaganie kolejny termin wysyłania darów dla wygnańców. A Mister Jones był dobrym dostawcą jedzenia, który miał w dodatku własne zapasy. Przed pożarem spichlerza, on i jego rodzina byli najbiedniejsi w okolicy, a jedyne co im przybywało to nowe dziecko do wykarmienia co roku. Miał ich podobno dziesiątkę, ale tego nikt nie był pewny, bo wszystkie były do siebie podobne i tak ruchliwe, że nikomu nie udawało się zliczyć. Trzeba było ufać na słowo rodzicom. Nie przelewało im się i to właśnie z tego względu nie najęli żadnej pomocy przy tegorocznych zbiorach.
Przekleństwo stało się błogosławieństwem. Przez późny początek zbiorów i dłuższy czas ich trwania nie zdążyli zwieźć zapasów do spichlerza. Dzień przed przewidywaną zwózką spichlerz spłonął.
Gdyby Mister Jones był bardziej rozgarnięty mógłby się ustawić do końca życia. Ale on był inny. On wierzył w Boga. Całe życie kierował się Jego przykazaniami. Szczególnie miłuj bliźniego swego… (nawet jak cię kopie w dupę). Tak więc i po zwrotnym wydarzeniu w historii miasta, jego rodzina dalej była biedna. Kiedy jednak widywało ich się w niedzielne poranki na mszy jak siedzieli w pierwszym rzędzie kościoła i cała rodzina z pasją, z całych sił śpiewała hymny dziękczynne do Pana Naszego wtedy zaprawdę, zaprawdę odnosiło się wrażenie, iż są najszczęśliwszymi osobami pod słońcem.
Pogawędzili chwilę jeszcze, a gdy Thel zauważyła, że dżentelmeni przy stoliku niecierpliwią się, pożegnała Mister Jonesa jeszcze raz zapewniając go o swojej pomocy. Podeszła do szafy grającej. Z jej wnętrza rozległ się dźwięk fortepianu.
-Dalej! Niech zacznie się moja noc!- Powiedziała do siebie po czym odwróciła się i spojrzała po graczach. Po lewej- stary Macmahon (skąd on bierze fanty do gry) jak zawsze gruby z niemożliwie zaniedbaną, siwą brodą w, której Thel dostrzegła resztki śniadania.
Dalej, w flanelowej koszuli, kapeluszu i jeansach siedział Lukas Kidson, pastuch brahirminów, ale wszem i wobec rozgłaszający, że jest kowbojem. Kazał się nazywać >>Waco Kidd<<.
>>Faceci nigdy nie dorastają<<- pokręciła głową barmanka.
Ostatnimi partnerami do gry byli dwaj myśliwi. Jeden taki mały, drobniutki, szczurowaty na twarzy. Nieprzyjemnie mu patrzyło z kaprawych oczek. To pewnie ten inteligentny. Drugi z kolei był nieźle zbudowanym osiłkiem z zapiętymi za włosami dwoma, orlimi piórami.
>>Co za dziecinada<<- pomyślala.- >>Czyli to ten od brudnej roboty i noszenia zwierzyny<<- oceniła Thel i zaraz jej wzrok spoczął na wielkim łuku opartym o jego krzesło. Po drugiej stronie kołczan pełen strzał. Fejesowi Morganowi na pewno przydałby się taki na polowaniach. Od tej chwili barmanka wiedziała, że nim wieczór się skończy będzie on jej własnością.
Obydwaj myśliwi rozsiewali wokół aurę pogardy do wszystkich obecnych. Teraz to oni mieli żywność i jeśli tylko zechcieliby to bez problemów mogli mieć miasto w garści. Szczurek wystawił nawet nogi na stół. Miał na nich buty Ramona Sancheza. Tego było za wiele dla rudowłosej.
Ramon Sanchez był bardzo kulturalnym człowiekiem. Zawsze się jej kłaniał kiedy spotykał na drodze, całował rączkę i pytał:
-Jak się miewa dzisiaj seniorita Williams.
>>Wyjdziecie stąd dzisiaj golusieńcy, już ja się o to postaram!!!<<- wyrok na łowców zapadł w jej głowie. Skinęła na Vigga, ten posłusznie poszedł do kontuaru i chwilę potem wrócił z fantami, którymi miała obstawiać w pokerze.
-Panowie, gramy w Teksas Hold’em. Kto nie ma czym obstawiać opuszcza grę. Jakieś pytania?- przy stole zapadło milczenie. Wszystko było jasne. Zwinne ręce tasowały z wprawą karty. Zawsze wtedy wspominała Slicka.

Tatko nauczył ją grać w karty, ale to od Slicka- zapalonego hazardzisty, dostała lekcję praktycznej szulerki. Oprócz nauki oszukiwania nabawiła się również pewnej choroby po, której swędziało ją tam gdzie się mocz oddaje. Doktor na szczęście ją wyleczył, ale tamten drań zwiał chociaż obiecał Thel, że ją weźmie ze sobą.
Do rzeczy. Slick nauczył ją paru ważnych zasad, które były swoistym zbiorem przykazań dla każdego prawdziwie szanującego się szulera.
Tak więc zasada numer jeden głosiła: Alkohol plus karty to zabójcza kombinacja… dla Twoich przeciwników. Nim zaczęła rozdawać karty dała jeszcze znak Panu Wongowi, żeby podał alkohol. Królowa kart piła zawsze >>Białego Rosjanina<<: bimber i brahirmińskie mleko w stosunku trzy do jednego. Cały sekret polegał na tym, że barman tylko w pierwszej kolejce podawała jej tego drinka. Później dostawała samo mleko (nikt nigdy nie spostrzegł różnicy), a sama Thel nie musiała specjalnie udawać. Nie cierpiała mleka i kiedy tylko je wypiła krzywiła się jak rasowy alkoholik.
Po każdym wieczorze przy kartach, gdy inni ledwo się trzymali na nogach, ona pewnie zmierzała do bali z czystą prytą (jakieś dziewięćdziesiąt procent mocy) zaczerpywała sobie pełen kubek i piła od sztychu całą zawartość (mleko pomagało w trawieniu alkoholu). Tylko Wong i Viggo znali jej tajemnicę. Cała reszta myślała, że głowa rudej jest ze stali.

Kiedyś zapytała Verkę o to kim jest cały ten biały Rosjanin. Tamta stwierdziła, że to nie jest jeden tylko całe plemię czerwonoskórych. Kiedyś dawno, dawno temu posiadali połowę świata. Jeździli w stalowych rumakach, dosiadali żelaznych ptaków i chcieli wprowadzić na świecie wolność, równość i braterstwo.
Lecz pewnego dnia zjawił się Biały Czarodziej i spikał się z jednym, wąsatym elektrykiem, który przeskakiwał płoty. Miał chyba na imię Dario… albo Mario… W każdym razie postanowili zniszczyć jakiś mur. To musiała być ważna konstrukcja, ponieważ po jego zniszczeniu czerwonoskórzy poddali się i wrócili do siebie.

Pierwszą grę Thel przegrała. Straciła nóż, którym chciała zabić Burke’a, zapalniczkę i biały wisiorek z wizerunkiem ugryzionego jabłka, Macmahon stracił zegarek na łańcuszku i piersiówkę z bimbrem. Wstał wściekły od stołu.
>>Jeśli nie jesteś pewny zwycięstwa, nie siadaj do stolika<<- pomyślała szulerka. Wygrał osiłkowaty, Szczurek nie był zadowolony, a Waco Kidd’owi uśmiech nie schodził z twarzy chociaż stracił zwój liny pierwszego gatunku, kozik i paczkę papierosów.
Alkohol krążył coraz szybciej zwycięzca uśmiechał się coraz szerzej gdy Thel tasowała kolejny raz patrząc na oponentów.

Przypomniała sobie kolejną zasadę: rozpoznanie i otwarta pięść: czyli poznanie tików nerwowych graczy. Każdy człowiek je ma, nawet Królowa Kart. Prawdziwym kunsztem było trzymać nerwy na wodzy cały czas. Im więcej rzeczy zdradza cię przy grze w karty tym większym jesteś amatorem.
I szulerka wiedziała już, że gra z leszczami.
A Otwarta pięść. Daj się orżnąć kolejny raz.
Waco Kidd stracił jakieś rodzinne pamiątki i z płaczem uciekł. Szczurek się wkurzył- stracił wszystkie fanty, które zdzierał z ludzi miasteczka przez cały dzień. Najbardziej żal mu było chyba butów Ramona. Siedział teraz naindyczony. Barmanka straciła wszystkie rzeczy Pana Wonga, ale nie wyglądała na zbyt przejętą. Myśliwy z łukiem tryumfował.
-To może jeszcze jedna gra kochasiu?- spojrzała na niego zalotnie.- Na przykład zagramy o twój łuk?
-Ale ty nie mieć już nic!!!- zabełkotał. Inteligentny to on nie był.
-A nie chciałbyś spędzić nocy z prawdziwą kobietą? Możemy o to zagrać- zaproponowała bez ogródek.
Łowca spojrzał na nią nadzwyczaj przytomnym wzrokiem.
-Ja się zgadzać!!!- potwierdził, a Szczurek tylko prychnął i odszedł boso od stołu, a potem wyszedł z baru wściekły.

Thel potasowała ponownie.
Zasada trzecia: Zamknięta dłoń. Ni mniej, ni więcej zaczynamy prawdziwą grę.
Rozdała po dwie karty. Wszystkie odwrócone tak by tylko gracz, który je dostał mógł podnieść je i spojrzeć na nie. Tymczasem na stole, na środku, wylądowały trzy odkryte karty: dama pik, ósemka karo i piątka karo.
Spojrzała w swoje karty. Oponent zrobił to samo.
-Stawka- łuk z kołczanem albo noc ze mną.
Myśliwy przytaknął.
-No to następna karta.- z tali na stół powędrowała dama trefl.
-Co tam chowasz, kochasiu???- spojrzała na niego przez zmrużone powieki. Jej ręka powędrowała do talii, aby ująć, a później rzucić na stół ostatnią kartę: dziewiątkę kier.
-Pora sprawdzać- powiedziała, a twarz mężczyzny rozpromieniła się. Odkrył piątkę trefl i pik.
-Świetnie, ale mam dla ciebie złą wiadomość kochanieńki: Królowa Serc bierze wszystko.- pokazuje damę kier i jakąś blotkę. Król pik, który powinien być na miejscu królowej spoczywał gdzieś w lewym rękawie kurtki Thel, ale przecież nikt po za nią nie musi o tym wiedzieć. Prawda?
Z twarzy łowcy odpłynęła cała krew. Przez chwilę chciał się rzucić i udusić tą zdzirę siedzącą przed nim, ale Viggo i Skurwiel byli na posterunku.
>>Kochani jesteście<<- pomyślała o nich i puściła im oko. Człowiek się uśmiechnął, a pies naburmuszył.
-Żeby nie było nie porozumień- powiedziała Thel.- Możemy zagrać jeszcze raz. Twój, to znaczy już mój łuk za wszystko co posiadasz.
Wkurzony maksymalnie przeciwnik myślał tylko o zemście.
-Zgoda!!!- wycedził przez zęby i usiadł z powrotem trochę uspokojony.
Kolejne rozdanie.

Zasada ostatnia: Olej wszystkie pozostałe zasady!!! Karty i tak są znaczone. Proste, łatwe, skuteczne.
Od razu wiedziała, że osiłek nic nie ma, więc bez problemu wygrała mając parę dwójek.
Kiedy Viggo wywalał przegrańca, a Skurwiel mu pomagał gryząc niemilucha w nogę, Królowa Kart wstała i zmierzała w kierunku bimbrowni, żeby przepłukać gardło i pozbyć się zapachu mleka z ust.
-Kiedyś mnie wykończysz tą swoją grą- powiedział Pan Wong.
Podeszła do niego i przytuliła się swoim ciałem do jego ciała. Spojrzała mu prosto w oczy.
-I kto to po Tobie przejmie, Misiu- Pysiu? Wiesz przecież, że jestem tylko słabą kobietką. Nie poradziłabym sobie bez Ciebie- mówiła do niego nadając głosowi dziecięcy akcent.
-Ty masz większe jaja niż dwie trzecie tutejszej populacji.- parsknął śmiechem.
-Jakbym miała jaja to byś ze mną nie spał- oburzyła się na niby. Oboje śmiali się jeszcze długo wtuleni w siebie.
-Powiedz mi po co Ci ten łuk. Wybierasz się gdzieś?- zapytał później gdy byli w łóżku na górze.
-Przecież wiesz Misiu- Pysiu, że kiedyś, pewnego pięknego dnia wybiorę się zobaczyć co jest za horyzontem.
-Ale pamiętaj, że u mnie okres wypowiedzenia wynosi pięć lat- popatrzył się na nią poważnie.
-Od kiedy to ja u Ciebie pracuje?!? Nawet kontraktu nie mam.-uszczypnęła go.- Wracając do interesów. Mister Jones…

Rozmawiali jeszcze długo w noc. W schowku tymczasem leżały rzeczy wygrane dzisiejszego wieczoru. I tak to się toczyło. Myśliwi skubali innych mieszkańców, szulerka skubała myśliwych, a zyskiwał Pan Wong, bo w tym mieście wszystkie drogi prowadziły do niego.
 
__________________
Grunt to walka zespołowa- zespół to więcej celów dla przeciwnika

Ostatnio edytowane przez Carrington : 11-10-2010 o 13:36. Powód: żegnajcie indianie, witajcie myśliwi
Carrington jest offline  
Stary 10-10-2010, 02:21   #12
 
szarotka's Avatar
 
Reputacja: 1 szarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skał
Kto zło sieje, zło zbiera; mawiała kiedyś stara Szwedowa. Issa czuła się właśnie teraz takim złym siewcą i to ciążyło jej bardziej niż spalone książki i zniszczone zapasy. Bo czyż nie wykiełkowało w końcu to, do czego tak tęskniła? Nie spełniło się absurdalne pragnienie zmian i poruszenia w jej ogarniętym marazmem codziennych czynności życiu? Ilekroć chciała czegoś naprawdę mocno, jakaś złośliwa siła sprawcza dbała o to, by życzenia owe spełniały się w możliwie najgorszym wariancie. Dlatego dziewczyna była przekonana, że wypędzenie Morganów, to w jakimś stopniu jej wina. A mimo to wczoraj nie umiała wydobyć z siebie głosu sprzeciwu. Gdyby Viggo odezwał się pierwszy...

Starała się przydać normalności tej wizycie w barze, przynosząc - jak to często robiła - grubo pieczone placki z mięsem braminim, lecz doskonale wiedziała, podobnie jak wszyscy milczący przy stołach żałobnicy, że to nie był zwykły dzień. Znała niemal każdego z obecnych. Lepiej, lub gorzej, z widzenia bądź osobiście, ale nikt nie był dla niej obcy. Bywała w przybytku Pana Wonga prawie codziennie wieczorem, by posłuchać opowieści i ludzkiego gderania oraz powymieniać uwagi zielarsko-uprawne z Hyrą, jedyną babką, z którą dogadywała się bez problemów. Wychowana męską ręką - przez samych braci, jako że matka po odejściu ojca zamknęła się na cały świat - Issa nie znajdowała wspólnych tematów z większością żeńskiej populacji Bluff. Poza tym uważała się za nieładną i wypłowiałą życiem, jak stary kawałek skóry, toteż z cieniem zazdrości spoglądała na pięknotki miasteczka. Hyrę jednak lubiła. I to jej trafił się pierwszy placek. Oraz woreczek z suszem kwiatowym, jak zazwyczaj. Młoda Szwedówna nie lubiła pasożytowania i starała się dawać przykład pracowitości.

Do Fedda należało podchodzić jak do nieoswojonego zwierzątka. Dzikie stworzenia są terytorialne. Wystarczy naruszyć wyznaczony przez nie bezpieczny obszar, a stają się nerwowe. Gdy zbliżyć się zanadto i uczynić jeden nieopatrzny ruch, zaatakują; ze strachu lub z potrzeby podkreślenia władania swoim kawałkiem ziemi. W przypadku olbrzyma pasować wydawała się jedynie pierwsza możliwość, mimo jego gabarytów i wyglądu. Toteż Issa była ostrożna. Nie chciała go denerwować, ale też nie zamierzała pomijać go w jakikolwiek sposób. Miała nadzieję, że Hyra uczłowieczy go kiedyś na tyle, by podziękował na głos. A wtedy odpowie “Cała przyjemność po mojej stronie, Fedd”. Tak właśnie powie.

Gdy w końcu usiadła przy kontuarze, czekał już na nią napar podsunięty przez koleżankę. A pod krzesłem czekał pies brata, oblizujący z jej palców zapach pieczonego mięsa. Żebrak, jak ma interes to się przymila; pomyślała z przekąsem.
Rudy był bezwstydnie urodziwym zwierzakiem i Issa często zastanawiała się, czy jego prababka nie zgrzeszyła przypadkiem z lisem, bowiem spiczasty pysk, trójkąty uszu i szelmowski wyraz mordy, natarczywie sugerowały mieszankę rasową. Nie nazywała go nigdy imieniem nadanym przez brata; było według niej za długie i zupełnie nie pasowało. Szybciej przylgnęło by do tego skubańca miano “Szelma” i tak go właśnie potajemnie ochrzciła. Zwichrzyła sierść na psim łbie i odżałowała dla niego kawałek placka. W końcu to członek rodziny, w jakimś sensie.
Przeniosła wzrok na Viggo, lecz nie spojrzał na nią, jak zwykle. Od pamiętnych, minionych wydarzeń poświęcał jej bardzo mało uwagi. Czy nie domyślał się, że ona przychodzi do baru po części dla niego? Żeby z nim pobyć chociaż przez chwilę, zanim ten włóczykij znów polezie na Pustkowie, szukać nie wiadomo czego. Bolała nad przepaścią, która powstała między nią a jednookim. Tak jakby nie był już rodziną, a dalekim krewnym. Szwedówna nie chciała przyjąć tego do wiadomości, lecz przeskoczyć nad urwiskiem nie umiała. Ta dziwna samotność i poczucie pustki nakręcały spiralę przygnębienia z dnia na dzień. Może dlatego Issa Szwed nigdy się nie śmiała.

Gdzieś pod nogami dobiegało ciamkanie i mlaskanie; znak iż Szelma rozpracował do końca swój poczęstunek. Gdy pies głośno wyraził dezaprobatę dla muzyki, dziewczyna powiodła spojrzeniem do dwójki majsterkowiczów oddelegowanych spod Szafy. Mitch i Rufus. Niezwykła para osób, które doceniała bardziej, niż wielu innych, pomimo licznych plotek przeczących o ich przydatności.
Młody chłopak był całkiem zmyślnym konstruktorem; to wszak jego dzieło stanowił wiatrak i cały system nawadniający jej altanę, zbudowaną przy domu przez braci. Poza tym chyba tylko wobec Issy Mitch zachowywał kulturę i nie przystawiał się, jak do innych panienek. Nie dociekała, co mogło być tego przyczyną; może po prostu fakt, iż nie była atrakcyjna.
Rufus z kolei należał do małych tajemnic blondwłosej. Chociaż zapewne ktoś tam widział, jak przemyka do jego szopy niczym lis do kurnika, lecz pomyliłby się srodze w podejrzeniach o powody wizyt. To od szalonego naukowca Issa kupiła swego czasu nasionka pomidora, za nieprzyzwoitą ilość przysług i obiadów, a dziś miała całe donice krzaków pomidorowych, będących jej oczkiem w głowie. Rufus pomógł jej także uzdatnić ziemie pod różne uprawy i sporządzał nawozy, których skład zmieściłaby gruba książka chemiczna. Dzięki temu Szwedowie posiadali, prócz stada braminów, również własne warzywa, a więc stali się w pełni samowystarczalni, jeśli idzie o wyżywienie. W podzięce dla zasług naukowca Issa nosiła mu ciepłe jedzenie i czasami zostawała popatrzeć na eksperymenty. Mężczyzna twierdził bowiem, że działa jak talizman i w jej obecności nic się nie psuje ani nie wybucha.
Do czasu; myślała zawsze. Do czasu.

Mimo to darzyła sympatią ekscentrycznego pechowca. Lubiła twórczych ludzi oraz osoby, które swą pracą przyczyniają się do polepszenia bytu innym. Niewielu dziś tu zgromadzonych nie zaliczało się do takowych. Dang, mimo iż pozornie mógł wydawać się obibokiem, przynosił z Pustkowi całą masę przydatnych przedmiotów; Hyra znała się na ziołach; Viggo pilnował porządku i bezpieczeństwa, Buźka... nie, jego najpierw należało ucywilizować, a dopiero potem klasyfikować. Wobec Enoli Issa miała mieszane uczucia i musiała przyznać przed sobą, że głównie za sprawą jej matki, nieprzychylnie patrzącej na urodzajne uprawy Szwedówny. Jedynymi osobami, którym dziewczyna nie potrafiła przyznać żadnej produktywnej roli, byli Thel i Burke. Ten ostatni, mimo iż człowiek nauki, w świetle ostatnich zdarzeń spadł z piedestału osoby pożytecznej do rangi szkodliwej. Zaś Thel... Thel nie robiła właściwie nic prócz kupczenia ciałem. I hazardu, zarówno w znaczeniu dosłownym jak i przenośnym, ponieważ miała wybitne umiejętności manipulowania innymi. Poza tym przejawiała denerwującą manierę dyktowania wszystkim co powinni robić.
Issa, jako stworzenie z natury niekonfliktowe, starała się nie wchodzić barmance w drogę, ale wiele razy irytowało ją, iż owa pewna siebie kobieta pod nieobecność Wonga rozkazuje jej bratu, niczym pełnoprawny pracodawca.
Pewnego dnia jej wygarnę, gdy przesadzi z tym drygowaniem; obiecywała sobie w duchu. Lecz nie wierzyła w taki obrót spraw. Nie, żeby była strachliwa. Problem leżał raczej w naturze, która sprawiała, iż blondynka nigdy nie krzyknęła ani nie podniosła głosu na nikogo.

Mimo całej niechęci musiała oddać sprawiedliwość nowej liderce, iż potrafiła ona zorganizować ludzi do pomocy wygnańcom. Issa czekała każdą komórką ciała, aż ktoś wypowie te słowa, czy chociażby je zasugeruje. Musieliby działać po cichu, w tajemnicy przed Wongiem. Ale to oznaczało ruch, aktywność, cel i działanie. Rzeczy, do których dziewczyna ciągnęła jak ćma do świecy. Niepokoiła się jedynie faktem, jaką postawę do propozycji przybierze Viggo. Był zawsze taki beznamiętny, że ciężko go było odcyfrować nawet własnej siostrze. Toteż jego poparcie dla pomysłu sprawiło jej cichą radość. Może dlatego, że wreszcie będą mogli robić coś razem.

Przez kolejne dni gotowała, piekła, przygotowywała suchy prowiant, dzieliła racje żywnościowe i pakowała je. Wszystko to za mało, by Morganowie mogli przeżyć dłużej, ale doraźnie musiało wystarczyć. Potem mieli zanieść więcej. Miała niejasne poczucie winy, objuczając Viggo tobołkami jak jucznego bramina, ale nie protestował. Jego twarz zmieniała się wtedy nieznacznie, zupełnie jakby widział w swojej Pestce coś nowego. Jakiś ożywczy podmuch spowodowany działaniem i planowaniem. Wyprawiała brata w drogę, a sama biegła do Rufusa, by wybadać czy nie zna jakiegoś sposobu na lepsze konserwowanie żywności. Wtedy Morganowie - pozbawieni ciemnych spiżarni i ich względnego chłodu - mogliby otrzymać także mniej trwałe produkty.
Wobec przyspieszonego rytmu życia Issa zapominała o jednym. Co, jeśli przyjdzie wszystkim spiskowcom wyruszyć z Bluff?
 
__________________
Wszechświat stworzony jest z opowieści. Nie z atomów.

Ostatnio edytowane przez szarotka : 10-10-2010 o 02:26.
szarotka jest offline  
Stary 10-10-2010, 21:51   #13
 
Bothari's Avatar
 
Reputacja: 1 Bothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumny
Szafa była bezpieczna. Mógł gapić się na nią, podziwiać i nie czuć się wyobcowanym. A przecież podobno nie brakowało mu niczego. Wysoki, przystojny, inteligentny - podsłuchał takie rozmowy o sobie. Co z tego? I tak zawsze siedział sam, pił sam i gadał tylko ze sobą. Czasem śmiał się, że tylko w ten sposób może prowadzić inteligentną rozmowę, po tym jak Stary Doktor zmarł. Zmarł ...

.. rozejrzał się. Twarz Buźki (trzeba było być potworem gorszym, od Fedda, by nadać mu takie przezwisko) na moment wyłoniła się ze zwyczajowego mroku. Wzdrygnął się. W zasadzie go lubił. Byli podobni. Sami. Z jakichś przyczyn - nieakceptowani. Tylko Mitch nie przejmował się jego obecnością. Teraz znowu próbował chyba rozebrać szafę pana Wonga. Rufus westchnął w duchu. Znowu będzie musiał ją naprawiać. Tak, choć zapewne nikt by w to nie uwierzył, ale Pan Wong, gdy dwa lata temu szafa grająca zaczęła się zacinać zaufał właśnie "Pechowcowi" (no dobrze, nie do końca zaufał, bo zażądał w zastaw 3 kg tytoniu). I od tamtej pory szafa gra dalej bez zarzutu.

Placek pojawił się w polu widzenia Rufusa, gdy zaglądał właśnie przez kratkę boczną, sprawdzając, czy lampy świecą równomiernie. Trzecia osiemnastka wyglądała na lekko niedociążoną. Cholerna wilgoć. Skinieniem podziękował Issie. Nie, żeby chciał być niegrzecznym. Myślał właśnie, jakby tu skłonić Pana Wonga do kolejnego remontu. Może wreszcie odzyskał by kombinerki, które zamknął w środku dwa lata temu. Takie rzeczy jak grzeczność ... strasznie zajmowały myśli, a on przecież cały czas główkował. Na przykład ta trąbka ... okiełznanie fali stojącej w niby prostym instrumencie, było czymś zadziwiającym. Na wzór ilustracji z książki Starego Doktora ...

... Właśnie. Dlaczego Morganowie spalili książki? Przecież to nie miało sensu! Wściekł się na nich i nawet zagłosował za wygnaniem. Jak można było tak idiotycznie stracić takie dziedzictwo. Co prawda znał zarówno biblię, jak i książki doktora prawie na pamięć. O książkach Pana Wonga i notatkach Prosta pierwszy raz usłyszał przy aferze. Tych nie znał. Taka strata! Tak, był wściekły ale ... wygnano ich za spichlerz. To on był na pierwszym planie. To głupiego jedzenia (którego wszyscy mieli by w bród, gdyby tylko zaufano jego nawozom, plony zarówno jego jak i Issy to udowadniały) żałowali a nie wiedzy. Barany! I co najciekawsze ... przecież spichlerz to jego sprawka. Oczywiście nikt nie wiedział, że przechodził wtedy z fajką niedaleko i że w zamyśleniu strzepnął popiół w pobliżu spichlerza. Dopiero po przejściu stu kroków, gdy ogień już wesoło trzaskał zobaczył płomień i ... przypomniał sobie wszystkie swoje ruchy i gesty. Całe szczęście ... Morganowie palili wtedy książki. Wszystko poszło na nich. To dlatego tu był. Nie mógłby teraz stać tam i patrzeć jak odchodzą ...

... Siadali do gry. Młody wyjął śrubokręt i dla zabawy wykręcił śrubkę. "Pechowiec" sapnął pod nosem i wyciągnął własny krzyżak. Przyłożył śrubkę do namagnesowanego końca i ... dostał z łokcia w żebra. Śrubka - siup - wylądowała gdzieś w maszynie. Usiadł z powrotem na ławce i odruchowo wyciągnął fajkę. Nabił i zapalił maszynką własnej konstrukcji. Ostrożne spojrzenia towarzyszyły jego ruchom aż do momentu, gdy "instrument" zniknął w płaszczu. Głupki ....

... to, że Stary Doktor zginął, gdy odkrywali metodę wychwytywania metanolu z odchodów braminów, to tylko pech w eksperymencie. W najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczali, że stężenie gazu w litrowym słoju wyniesie aż 18% i zwykła zapałka wystarczy do samozapłonu. I nie jego winą, że Stary Doktor trzymał jakieś materiały wybuchowe w mieszkaniu. Natomiast teraz jako jedyny w osadzie miał lampę gazową i zapalniczkę. Reszta nie ufała w ich bezawaryjność. Nawet gdy dawał gwarancję. Nawet gdy popierał ją kilogramem tytoniu ...

... Ze zdziwieniem popatrzył na fajkę w ustach. Tytoń. Miał nie palić. Miał rzucić to diabelstwo ale ... tak łatwiej było się skupić. Ponownie podniósł spojrzenie. Grali w karty. Sam nie grywał. Zawsze przegrywał. Nie ważne, jak mocną miał kartę, jak dobrze znał grę i jej zasady i sztuczki. Przegrywał. W kluczowym momencie i tak zawsze kończył z długami. Teraz nawet nie siadał do stołu. Teraz nie siadł by na pewno. Z powodu Thel. Trzęsła cyckami do każdego faceta. Podobno spała z każdym. Ale nie z nim. Wzburzony wyrzucił z siebie nierówne koła dymu. Za to jej nie znosił. Co innego Hyra. Dziewczyna była miła i choć jak wszyscy utrzymywała dystans. Nawet parę razy opatrzyła go, gdy przeliczył się przy eksperymentach ... albo nadepnął na grzechotnika ... albo na grabie ... albo spadł ze skał. No ... okazji do opatrywania było bez liku. W zasadzie, gdy tak o tym pomyśleć, to zawdzięczał jej życie. Ciekawe, że nigdy tak jeszcze o tym nie myślał ....

Viggo Szwed patrzył na niego. Rufus zastygł z półotwartymi ustami i chwiejącą się w nich fajką. O co chodziło tym razem? Zamknął usta i podrapał się po głowie. Spojrzenie pojedynczego oka zawsze go peszyło. Szybko odwrócił wzrok. Enola. Dziwna dziewczyna. Też czuł do niej sympatię bo ... chyba nie była tu na miejscu. Dlaczego? Nie wiedział i ... wstyd przyznać - nawet się nie zastanawiał.

Ponownie spojrzał na świecące się żarówki. W jaki sposób pozbyć się powietrza z bańki? Przecież powietrze było wszędzie! Teoretyczne wzory i obliczenia (na marginesie spalonej księgi Starego Doktora) twierdziły, że dało by się je odpompować, ale do tego potrzebna jest wyjątkowa dobra guma. Takiej nie miał. Idea "próżni" fascynowała i pociągała. "Pompa dopróżniowa"! Było by to genialnym wynalazkiem. Nad zastosowaniami się nie zastanawiał ...

Pies. Ah. Cztery łapy, żołądek, czuły węch i słuch, zagryzły braminy parę lat temu a ten kręci się z bratem tej małej od jedzenia ... Issy! Bogowie, zapamiętaj wreszcie to imię! Przecież to jedyna osoba, która w ogóle z tobą rozmawia! No dobra. Jest jeszcze Dang. Ciekawe czego nazywają go "Zerem". Przynosi takie fantastyczne rzeczy! Ostatnio znalazł gdzieś przedziwne, żeliwne urządzenie. Korba, sitka, dziwaczna obudowa, wajcha do kręcenia i ślimak w środku. Zaczął używać go do mieszania ziemi, bo jednocześnie rozdrabniało i mieszało. Szkoda, że ostrza się rozsypały. Zamontował kilka prętów i też idzie dobrze ... Tak, Dang był bardzo wartościowym osobnikiem.

W przeciwieństwie od Doktora. Ale nie myślmy o tym niewdzięcznym draniu.

A potem zaczęli mówić dziwne rzeczy. Iść za Morganami? Pomóc im? Po co?! Zamrugał. Wszyscy, wszyscy za wyjątkiem niego już powiedzieli, że trzeba im pomóc. I wszyscy teraz patrzyli na niego. Trochę z nadzieją, trochę z obawą. Słyszał. Bez niego nic nie zrobią, bo przecież mógłby zdradzić. No i ... widział jak boją się brać go ze sobą. Jednak ... nawet te dziewięć osób było już jakąś społecznością. Musieli by z nim rozmawiać, przebywać ...

- Mam kilka rzeczy, które mogą się przydać. - powiedział z wahaniem - Bezpiecznych. - chwila przerwy - Przetestowanych. - nadal wątpili, był na granicy rzucenia wszystkiego ale ... - I tak pomogę, bo idą deszcze i bez płaszczy nigdzie nie dojdziecie. - wzruszył ramionami. W zasadzie ... to chyba coś tam był winien Morganom. Albo oni mu ... aaa ... wszystko jedno.

* * *

Przez cały rok pomagał. Urządzenia i wynalazki działały ... gdy nie było go w pobliżu. To i tak lepiej niż wcześniej ...
 

Ostatnio edytowane przez Bothari : 11-10-2010 o 08:56. Powód: kilka głupich powtórzeń słów ...
Bothari jest offline  
Stary 13-10-2010, 01:35   #14
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ucieczka. Przygoda. Zmiana. Dobroć serca. A czasem po prostu tylko trochę od Pastora inaczej rozumiane rozgrzeszenie. Coś kierowało tą dziesiątką mieszkańców Bluff. Jakaś wewnętrzna potrzeba sprawiła, że rodzina Morganów otworzyła przed nimi, zupełnie przez przypadek, lub może by być dokładniejszym przypadkowy pech Rufusa, drogę, którą... chyba chcieli podążać. Podążać za wszelką cenę byle tylko zostawić rodzinne miasteczko za sobą. Plan Thel z podziałem na dwie grupy owszem, każdy rozważył w swoim sumieniu, ale zarówno Enola, jak i Hyra nie miały zamiaru się co do niego trzymać. Zostać w tym miejscu podczas gdy można wraz z Dangiem wyruszyć gdzieś gdzie może rzeczywiście były miejsca o jakich mówiono. Ciągnące się po horyzont opustoszałe grobowce ze stali i żwiru. Nieskończone połacie wody, która na domiar niedorzeczności w ogóle nie była kwaśna... Zawsze to był jakiś krok bliżej ku temu. Każdy jard, który oddalał ich od Bluff, musiał przybliżać te miejsca...
W efekcie wyruszyli więc niemal wszyscy jeszcze przed świtem następnego dnia. Niemal, bo w Bluff został Fedd, który choć zdawał się nie zainteresowany całym zamieszaniem, długo obserwował znikających w rozedrganym, gorącym powietrzu niedoszłych towarzyszy, Issa, która powzięła twardą decyzję szykowania zapasów na następne wyprawy, oraz Thel, która sama nie była już do końca pewna, czy mimo sprzeciwu Enoli i Hyry po prostu kontynuuje swój plan dotyczący niewychylania się, czy też podświadomie korzysta z faktu iż Fedd pozostał sam. Dang miał własne zdanie co do logiczności takiego, a nie innego składu wyprawy, ale swoim zwyczajem nie narzucał się z nim. Morganowie w końcu na pewno daleko nie odeszli, a każdy na pewno wiedział czym ryzykuje. No może poza tym niedorostkiem Mitchem, ale co było robić. Nie był jego ojcem.

Poszli w siódemkę. Szybkie tempo narzucone przez Danga z początku wszystkim się podobało. Napawało entuzjazmem. Przyspieszało to do czego tak dążyli. Ale już po paru godzinach wyłącznie Rufus, Viggo i niezmordowany Skurwiel, nadążali za poszukiwaczem. Lejący się z nieba ukrop i monotonny krajobraz żwirowo-piaskowej pustyni dały się we znaki całkiem prędko gdy Burke i Hyra zwyczajnie zaczęli mdleć na stojąco. Zarządzono postój. Krótki. Nie dający specjalnie wielkiego wytchnienia pod górującym właśnie słońcem, za to wydłużający podróż o dobrą godzinę podczas, której na domiar złego Rufusa ugryzł wychodzący zazwyczaj nocą mały skorpion piaskowy. Jad zaś tych stworzeń mimo iż nie jest specjalnie groźny dla życia, powoduje gorączkę. W efekcie Dang stracił nadzieję na dogonienie tego dnia Morganów. Szczęśliwie jednak podróżująca z dzieckiem rodzina również nie miała łatwej przeprawy i wczesnym wieczorem, po przegonieniu jeszcze kilkunastu mil biednego Burke'a, oraz Hyry wspieranej w marszu przez Viggo, obie grupy połączyły się. Zdziwienie Morganów było ogromne, tym bardziej zważywszy na to kto przybył im z pomocą. Fejes mruknął coś cicho pod nosem widząc Burke'a i Danga, ale Stary Morgan po pierwszej nocy na pustkowiach nawet jednej chwili nie wahał się, czy tym razem nie schować dumy. Przywitanie było więc krótkie, by nie rzec zdawkowe, a Dang zamieniwszy kilka słów ze Starym Morganem przejął prowadzenie szybko obierając azymut na wschód. Niecałą godzinę później gdy daleko przed nimi zamajaczyły ciemne kształty wzgórz, wszyscy wiedzieli dlaczego. Gdy już zmierzchało znaleziono jaskinię i czym prędzej wytępiono z niej kilka wychudzonych szczunurów, które pierzchły po tym jak pierwszy padł z zatopionymi w grdykę zębami Skurwiela. Nie była wielka, ale stanowiła doskonałe schronienie przed kwaśnym deszczem, który zgodnie ze słowami Hyry wkrótce lunął z czarnego już nieba. Morganowie nie byli specjalnie rozmowni więc po prostu rozłożyli się ze swoimi rzeczami, przyjęli te parę darów, które siódemka podróżnych przywiozła z Bluff, po czym wszyscy parę chwil później poszli spać wsłuchując się w cichutki syk jaki wydawała jałowa gleba po kontakcie ze żrącą wodą. Przez kilka długich następnych godzin...

Nazajutrz pomogli Morganom zadomowić się na wygnaniu. Hyra, która zdążyła już wypocząć po dwunastu godzinach bitej wędrówki, zapytała o towarzystwo w czyim mogłaby poszukać ziół do sporządzenia skutecznych odtrutek na ukąszenia, oraz prostych maści na odparzenia. Nastoletni mechanik trochę inaczej wyobrażający sobie świat poza znajdującym się na jego samym końcu sraczem – Bluff, przystał na to z wielką ochotą. Dang i po chwili wahania również Enola wyruszyli przyjrzeć się dokładnie okolicznym równinom, by upewnić się co do względnego bezpieczeństwa jakie dawały wzgórza, a Viggo i Fejes Morgan poszli na polowanie. Najbardziej wyczerpany po długiej trasie Prost obudził się dopiero koło południa, ale i on wykrzesał w sobie trochę siły i ochoty, by pomóc Hyrze w ekstrakcji ziół. Rufus zaś swoim ekscentrycznym zwyczajem... przepadł na większość dnia w ogóle nie udzielając się w pomocy wygnańcom. I wszyscy tak naprawdę odetchnęli z ulgą, że tak właśnie postąpił.
Po krótkiej i dość chłodnej drugiej nocy, złożywszy obietnicę regularnego powracania, opuścili nowe lokum Morganów i skierowali się z powrotem do Bluff. Z mniej, lub bardziej ukrywaną ulgą, trzeba przyznać. Popod wieczór dotarli więc do swoich domów licząc krwawiące odciski na stopach, oraz oparzenia słoneczne. W dodatku Hyra i Burke musieli spojrzeć prawdzie w oczy. Opuszczenie Bluff będzie od nich wymagać dużo więcej determinacji niż z początku myśleli.

***

Tymczasem w Bluff dzień po wygnaniu Morganów był dniem niezwykle cichym. Niemal trzysta dusz zamieszkujących ciche miasteczko przeżywało mściwe katharsis i każdy znosił je w lepszym, lub gorszym stopniu. Wygnanie było nieuniknione. Tak zagłosowali. Ale nawet najprostsi przecież miewają wątpliwości i tylko bramin nie zmienia zdania... Dopiero zgliszcza spichlerza uspokajały sumienie.

W barze Pana Wonga nastąpiło kolejne zgromadzenie. Tym razem jawne i w pełni oficjalne choć nie przez wszystkich mile widziane. Thel myła jedną z ostatnich szklanek jaka została z imponującej kolekcji Wonga. Spód miała krystaliczny, ale górna cześć była wyraźnie matowa... jakby niedokończona? W dodatku zdobił ją jakiś napis. Nie pomyślała o tym wcześniej, ale wyraźnie człowiek nie miał już chyba co robić w dawnych czasach z pismem skoro je umieszczał nawet na naczyniu do podawania bimbru. Odłożyła szklankę i spojrzała na jednego z farmerów, który zabrał teraz głos. Milor Gills. A może jego brat Ombre? Zawsze miała problem by ich rozróżnić. Usłyszała jak deski pod podłogą zatrzeszczały. Fedd również się przysłuchiwał.
- Się uda, albo się nie uda – mruknął niechętnie Milor – Głupie gadanie. Trzeba założyć, że się nie uda i zaradzić jeśli ma być dobrze. A nie gdybać! Wyślijmy kogoś do trybali na południe. Czasem tu zaglądają, a na pewno też mają swoje zapasy. Może się podzielą?
- Na miłość Jedynego – głos Pastora jak zwykle drżał, jakby i sam Pastor miał się przewrócić ze słabości. Każdy jednak wiedział, że wielki kaznodzieja co najwyżej mógłby paru chłopa stojącym w kościele krzyżem powalić niż samemu się przewrócić – Do ludożerców? Skurwysynów? Ledwośmy musieli jedno szaleństwo ukrócić, a ty nam Ombre drugie chcesz sprowadzić? Nieee... Bluff nie potrzebuje pomocy dzikich.
A jednak Ombre.
- Nie pamięta Pastor poprzedniej pory wilgotnej? Tyle było wilgoci w powietrzu, żeśmy musieli wodę spod latryn czerpać by zbiory były. Jeśli to się powtórzy, to czeka nas głód.
Tym razem w sukurs braciom Gills przyszli inni farmerzy.
- Dobrze Gillsowie mówią! Trzeba wysłać kogoś do trybali!
- Mamy wodę na handel! Trybale zawsze ją kupują!
- Właśnie, a na pewno spróbować nie zaszkodzi!
- A jak nie... to mówią, że ich tylko pięć dziesiątek jest. My, lub oni...
- Dość! -
tym razem Doktor włączył się do dyskusji – I kto do nich pójdzie? Ty Derien? A może ty Shamps? A może naszą Rosie wyślemy? Trybale radzą sobie od zawsze sami. Tak samo jak my. Nie potrzebują wody, bo umieją ją znaleźć. A wy wszyscy... Dobrze wiem, że wasz piwniczki pustkami nie świecą. Tylko zawsze lepiej wspólne żarcie przejadać! Nie! Ja mówię, że warto zacisnąć pasa i przetrwać. Liczyć na siebie, a nie na innych.
Dyskusja trwała nadal, ale farmerzy rzeczywiście nie byli już tak bardzo zdecydowani naciskać. Thel spojrzała na Wonga. Zobaczy się co z tego wyjdzie.

Nieco dalej na samym skraju Bluff w domu Szwedów ulubiony piecyk opałowy Issy turkotał jak zawsze gdy był dobrze rozpalony. Vincent zawsze wychodził wtedy z domu, bo był przekonany, że diabelstwo gotowe eksplodować, ale Issa dobrze wiedziała, że po prostu zrzędził. Wtedy też w pomieszczeniu kuchennym nie dawało się wytrzymać przez temperaturę. Ale dziewczyna nie myślała o tym. W pocie czoła pracowała. I delektowała się każdą sekunda tej pracy. W końcu to co robi będzie mieć wpływ. Będzie mieć tak wielkie i dobre znaczenie, jakby tylko mogła sobie tego życzyć... No może troszkę było w tym przesady, ale i tak entuzjazm sprawiał, że nie przerywała pracy nawet na chwilę tylko co jakiś czas zerkając na wyprowadzone na główną ulicę okno. Nie obawiała się brata, ale Sulimanowa czasem wpadała do nich. A nikt tak nie węszył tajemnic jak ona...
- Żarzysko!!! - krzyk Vincenta sprawił, że omal nie podskoczyła.

Żarzyska były dość uciążliwą osobliwością pustkowi. Czym były? Na ten temat krążyło wiele teorii. Mieszkańcy Bluff zwykle skłaniali się ku opcji, że są to jakieś formy promieniowania, które jeszcze parędziesiąt lat temu było dość wszechobecne. Trybale wierzyli, że to zagubione duchy Tęczowego Węża, który zesłał je ongiś, by stworzyły świat na nowo. Pastor natomiast twierdził, że nie należy mu dupy zawracać pierdołami. Tak czy inaczej objawiały się w postaci nieforemnych brył rozgrzanego do grubo ponad stu stopni powietrza. Bryły te nie były wyższe na ogół niż trzy metry, choć Enroze wszystkich zapewniał, że to które widział na skraju wrzosowych pastwisk miało przeszło cztery, ani szersze i dłuższe niż pięć. Leniwie, niczym wlokące się braminy, sunęły przez pustkowia zostawiając za sobą wyschniętą glebę, oraz roślinność i zdawać by się mogło nic ich nie zatrzymywało. Skręcały do woli. Bez możliwości przewidzenia nowego kierunku. A nocą... nocą zwyczajnie znikały, by znów odrodzić się o poranku. Nie były bardzo częste, ale średnio raz na tydzień, ktoś takie zauważał w postaci rozmazanej i odrobinę pomarańczowej plamy w powietrzu. I wtedy należało ją bacznie obserwować, czy nie zbliża się do miasta. Stosunkowo niedawno odkryto, że żarzyska skręcają mając przed sobą większe skupienie wilgoci. I to właśnie wykorzystywano gdy zjawisko to zdążało prosto na Bluff. Wtedy jedna z mniejszych wieżyczek zbiornikowych zasilała okopaną i wyłożoną papą fosę i żarzysko wracało na pustkowia.

Issa wybiegła z ich domu na tyły. Vincent właśnie pośpiesznie poganiał ich skromne stado, a dalej za nim można było dostrzec właśnie to. Tajemniczy, eteryczny kształt sunący na Bluff.
- Żarzysko!!! - powtórzył Vincent gdy pierwsze braminy weszły w suchą fosę.
Issa obejrzała się, czy stróż na wieży zaczyna spuszczać wodę. Stojący na szczycie wieży zaledwie dwunastoletni chłopaczek zbyt słaby by jeszcze pracować w polu, właśnie ciągnął za sznur, a wielki zbiornik z chlupotem wylewał wodę do drenu prowadzącego do fosy. Żarzysko było jeszcze daleko więc i Vincent i braminy zdążą przejść... Przeszli wszyscy... choć nie. Jedno ze zwierząt chyba zbyt gwałtownie wskoczyło do fosy i miało jakiś problem. Vincent przepędził resztę na drugą stronę i został przy tym. Issa podbiegła spojrzeć co się stało.
- Tępe bydle – warknął Vincent – Musiałaś nogę skręcić?
Brat obejrzał się na zbliżające się żarzysko. Już parę metrów mu zostało. Woda zalała gwałtownym strumieniem dno fosy rozpryskując się na ciele bramina i nogach Vincenta.
- Vincent! Zostaw! Za blisko jest! - Szwedówna poczuła, że strach w niej narasta.
- Spokojnie... Nie najdzie na wodę... A to bydlę – Vincent podparł okulawiony bok zwierzęcia i na swoim barze spróbował je podnieść – No dawaj!
Żarzysko jednak nie zatrzymywało się. Trzy metry, dwa metry...
- Vincent!!!
- No uspokój żeż się... -
nie skończył. Issa skoczyła w wodę i rzuciła się na brata przewracając go z pluskiem na bok tak, że oboje przejechali jeszcze z metr po śliskim od wody dnie fosy. W sam raz by poczuć jak woda robi się nieznośnie gorąca i usłyszeć jak kulawe zwierze wyje okropnie gdy skóra ścina się od żaru otwierając wrzące rany i doprowadzając sierść do zapłonu. Gdy żarzysko wchodzi na teren Bluff zwierzę jest już martwe i całkiem zasuszone. Sprawca zaś tego przesuwa się nieco dalej, po czym znów skręca niedaleko ich domu i przekracza fosę nieco dalej opuszczając odwiedzone właśnie miasto.
 
Marrrt jest offline  
Stary 13-10-2010, 01:45   #15
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Kolejne parę miesięcy nie przyniosło wykrycia ich procederu polegającego na pomocy Morganom. Z początku wędrowali do nich niemal co tydzień, ale wkrótce częstotliwość malała. Bo choć wszyscy już mieli lepsze obuwie, oraz ubrania nadające się na daleki wędrówki i umieli się zachować gdy wysoko na niebie pojawiają się zielonkawe chmury kwaśnego opadu i nasłuchali się od Danga o niespotkanych jeszcze śmiertelnie niebezpiecznych gunurach, jadowitych molochach, stadnych szczunurach, drapieżnych roślinach, watahach dzikich psów i kilku nielicznych ruinach ze starożytnych czasów, coś im mówiło, że te wędrówki to niekoniecznie spełnienie ich marzeń. W końcu Morganowie mieli zawsze jedzenie smaczne i łatwe do przechowywania podpłomyki od Issy, mieli łuk i strzały od Thel, oraz podstawowy sprzęt domowy dzięki Mitchowi i Rufusowi. Cóż złego mogło im się stać? Jak widać mogło. Stary Morgan zginął gdy jaskinię odkryli jacyś dzicy. Był w niej wtedy tylko z Ann. Nie miał szans obronić siebie i synowej, ale ona przeżyła. Przynajmniej przeżyła. Dang nie miał wątpliwości, że to okoliczne plemię Anandiliyakwa. Wtedy też Viggo zapuścił się jeden raz z samym tylko Szelmą do Morganów i wrócił do Bluff późną nocą pożyczając wcześniej od Issy szpadel.
Mel niedługo później zaczął coraz bardziej podupadać na zdrowiu, a Wong pokłócił się o coś okrutnie z Thel. Nikt nie wiedział o co, ale niektórzy podejrzewali, że może na to mieć wpływ fakt, że szafa przestała grać. Coś się ponoć rozkręciło i jedna ze śrub zniszczyła blok obrotowy do płyt.
Na domiar złego wszyscy cały czas byli zszokowani historią z żarzyskiem, które przeszło przez posesję Szwedów i przez wypełnioną wodą fosę. Fakt ten nie powtórzył się więcej, ale widać, że ludzie bali się bardziej gdy tylko jakieś było widoczne na horyzoncie.
Z dobrych rzeczy... pora wilgotna była iście wilgotna. Nawet spadł raz zwykły deszcz z niskich i pięknych jak białe marzenie chmur. Nikt nie miał już wątpliwości, że zbiory będą udane, a pomysł handlu żywnością z trybalami został całkiem puszczony w niepamięć. Gdy więc znów nastały gorące dni i zbliżał się czas zbiorów w całym Bluff wyprawiono kilka hucznych imprez i jak to zwykle bywa w chwilach wesołości... niemal zapomniano o tych, którym los był mniej przychylny. A może nie chciano pamiętać przez to, że od chwili śmierci Starego i gwałtu dokonanego na Ann przez trybali, zdali sobie sprawę, jak niewielki mają wpływ na los wygnańców. Patrzenie na unikającą innych, kiedyś otwartą i wesołą Ann, na zaciętą twarz Fejesa i kaszlącego Mela stawało trudniejsze z każdą wizytą. Ale mimo, że Dang pierwszy stwierdził, że czas najwyższy zanieść trochę żywności Morganom pretekst na usprawiedliwienie wyprawy większej grupy stworzył się sam...

***

W przyrodzie wszystko jest ze sobą powiązane, a wy odpowiadacie teraz za dawne błędy.


Ostatnie miesiące mijały prawie wszystkim na ciężkiej pracy, która miała przynieść zbawienny plon. Pora gorąca zaś wydawała się gorętsze od poprzedniej.
I wtedy początek roku 71 przyniósł wiatr, a właściwie wiatry. Dwie olbrzymie burze piaskowe zwane w miasteczku bursterami, w niewielkich odstępach czasu przeszły tuż obok Bluff. Pierwsza nawet o nie zahaczyła, i choć duszące chmury pyłu zalegały nad miasteczkiem tylko jeden dzień, starczyło to, żeby spowodować awarię niemal wszystkich urządzeń mechanicznych w mieście. Mitch, Burke i Rufus mieli pełne ręce roboty. W takich przypadkach jak ten, żaden z nich nawet nie żądał zapłaty, bo społeczność nie przetrwałaby gdyby w czasie klęsk nie pomagali sobie wszyscy. Burza odbiła się na kondycji przedmiotów, upraw, zwierzą t i ludzi i właśnie w tej kolejności. Nie działała pompa wiatrowa, zbiornik wieżowy ocalał, ale zarówno z niego jak i z położonych na skraju miasta domów pył zerwał całą farbę i emalię, także wielkiej cysternie groziło przedziurawienie, a domy zaczęły wyglądać jeszcze nędzniej. Większość dachów w mieście wymagała po tym jednym dniu naprawy. Trzeba było tez na nowo udrożnić fosę. Na wszystkich polach uprawnych zasypało bruzdy zalewowe. Padło kilka braminów, w szopie, której burza zerwała dach. Trzeba było wykopać nową latrynę. Przez kilka dni w miasteczku pracowali nawet najstarsi mieszkańcy. O ile nie złożyły ich spowodowane pyłem choroby.
Pierwsza burza trwała dwa dni, druga, większa, cztery. Ta na szczęście przeszła bokiem. Ściana piasku, którą widać było na wschodnim horyzoncie wznosiła się na dwa kilometry, pomarańczowa chmura łącząca się z niebem parła do przodu i wydawało się, że na dobre pochłonie wszystko, co stanęło jej na drodze.

Szczęśliwie nikogo z mieszkańców nie zastała na Pustkowiach. Właściwie była to zasługa Verki, ona pierwsza stwierdziła, że wiatr zmienił zapach, potem Hyrze wydawało się, że również to wyczuwa, choć Vera zapytana co się zmienia nie umiała odpowiedzieć nic konkretnego. Ale wszyscy wiedzieli, że lata temu nim przybyła do Bluff długo błądziła na pustkowiach. Teraz nie wychodziła nawet za fosę.
W wyniku burzy pełne ręce roboty miał też doktor. Hyra mimo niechęci jaką go darzyła wypełniała polecenia mężczyzny, odwiedzając na przemian z Verką chyba wszystkie domy w Bluff, pojąc chorych ziołami i karmiąc przygotowanymi przez Doktora lekarstwami.
Nawet woda ze studni głębinowej zmieniła na kilka dni smak i skład i połowa Bluff cierpiała na ostre bóle brzucha i biegunkę.
Dzień po burzy stanęło serce starego MacMahona, tego dnia zmarł też Wacco Kid. Doktor tłumaczył Hyrze coś o układzie oddechowym i pyle w płucach i we krwi. Kilku osobom pogorszył się wzrok, łącznie z samym Doktorem.
Wszystko to sprawiało, że w Bluff atmosfera panowała nieszczególna. Najmocniej odbiło się to na Thel, do której dotarło, że musi choć na chwilę zniknąć z oczu mieszkańcom miasteczka, oszukała za dużo osób, od kilku miesięcy nie znajdowała żadnych chętnych na partyjkę, a w Barze obowiązywał ją zakaz wyciągania kart.
Ale burze miały jedną zaletę. Często odsłaniały nowe rzeczy. W efekcie ich wspólną wyprawę łatwo tłumaczyła ciekawość i prędko znalazła ona poklask. Wyszli na Pustkowia cztery dni po drugiej burzy.

***

Pierwsze ślady koczowników Dang wypatrzył po czterech godzinach wędrówki.
Dotąd posuwali się całkiem szybko, ścieżkami, które poznał przez ostatnie miesiące doskonale, nikt nie opóźniał marszu za bardzo, choć widać było jak Hyra zaciskała zęby żeby się nie skarżyć, a gadatliwa Thel zamilkła już jakiś czas temu. Podobnie siły Issy były na wyczerpaniu i gdyby nie świadomość, że siostrze mogłoby to się nie spodobać, Viggo dawno już zaproponowałby odpoczynek.
Po raz pierwszy szli cała dziesiątką. Z nich wszystkich tylko Thel i Fedd po raz pierwszy w ogóle. Buźka wydawało się, że i tym razem nie pójdzie, ale dogonił ich po niespełna godzinie. Pierwszy raz. I pierwszy raz na tak otwartej przestrzeni. Thel zaś zdążyła sobie zaskarbić całkiem pokaźną rzeszę wrogów i niewiele brakowało by i Pan Wong zaczął do nich należeć. Znów sama? Znów z niczym? Dołączyła do drużyny.
Rufus szedł za Issą z przykazaniem od Danga, że jeśli chce żyć ma stawiać kroki dokładnie tak jak jasnowłosa dziewczyna i choć niedorzecznie skupiało to całą jego jakże kiepską uwagę na śledzeniu stóp dziewczyny, musiał przyznać, że była to sensowna i stosunkowo bezpieczna metoda podróżowania w grupie. Buźka, z twarzą zasłoniętą szarym płótnem, co zresztą, choć nie tak szczelnie, zmuszeni byli robić wszyscy, bo nikt o zdrowych zmysłach nie chodził po pustkowiach z osłoniętą głową, trzymał się blisko Hyry i trzeba przyznać dziewczynę kusiło chwilami żeby się na nim wesprzeć, albo nawet poprosić o poniesienie, przecież dla olbrzymiego mężczyzny nie byłaby odczuwalnym ciężarem. Viggo pilnował tyłów kolumny, gdzie szedł Burke, w równym tempie, ale też już tracący siły.
Krajobraz był monotonny, czerwona ziemia, piasek, gdzieniegdzie skały, na które wdrapywał się Dang szukając w niemal martwej przestrzeni zmian, które mogły sprzyjać nowym znaleziskom. Zazwyczaj towarzyszyła mu Enola. Burza wyrzeźbiła w zasięgu ich wzroku jeden wąski jar, usypała kilka kopców, ale żeby je sprawdzić musieliby zbaczać z drogi. Zostawiono więc przeszukiwanie na powrót.
W ten też sposób doszło do pierwszego ich spotkania z innymi ludźmi. Ciężko było odczytać trop jednoznacznie. Ale wyglądało to tak jakby blisko dziesięcioosobowa grupa myśliwych przeszła tędy kilka godzin temu. Co ciekawe większości śladów nie zostawiły stopy dorosłych. Mogło to oznaczać wyprawę inicjacyjną młodych chłopców, a tym samym kłopoty. Plemienny wojownik, żeby stać się mężczyzną musiał udowodnić swoją wartość w walce z godnym przeciwnikiem. Takim jak grupa uzbrojonych podróżnych. Dang zdecydował się wiec zmienić trasę, by jak najmniej wędrować po odsłoniętym terenie.
Wtedy natrafili na następne ślady. Innej grupy koczowników. Ta stoczyła walkę ze szczunurami. Ich mięso miało swoich zwolenników również w Bluff, choć Doktor straszył jakimś robactwem co to niby żerowało w tkankach szkodników i przestrzegał, że może wywoływać choroby. Obserwacje Hyry nigdy tego nie potwierdzały.
Szli ostrożnie, Dang przodem, jako zwiad, grupę prowadziła Enola. Wędrówka wydłużała się, ale tempo zmalało tak bardzo że nawet najbardziej zmęczeni trochę odpoczęli. I tylko dzięki tej ostrożności uniknęli wpakowania się w kabałę. Dwie grupy trybali w końcu się spotkały. Jedną stanowiła ósemka rosłych myśliwych Anandiliyakwa, drugą większą, dwunastu młodych wojowników Anangu wymalowanych różnymi symbolami rytualnymi. Musiało dojść do walki. Dang wycofał się żeby zatrzymać pozostał przy pobliskich skałach. Koczownicy nie mieli broni palnej, ale ich włócznie, wyrzucane w górę za pomocą niewielkich drewnianych przyrządów, miały zasięg większy niż posiadane przez bluffiańczyków łuki.
Mogli spróbować przeczekać starcie. Potem nadkładając sporo drogi okrążyć zwycięzców żeby jakoś dojść do Morganów. Ryzykowali wtedy wykrycie i pogoń. Mogli opowiedzieć się po czyjejś stronie przechylając szalę zwycięstwa.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 13-10-2010 o 01:55.
Hellian jest offline  
Stary 14-10-2010, 08:02   #16
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Wiedział, że musi to zrobić. Wyruszył sam o świcie. Niebo było czerwone. A wiatr szumiał. Wołał ścigając się po równinach z budzącymi się do życia cieniami.


Śmierć czasem przychodzi po swoich kochanków zalotnie zaglądając w oczy a czasem rzuca się na nich żądna tego nagle tu i teraz. Stary Morgan czekał na nią od dawna. Znając go, Viggo wiedział, że tamten był przygotowany na spotkanie. Od dawna Szwed nie musiał spijać goryczy jaka rozlała się po jego wnętrzu po ataku watahy Basiora. Są takie chwile, w których drgająca w piesiach struna wysokiego ja, zostaje stłumiona czymś większym. Viggo nie lubił rozczulać sie nad sobą. Gardził stanem w jakim się znajdował od czasu śmierci Larsona. Rozdarty między oswojonym Bluff a wezwaniem z oddali. Pomiędzy rodziną a światem. Cierpkim wspomnieniem przeszłości a gorzką lecz ciągle nadzieją jutra. Wolał zniknąć jak ojciec z pamięci Bluff niż zgnić w marazmie dusznej dziury miasteczka. Każdy kąt przypominał młodszego brata, który oddał życie za kupę rogatego mięsa. Nic mu nie pomagało. Przywiązany do bólu i poczucia winy szarpał się z sobą desperacko w samotności a pętla zaciskała się jeszcze ciaśniej. Był chodzącym wyrzutem sumienia. Tak jak powiedziała kiedyś Szwedowa. To mógł przecież on umrzeć. Jej umiłowany syn mógł żyć. Zaraz po śmierci Larsona Viggo wiele by dał by zamienić sie z bratem miejscami. Dopiero teraz, po długim czasie żałoby zaczynał uczyć się żyć od nowa. Widział, jak jego Pestka starała się jak mogła mu pomóc. Bolało go to jeszcze bardziej. Śmierć Larsona odcisnęła się również na siostrze. Przyjęła jego odejście w bólu i żalu siostrzanego milczenia zostawiając za sobą dzieciństwo. Była silna. W cieniu płaczu i rozdzierającego duszę cierpienia matki rozkwitła w cierpliwą i słuchającą serc kobietę. Żeby tylko on umiał otworzyć się na nią. Jednak jego ku zdziwieniu o ile siostra koiła i jednocześnie przypominała mu odejście brata, którego Viggo niemal wychował jak syna, to Morganowie łatali dziury jego poszarpanego ducha. Ich cierpienie koiło jego osobisty ból, spychając go na plan drugi. Nie cieszył się z tego i nie był też wdzięczny. Nie wiedział dlaczego tak było i nie rozumiał zbyt wiele, ponadto, że przeznaczenie wykorzystując instrument Morganów przyniosło odmianę, nowy cel i wyzwanie. Ich tragedia budziła go do życia. Zaczął czuć się potrzebny a decyzja pomocy z początku oczywista mu, zaczęła z czasem nabierać rozmachu utajonego, lecz zawsze buntu dziesięcioosobowego bractwa na decyzję miasteczka. To dawało nowe cele, łączyło znowu z drugim człowiekiem wspólnie przeżywaną tajemnicą. Na gruzach przeszłości budowało nową relację z Issą. Był wyzwoleniem i manifestacją jego wewnętrznego krzyku.

Stary Morgan nie żyje. Viggo wiedział, że nadejdzie ten dzień, w którym będzie musiał wywiązać się przed samym sobą z poczucia obowiązku. Nie ze słowa, bo go nie dał proszącemu Morganowi. Stary marzył, by zasnąć snem wiecznym na Zaciszu. Bał się, że jego zgoda odbierze Starcowiczęść walki o życie na pustkowiach. Ale co to było za życie? Do końca dumne, choć ograbione z godności. Na progu śmierci. Patrząc na wyniszczonego chorobami syna i niepewną przyszłość wnuka, który swoje życie dopiero zaczynał. Viggo nie miał wyjścia. Po prostu musiał po niego pójść. Nie spodziewał się tylko, że tak szybko to wszystko, ot tak już i nagle będzie, że aż przeszłością się stanie. Tak. Stary Morgan był juz wspomnieniem. Jeszcze tylko jego ciało, gdzieś tam leży wyczekując w ciemnym chłodzie jaskini. Na Zacisze.

Tego wieczoru niebo było czerwone. A chmury snuły sie powoli jak zawieszony dym z cybucha Rufusa. Piach był suchy. Wiatr jeszcze gorący. A Skurwiel przy nodze, dreptał rozluźniony w rytm szybkiego marszu człowieka. Jakby wszystko rozumiał. Akceptował. Twarde drewno włóczni pod zbielałymi od zacisku palcami odbijało sie miarowo od spękanej ziemi. Tempo narzucili szybkie. Z każdy krokiem oddalającym ich od Bluff Viggo czuł się coraz lżejszy. Pełna piersią wciągał duszne I wilgotne powietrze. Niemal namacalne, tak, że można je było maczetą kroić. Wiatr otulał jego ramiona przyjaznym oddechem i rzucał ostrymi ziarenkami piasku w policzki, jak urwis prowokujący do zabawy. Okrył głowę płótnem zasłaniając twarz. Idąc w otwartą przestrzeń pustkowi czuł narastający w nim spokój. Objuczony jak bramin tobołami od Issy zostawił wszystkie brzemiona Bluff poza sobą. Bluff. Klatka albo raczej buda z łańcuchem. Stąpał ze wzrokiem utkwionym w oddalonym, niewidzialnym jeszcze celu. I tylko pies co jakiś czas nastawiał uszu i zerkał na człowieka w milczeniu. Bluff zniknęło za plecami. Nie obejrzeli się. Przed nimi wołała przepastna wolność zmęczonej, jałowej krainy. Niebezpieczna, kapryśna i podniecająca. Witała ich szeroko rozwartymi ramionami zasuszonych ku niebu gałęzi krzewów i rozwianych włosów suchej trawy. Stary Morgan nie żyje. Wołały. Zatańcz z nami.



***



Gleba na Zaciszu jest inna. Pewnie dlatego przodkowie wybrali ten skrawek ziemi na miejsce wiecznego odpoczynku. Aby chociaż po śmierci mieć choć trochę wygodniej. Między grobami rosły gdzieniegdzie kępy trawy, znacznie gęściej jak gdziekolwiek indziej w Bluff. Viggo nie raz zastanawiał się czy to może właśnie dlatego ziemia tak urodzajnie rodziła im owoce i warzywa w ogródku, który od czasu apatii matki, można było zdecydowanie nazwać wyłącznie Issowym.

W środku nocy, po godzinie machania szpadlem, pożyczonym od siostry dół był gotowy. Viggo ułożył zawinięte w płótno ciało Starego Morgana na dnie grobu. Był zmęczony. Wręcz skonany. Zmęczenie całodziennej wędrówki, obciążonej w jedną stronę darami dla wygnańców a w drugą zwłokami starca, który mimo słusznego wieku, do suchotników nie należał, dało o sobie znać ze zdwojoną siłą wraz z ostatnią grudą ziemi lądującą na miejscu, w którym pochowany został Stary Morgan. Viggo zauważył, a raczej dzięki Skurwielowi dostrzegł stojącą w oknie jego pokoju Issę. Wiedział, że siostra jest obecna dla zmarłego, a nie z troski o tak cenny dla niej szpadel. Nie wiedział co powiedzieć. Ani siostrze ani Morganowi. Spojrzał w niebo. Było pełne gwiazd, a księżyc przebijał się zza chmur okrągłą, bladą buzią zaglądając na dół ku nim. Nieporadnie złożył, a raczej załamał ręce jak do modlitwy, lecz tylko westchnął głęboko i po chwili się przeżegnał. Zdecydowanie bardziej dla Morgana, bo miał Viggo z Panem Bogiem na bakier od dłuższego czasu.
Skurwiel przeciągle zawył do księżyca.

- Amen. - mruknął pod nosem.



***



- Anandiliyakwa – wycedził przez zęby Viggo, mrużąc od słońca jedyne oko jakie posiadał. W dole do walki ustawiały się dwie grupy trybali. Czuł jak rośnie w nim gniew, który jak płomień zaczynał go trawić od środka. Nie odrywając wzroku od sceny, która niechybnie niebawem przemieni się w krwawą jatkę, zaproponował:

- Poczekajmy aż sie wykrwawią i zmęczą. To będzie masakra tych młokosów, ale tanio skóry nie oddadzą. Za Starego Morgana i Ann! – rzucił ochrypłym od zaschniętego gardła głosem, leżąc na brzegu skały między Dangiem i Mitchem.

Viggo nie wiedział na pewno, ze to właśnie plemię Anandiliyakwa zaatakowało obóz Morganów, ale wszystko wskazywało na to, że było to więcej jak prawdopodobne. W tej chwili nawet nie tyle o śmierć starca, który wszak i tak niewiele dłużej przeciągałby strunę życia, chodziło, lecz o brutalnie zgwałconą Ann. Pamiętał jak wesołą i pełną życia była dziewczyną. A kiedy przyszedł po Starego Morgana, którego Fejes niechętnie chciał oddać na Zacisze, bo twierdził, że Bluff to plemię żmijowe, to właśnie Ann, zapominając na chwilę o swojej krzywdzie i cierpieniu, tym psychicznym i fizycznym, bo pobili ją okrutnie, nakazała Fejesowi milczącym spojrzeniem zamknąć się.

- Zaatakujmy z ukrycia w odpowiedniej chwili. Pomścijmy ich! – naciskał z przekonaniem.
 

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 14-10-2010 o 08:09.
Campo Viejo jest offline  
Stary 14-10-2010, 09:52   #17
 
Bothari's Avatar
 
Reputacja: 1 Bothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumny
Piasek. Nawet go lubił. Kojarzył się z wędrówką a łazić lubił. Wtedy nikt nie przeszkadzał, nie gadał. Mógł iść przed siebie i myśleć. To podczas siedzenia w ustroniu albo marszu gdzieś wpadał na najlepsze pomysły. Teraz pewnie też tak będzie. Przecież gdy pierwszy raz poszli do Morganów ...

... Siedział i myślał. Woda malutkimi kropelkami spływała po ścianach jaskini. Jakim cudem? Na środku gorącej pustyni? A jednak doszedł do tego, co dzieje się z parą wodną w powietrzu. Jeszcze w jaskini, gdy wszyscy krzątali się, obmyślił schemat urządzenia do pomiaru ilości pary w powietrzu. Nazwał go "Paromierzem". Idąc za ciosem, opracował też drugie - skraplacz. Potrzebował tylko tafl szkła lub metalu, czegoś do chłodzenia i świętego spokoju. Gdy tylko wrócili - zamknął się w pracowni i zbudował oba. Skraplacz dawał całe dwa litry wody dziennie! Przez miesiąc dzięki niemu tylko dwa razy zszedł do studni po kanister wody. Wcześniej był kanister co dwa dni. Potem Issa zauważyła, ze jemu tutaj urządzenie nie jest potrzebne a bardzo przydało by się Morganom. Dlaczego sam na to nie wpadł? Oddał je, bo przecież mógł zbudować sobie kolejne. Nawet się zabierał do tego ale ...

... sam już nie pamiętał co mu przeszkodziło. Stopy. Miał iść i stawiać stopy tam gdzie Issa. To pewnie przez tego skorpiona ostatnim razem. No ale racja w ten sposób może jeszcze więcej myśleć i nie martwić się o kłopoty, W zasadzie, to nigdy się o nie nie martwił ... ale jakoś tak było przyjemniej.

A propo przyjemności - szafa Wonga się rozwaliła a ten nie poprosił o pomoc. Dziwne. Czyżby dowiedział się o kombinerkach i śrubce? Któż to wie ... znaczy Pan Wong wie, ale kto oprócz niego?

Łydki. Zamrugał. Bez włosów. A, no tak. To kobieta. One tak mają. Mało na nogach i piersi, dużo na głowie. Ilość ogólna jest niezależna względem płci aczkolwiek występują odchylenia osobnicze.

Ale zaraz ... odchylenia nie odchylenia, ale nad czym to ja ... Aaa ... Szafa Pana Wonga. To pewnie ta osiemnastoomówka, co ostatnio się niedociążała. Na prawdę trzeba by to rozkręcić i posprawdzać. Może Thel namówi Pana Wonga? Oj ...

Zatrzymał się gwałtownie, prawie wpadając na pochyloną ze zmęczenia Issę. Nawet udało mu się jej nie przewrócić, za to sam przez to pośliznął się i wyladowął na tyłku. Oczywiście, w tym miejscu leżał jedyny w promieniu 50m kamień. Podniósł się masując bok. Dziewczyna odwróciła się i uśmiechnęła mimo zmęczenia. To ... było miłe. Aż sam się zdziwił, że kobiecy uśmiech (nawet w takich okolicznościach) może sprawić tyle przyjemności.

Ruszyli dalej. Tak uśmiechała się, gdy siedziała u niego przez prawie godzinę a on wyszukiwał stary proszek przeciwko stęchliźnie. Skład był dość prosty. 7.69C6H5COONa+2.31NaCl. Nie było tak słone, jak przy standardowym soleniu, choć trochę zmieniał się smak. Nie znalazł. Zrobił więcej na następny dzień. Co prawda zużył na to swoją ostatnią butelkę bimbru ... ale od czego destylarnia? I nic nie wybuchło! Przecież gdyby w Bluff ktoś dowiedział się, że na strych nie kto inny a Pechowiec pędzi bimber, to by go wypędzili do Morganów. Zaraz ... nikt nie wie o Morganach! Szlak, tylko się nie wygadać.

Uda. Zamrugał. Zaraz wyżej były pośladki. Ostatni raz zwrócił na nie uwagę jakieś ... no ... kilka lat temu. Kobiece pośladki opięte (tak, to odpowiednie słowo) spodniami. Szybko opuścił głowę by śledzić stopy. Stopy były bezpieczne. Nie odrywały od myśli. A przecież musi w końcu zająć się ...

- Tybale - powiedział "Zero".

.. trybalami? Nie zamierzał zajmować się trybalami ...

Tym razem wpadł na zmęczoną dziewczynę i ... jakimś cudem nie upadł. Ani ona, bo (znowu cud nad cuda) zdołał ją przytrzymać. Naprawdę chyba była jakimś rodzajem amuletu ... gdyby tylko wierzył w takie idiotyzmy jak szczęście i pech. Jest tylko prawdopodobieństwo. To co, że jemy trafiały się szansy jak jedna na milion z częstotliwością dość zaskakująca. Korzystał z tego. Przyjmował zarówno pozytywne jak i negatywne konsekwencje. Zaaaraaaaz! Co oni planują?!

- Poczekajmy aż sie wykrwawią i zmęczą. To będzie masakra tych młokosów, ale tanio skóry nie oddadzą. Za Starego Morgana i Ann! - mówił brat Issy .... eeee ... nie ważne, tylko niech go ktoś powstrzyma. Niezależnie od imienia Vigga. O pamiętał. Uśmiechnął się do siebie.

- Zaatakujmy z ukrycia w odpowiedniej chwili. Pomścijmy ich! – Teraz zdębiał już dokumentnie. Idiotyzm ukryty w planie był tak wielki że ... aż się odezwał.

- A jak ktoś z nas zginie? Na kim będziesz się mścił? Na sobie? Jak wybijemy ich a z nas pięcioro będzie ciężko rannych, to co dalej zdecydujesz? To chyba nie jest wyprawa wojenna ... Ale ... Przepraszam. Ty wiesz lepiej - powiedział już skruszonym tonem. - Ty najlepiej wiesz jak to jest stracić kogoś z rodziny i wiesz jakie ryzyko podejmujesz, karząc jej walczyć ... - coś zabrzmiało nie do końca tak jak powinno. Widział to po twarzy mężczyzny. Tyle, że za cholere nie wiedział, co powiedział nie tak.
 
Bothari jest offline  
Stary 14-10-2010, 16:31   #18
 
Karenira's Avatar
 
Reputacja: 1 Karenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znany
Siedziała na trzech skałkach, miejscu jakby specjalnie przeznaczonym do rozmyślań i długich obserwacji. Widziała stąd część suchej fosy i dalej zgrupowanie budynków, wśród których najłatwiej było wyłapać oświetlony lampionami Bar. Tutaj ciszy wieczoru nie zakłócały już żadne odgłosy. Przynajmniej od czasu, kiedy umilkła zepsuta Szafa bo dawniej noc nosiła jeszcze przytłumione dźwięki muzyki. Enola przychodziła tu od zawsze. Wymykając się po kryjomu. Na tle nocy jej sylwetka była niewidoczna, dziewczyna miała zwyczaj opierać się o chłodny kamień swobodnie opuszczając nogi w dół. To była pora dnia, którą lubiła najbardziej. Wolna od obowiązków i wszelkich zmartwień. Gdy rozgrzana, opalona od słońca skóra cierpła w odpowiedzi na narastający chłód, otulała się kocem i zdarzało się czasem, że zasypiała, zwinięta te kilka metrów nad ziemią. Budziła się wtedy w środku nocy zmarznięta, ale i wypoczęta dziwnie i wracała, zakradając się do własnego domu. Wcześniej. Przed Morganami, jak skrótowo określała całą historię ich wygnania. Dziś nie będzie musiała się zakradać. W pustym domu nie było nikogo.

Poranek zastał ją w tym samym miejscu. Leniwie zsunęła się ze skał i przeniosła nieco dalej, by korzystać z pierwszych słonecznych promieni. Zanim jeszcze zmienią powietrze w upalną, rozedrganą masę. Należało wracać, ale dzień oznaczał zmagania z jałową ziemią i dziewczyna myślała o tym niechętnie. Nawet pierwsze, nieśmiałe jeszcze oznaki głodu nie były w stanie wystarczająco przekonać jej do powrotu. Za kilka dnia powinni wyruszyć do Morganów i już teraz zaczynała o tym myśleć. Chociaż zwieńczenie ich wypraw od jakiegoś czasu nie bywało przyjemne, to sama podróż owszem. Enola lubiła towarzyszyć poszukiwaczowi, zwłaszcza że przy każdej okazji Dang objaśniał jej spokojnym, cierpliwym głosem prawa rządzące pustynią. Uśmiechnęła się do siebie na myśl, że wcześniej tak uparcie schodziła mu z drogi. Gdyby nie to, może teraz wiedziałaby o wiele więcej.

Przypomniała sobie jak za pierwszym razem wyruszyli prawie wszyscy chętni spiskowcy. Ponury, jednooki Viggo z psem, młody Mitch, Hyra, Burke, nawet Rufus oderwał się od swoich niezrozumiałych dla niej zajęć. Choć jak dobrze się zastanowić to właściwie wcale się nie oderwał. W jaskini niewielki był z niego pożytek, a jeszcze przy następnej wizycie musiała targać urządzenie nazywane przez niego Skraplaczem. Enola powątpiewała w celowość tego działania, sama bowiem nosiła w torbie kawał sztywnej folii, który złożony nie dość, że nie ważył tyle i nie zajmował miejsca, to jeszcze sprawdzał się podobnie. Ponieważ jednak nawet nie chciała sobie wyobrażać ewentualnych tłumaczeń, słowem sprzeciwu nie odezwała się na ten temat.

Poranek powoli zamieniał się w południe, gdy zapatrzona w niebo dziewczyna obserwowała miękkie, białe chmury. Pierwsze krople ciepłego deszczu poderwały ją na nogi i Enola radośnie, wykorzystując jakże rzadką okazję w pośpiechu zrzucała z siebie rzeczy. Wystarczająco daleko od Bluff była pewna, że nikt jej nie przyłapie. Podrygując pod zachmurzonym, mokrym niebem mogła bez skrępowania cieszyć się oferowaną niespodzianką. A potem schnąć, wystawiając czystą skórę na słońce. Ten deszcz był tylko jej. Nikogo więcej.





Coraz ciężej przychodziło jej wracanie do codziennych, monotonnych zajęć. Miała wrażenie, że po dniu, w którym padał prawdziwy deszcz następowały tylko te wypełnione mozolną pracą. Całe miasto sprężało się w oczekiwaniu na plony lichych poletek i chcąc nie chcąc Enola brała w tym udział. Każdego wieczora odpoczywała na skałkach, albo dachu własnego domu, ale dzień, w którym mogłaby bez większych konsekwencji wymknąć się na dłużej nie powtórzył się więcej. Przynajmniej do czasu przejścia drugiej piaskowej burzy. Z ulgą przyjęła wieść o planowanej wyprawie, zdziwiona tylko odrobinę ilością chętnych osób. Oderwanie się od Bluff przyjmowała z radością, nawet jeśli w wędrówce, poza Dangiem, towarzyszyć jej będą inni. Kilkukrotnie wcześniej próbowała nawiązać z resztą większy kontakt, zawsze rezygnowała jednak w ostatniej chwili. Nigdy nie przychodziło jej do głowy nic sensownego i dawała sobie spokój zanim na dobre zaczęła. Nie ciągnęło jej do mężczyzn, a dziewczyny, przynajmniej Issa i Hyra, zdawały się mieć wspólny język i nikt więcej chyba nie był im potrzebny. Łączyła ich wszystkich chęć pomocy Morganom, ale poza tym nic więcej. I ostatecznie Enola nie czuła wielkiej potrzeby tego zmieniać. W głowie odbijały jej się wielkie słowa o potrzebie bliskości, ale prawie nigdy prawdę mówiąc, takiej potrzeby nie mogła w sobie znaleźć.

Gdyby była tylko z poszukiwaczem, pewnie wycofaliby się cicho po natknięciu na dwie grupy koczowników. Z dziesiątką osób rzecz się miała inaczej. W porę ostrzeżeni zatrzymali się zawczasu, ale Enola wiedziała, że nie zawrócą i przyjdzie im przeczekać w nadziei, że tamci zwyczajnie się powybijają. Skłonna była przypuszczać, że będą zmuszeni wdać się w walkę ze zwycięską grupą, ale i tak propozycję Vigga przyjęła ze zdumieniem. Zemsta. Enola nie czuła się na siłach brania odwetu za Morganów. Owszem, było jej przykro, że Ann spotkała taka krzywda, ale rzucanie się w imię tego na pełnych sił wojowników nie widziało jej się jako pomysł dobry.
Poszukała wzrokiem Danga, ciekawa jak on odniesie się do rzuconych w gniewie słów i dopiero potem sama się odezwała.
- Zapominasz Viggo, że nie wszyscy jesteśmy morder...wojownikami. – Stoczyć bój o życie. Może być ogromnie ciężko, dodała już w myślach oglądając się przez ramię i omiatając spojrzeniem resztę grupy.
 
__________________
"...pogłaskała kota, który ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela."
Karenira jest offline  
Stary 14-10-2010, 23:25   #19
 
Carrington's Avatar
 
Reputacja: 1 Carrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodze
W życiu każdego szulera zawsze nadchodzi dzień w, którym karta się odwraca i żadne zaklinanie szczęścia nic nie daje. Królicze łapki, podkowy, małe, wkurzające pokurcze w zielonych kubraczkach z fajką w gębie i czterolistną koniczyną za uchem, które chowają garnce złota tam gdzie kończy się tęcza (Verka nie powinna pić tyle bimbru przed opowiadaniem bajek), trzymanie kciuków, odpukanie w niemalowane drewno, przesypywanie soli przez lewe ramię- wszystko to można o kant pewnej części ciała (dokładnie tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę) rozbić. Raz na tarczy, a raz pod nią- jak to mawia Doktor. I kompletnie nie jesteś w stanie temu zaradzić.

Thel znalazła się na samym dnie. W piekle swojego własnego, urzeczywistnionego marzenia. Czasami najgorszą rzeczą jaka może ci się przydarzyć w życiu jest właśnie spełniające się marzenie. Tak więc teraz podróżuje za horyzont, ale z pewnością nie tak sobie to wyobrażała. Miało to być na własnych warunkach, to ona miała wybrać kiedy, z kim i dlaczego . Stało się inaczej. Los z niej zakpił i sam wykonał wyboru.

Ile razy by nie analizowała całej sytuacji zawsze dochodziła do jednego wniosku: wszystko brało swój początek od szafy grającej. Może i Thel była nałożnicą Pana Wonga, ale On w głębi duszy kochał tylko jedną rzecz. Jego źródło dumy, oczko w głowie, kochanka, która na zawsze pozostanie mu wierna.
>>Cholerne pudło z płytami!!!<<- przelatywało jej cały czas przez myśl. Na to wyrażenie coś w zakamarku duszy krzyczało za każdym razem:
>>HIPOKRYTKA!!!<<- jednakże było to wołanie samotnego w głuszy szybko tłamszone przez wspomnienia tamtego feralnego wieczora. Tyle razy wracała do tego myślami. Słowa, które wtedy padły, czyny wtedy popełnione… Z żalu zabolało ją serce.

Wydarzyło się to parę dni po ataku Żarzyska na farmę Szwedów. Omen zwiastujący nieszczęście. Ostatni klienci dopijali swoje pryty z opuncji kiedy Thel podeszła do maszyny i włączyła smutną piosenkę o tęsknocie za ukochaną. Pierwsze takty grane przez skrzypce w zniosły się w przestrzeń. Poruszała w zmysłowo biodrami odwracając jednocześnie głowę w kierunku właściciela baru. Posłała mu dwuznaczny uśmiech. Niewinna lolitka.
Miał się zaczynać refren. Skrzypce przyspieszyły i nagle coś głośno zatrzeszczało w maszynie, później zgrzytnęło, a na koniec płyta przestała się obracać. Przerażona oglądnęła się z powrotem na szafę grającą. Odwróciła się:
-Too too nieme jaa…- nie mogła oddychać. Szok.. Pan Wong przeskoczył kontuar jednym susem (nikt nie spodziewał się po nim takiej sprawności) i biegiem znalazł się przy obiekcie swojej miłości, którym bynajmniej nie była Thel. Tą odepchnął jak nic nie znaczącego śmiecia. Chwilę klękał i czułym głosem próbował przywrócić maszynie sprawność działania.
-Kochanie, wiesz, że tatuś Cię kocha. Zrób to dla tatusia!!! Proszę Cię…- chwilę jeszcze trwało wypowiadanie zaklęć i mantr. Jednocześnie, rudowłosa widziała, że z każdą chwilą twarz mężczyzny zmieniała się. Najpierw trwoga, później ból, następnie zimna determinacja, aż do gniewu. Tak wielkiego, nieopanowanego, bez limitu. Nigdy w życiu nie widziała szefa w takim stanie. Odsunęła się do tyłu ze strachu..
Wszystkie oczy zwrócone były na niego. Bezsilnie oparł dłonie o swój skarb. Po chwili zwinął je w pięści, aż kłykcie palców pobielały.
-Wynocha!!! Wynocha stąd wszyscy!!!- cedził przez zęby. Zgromadzeni siedzieli jak skamieniali obserwując jego narastającą furię.
-WYPIERDALAĆ STĄD!!! NIESŁYSZYCIE?!?
Thel nie mogła, po prostu nie mogła. Sparaliżowana.
Wszyscy opuścili w pośpiechu lokal. Ostatni klient zobaczył jak mężczyzna zbliża się do kobiety. Ona się odsuwa. Chciałaby być w tej chwili daleko stąd. Próbuje się tłumaczyć jak dziecko, które obiecuje poprawę. Łzy ciekną po policzkach. Niestety to nie wystarcza. Wymierzony zostaje siarczysty policzek. Nawet się nie broni. Zaskoczona upada na ziemię.
-Na co się kurwa gapisz?!? CZY TU JEST COŚ CIEKAWEGO DO OGLĄDANIA?!?- Wong wydarł się na ostatniego świadka sceny po czym chwycił krzesło i rzucił w jego kierunku. Ten w ostatniej chwili uchylił się i uciekł.
Plotki w małym mieście roznoszą się prędko niczym zaraza. Później ewoluują na skutek działań osób pokroju Sulimanowej, a wielką tubą rozgłaszającą je była, niezastąpiona w takich przypadkach, gderliwa Rosie. W takim miejscu jak Bluff lekarstwem na nieszczęście jednych jest opowieść o nieszczęściu drugich.
Co prawda i tak numerem jeden został atak Żarzyska, ale Thel nic już nie mogło uchronić od zbliżających się zdarzeń. Dla wszystkich stało się oczywiste- Królowa kart straciła swojego opiekuna. Nagle każdy kto kiedykolwiek poczuł się przez nią skrzywdzony lub oszukany zrozumiał, że nadchodzi czas zapłaty za winy.
Z początku zawsze zaczyna się niewinnie: a to ktoś głośno ją przezywał od takich i owakich, splunął na jej widok lub podłożył nogę. To dało się jeszcze znieść, ale z każdym następnym dniem następowała eskalacja szykan. Niewybredne uwagi wygłaszane na głos i bez skrępowania, plucie w twarz, popychanie.
Dni mijały, maszyna stała zepsuta i nikt nie mógł jej naprawić. Może gdyby poprosiła Rufusa, ale nie- Pan Wong nie pozwoli nikomu, a szczególnie jemu dotykać swojego cudeńka. Na domiar złego do miasta wrócił tępy myśliwy, którego Thel ograła ze wszystkiego co miał- szczególnie z łuku, który był jakąś ważną pamiątką rodzinną dla osiłka. Teraz żądał jego zwrotu, czego kobieta nie mogła zrobić, gdyż jego nowym właścicielem był Fejes Morgan.
Po tym jak pewnego wieczoru ktoś wybił kamieniem szybę w jej domu poprosiła o pomoc Pastora i zamieszkała u niego. Tymczasowo.
Tak minęło parę tygodni względnego spokoju. Prognozy plonów wydawały się coraz lepsze, więc poza myśliwymi z miasta ex barmanka nie miała większych problemów. Wszystkich ogarnęła euforia, ale Thel dalej nie mogła czuć się bezpiecznie w osadzie. Mir Domu Bożego mógł okazać się kruchy. Powoli dojrzewała w niej myśl o opuszczeniu tego miejsca. Chociażby na chwilę, chociażby i do Morganów. Tak by sprawy wystarczająco przyschły.
Kiedy nastąpiły po sobie dwie burze niszczące plony stało się jasne, że musi zniknąć. Pozostali członkowie ruchu oporu nie mieli złudzeń co do motywacji przyłączenia się szulerki do następnej wyprawy z zapasami dla wygnańców.

I tak właśnie znalazła się na Pustkowiach zmierzając ku horyzontowi… i przeklinała swój los. Gorąco i parno, każdy podmuch wiatru unosił drobinki kurzu i pyłu, a następnie jak na złość trafiały one w nią. Dostawał się do oczu utrudniając marsz. Zatęskniła do chłodnego wnętrza baru, do aromatycznego bimbru, szelestu tasowanych kart, do… Muzyki…
>>Nie. Tam już nie mam powrotu<< pomyślała rozgoryczona. >>Może pozostać na tej pustyni, razem z Morganami. Może Dang nauczy ją jakiś pożytecznych sztuczek?<<- rozmarzyła się. >>O czym ty myślisz idiotko?!?<<- auto- sprowadzanie się na ziemię jak zawsze na posterunku.- >>Przecież ty się w mieście urodziła! Nie zamienisz jego gwaru na zawodzenie wiatru po Pustkowiach za żadne skarby świata!<<- przytaknęła sama sobie.
Upiła trochę wody z manierki. Popatrzyła wokoło. Na przedzie pochodu Dang i Enola. Tych dwoje zdawało się nierozłączną parą i chyba nawet rozumieli się bez słów. Hyra obok Fedda (zimne ukłucie zazdrości w sercu). To jak ona idzie, jak stara się poderwać Buźkę. A ten gra niedostępnego.
-Wiem co kombinujesz mała!- mamrotała- mnie nie oszukasz. To ja wymyśliłam tą grę!.
Chwilę później oderwała od nich wzrok. Westchnęła ciężko. Gdyby wiedziała co to jest cyrograf pomyślałaby, że pewnie diabły wszystkich Piekieł ścigają ją, żeby odebrać swój dług- jej duszę. Za wszystkie grzechy, których się dopuściła. Ale przecież ona chciała dobrze, a wszystko wyszło na opak.
-Dobrymi chęciami Piekło jest wybrukowane, a dzięki tobie zginęło tyle ludzi i jeszcze więcej zginie, ponieważ zachciało ci się być Mesjaszem od siedmiu boleści!- zapewne tak by odpowiedział piekielny wysłannik. Spojrzała na Burke’a, który szedł koło Mitcha, a przed oczami stanęło jej wspomnienie tamtej nocy kiedy miała go zabić. Spuściła wzrok.
Coraz ciężej stawiała każdy kolejny krok. Zmęczona, opuchnięta, głodna, spragniona, w płucach szalało prawdziwe Inferno, na stopach odciski dokuczały coraz bardziej.
>>Królestwo za bimber!!!<<- pomyślała. Nie odzywała się w ogóle. Nie skarżyła. Zawsze dobrze wyczuwała pobudki innych ludzi. Ci tutaj mieli cel, sami ich w niego wmanewrowała, ale najśmieszniejsze jest to, że jej już nie potrzebowali. W każdej chwili mogli ją zostawić na pastwę losu i ruszyć dalej. Życie ma wisielcze poczucie humoru.
>>Tato, pomóż!!!<<- westchnęła znowu, a kolejna porcja drobinek kurzu dostała się do jej płuc. Zakaszlała boleśnie.
Po przejściu tego ataku przekręciła głowę w drugą stronę. Gęsiego szli tam Issa i Rufus. Kobieta na przedzie, mężczyzna z tyłu patrząc na jej ślady i starając się po nich iść.
>>Co z tobą nie tak Rufus?!?<<- w chwili gdy o tym pomyślała potknęła się o kamień (mogłaby przysiądź, że go tam wcześniej nie było) i zaryła twarzą w piasek. Skurwiel przeszedł po niej bezceremonialnie tymczasem Viggo podszedł. pomógł jej wstać, a następnie otrzepać się. Kiedy wreszcie wypluła piasek z ust podziękowała mu. Pies patrzył się na nią, a pysk wykrzywił mu się w bezczelnym uśmiechu. Thel jednak zaczynało być wszystko jedno.

Cały pochód zatrzymał się. Dang znalazł jakieś ślady. Powiedział, że to plemienni. Później pobojowisko. Wszędzie walały się szczątki szczunurów. Na serce Thel padł cień kiedy zobaczyła krwawe ochłapy.
>>A co jeśli na nich natrafimy?!? Przecież ja mam tylko nóż!!! Tatko jeśli gdzieś tam jesteś, wysłuchaj mnie!!! Spraw, żebyśmy ich nie spotkali!!!<<- modliła się.
Niestety jej prośby wykorzystane zostały przez Kogoś na górze do podtarcia się. Jakieś fatum ciążyło na niej. Dotarli do miejsca w, którym miało odbyć się starcie Trybali. Ukryli się i obserwowali.
A później usłyszała słowa Viggo. Coś w niej pękło. Oddaliła się ukradkiem. Szukała bezpiecznego miejsca.
Nie usłyszała wypowiedzi Rufusa.
Kucnęła pod najbliższą skałą blada jak ściana. Zwinęła się w kłębek. Wstrząsnęły nią dreszcze. Miarowo kołysała się w tył i przód. Włożyła kciuk do ust i ssała- myślała, że pozbyła się tego tiku nerwowego z dzieciństwa. Teraz wrócił z całą mocą.
>>Nie mogę pójść walczyć z innymi! Oni nie mogą zaatakować Trybali! przecież wszyscy mogą zginąć, a szczególnie ona sama!!!<<- nie była to oznaka tchórzostwa, po prostu Thel nigdy nie brała udziału w rzeczywistej walce. Owszem prowokowała bójki w barze, ale zawsze robiła to gdy była absolutnie pewna wygranej (czyli wsparta silnym ramieniem Viggo lub w ostateczności przez Pana Wonga i jego błądzącej pod kontuarem ręki szukającej obrzyna). Teraz było inaczej. Mieli małe szanse na przeżycie. Kolejne dreszcze.
Każdy żołnierz przeżywa szok przed swoim chrztem bojowym. Tworzy się wtedy wokół niego strefa ciszy. Nie słyszy wtedy nic wokół siebie, żadnego świstu kul, żadnych wybuchów granatów. Jeśli nie znajdzie się wtedy jakiś porządny sierżant, który wyrwie go z tego stanu, taki żołnierz nie będzie nadawał się do niczego.
Mimo, że Thel nie służyła w wojsku dopadło ją to też. Czy ktoś to zauważy? Czy ktoś to zrozumie i jej pomoże zanim będzie za późno???
 
__________________
Grunt to walka zespołowa- zespół to więcej celów dla przeciwnika
Carrington jest offline  
Stary 15-10-2010, 00:57   #20
 
szarotka's Avatar
 
Reputacja: 1 szarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skał
Nie, żeby miała coś przeciwko Pustkowiom. Musiały istnieć, bo były integralną częścią obecnego świata ludzi i ów świat nauczył się z nimi koegzystować, mimo iż naciskały nań ze wszystkich stron, jak stado braminów na koryto wody. Ale maszerowanie w pyle i spiekocie, wlokąc nogę za nogą i nie mając starego dobrego Bluff na horyzoncie, niosło mieszane uczucia. Z jednej strony przecież o tym marzyła; o ruszeniu dalej niż pastwiska, o odkrywaniu nowego i nieznanego, zmienianiu życia w coś pasjonującego; z drugiej zaś - owo nieznane jawiło się też podstępnie niebezpiecznym, a wzdychanie do wypraw w zaciszu bezpiecznego domu, z pełną miską przed nosem, było czymś zgoła odmiennym, niż konfrontacja sam na sam z jakimś żarzyskiem, czy innym bardziej materialnym bydlęciem zrodzonym przez przeklęte czerwone piaski.

Na samą myśl o żarzysku wzdrygnęła się i omiotła wzrokiem odruchowo okolicę, zapominając na moment, że nie wędruje sama. Wciąż jednak pamiętała co stało się przy przy suchej fosie: pełznące miniaturowe piekło i upieczony żywcem bramin. Myśl o tym, iż gorąca sfera ot tak, spacerkiem wmaszerowała do Bluff po wodzie, a zaraz potem równie beztrosko z niego wyparadowała (jakby chciała zademonstrować z bezczelną kpiną, co myśli o ich zabezpieczeniach), otóż ta myśl spędzała dziewczynie ostatnio sen z powiek i jeżyła włos na głowie. Od tamtego wydarzenia pilnowała Vincenta niczym pies pasterski, w świętym przeświadczeniu, że tylko jej intuicja może ocalić rodzinę od kolejnego nieszczęścia.
Poprawiła szal na jasnych włosach. No może nie od każdego. Bustera przewidzieć nie umiała, w odróżnieniu od Very, potrafiącej wywęszyć chyba nawet chorobę w człowieku. Vincent pewnie do tej pory naprawia dach szopy dla zwierząt i wymiata piach z altany. Szczęściem jej pomidory stały w pokoju i były bezpieczne. Przynajmniej przed burzami, bo przecież nie przed żołądkiem brata.
Nie zapomni tego dnia, gdy - nie tak dawno, w porze wilgotnej - spadł prawdziwy, zwykły deszcz i Viggo z Vincentem zastali Issę na środku obejścia, stojącą w strugach wody, przemoczoną, z włosami przylepionymi do czoła, piastującą pod obiema pachami i w dłoniach, niczym niemowlęta, trzy donice z zielonymi krzakami.
- Co ty tam robisz? - zapytali wtedy.
- Podlewam pomidory - odparła im zdziwiona, jak można nie dociec tak oczywistej prawdy. Widok min obu braci był naprawde bezcenny.

Otarła czoło rękawem i oblizała wargi zakryte chustą, czując piasek zgrzytający między zębami. Teraz wiele by dała za trochę wody. Ale nie zamierzała opóźniać pochodu; jeszcze Viggo uzna, że jest słaba. A Issa pragnęła, by widział w niej silną i godną towarzystwa we włóczęgach kompankę. O ile zdobędzie na tyle odwagi, by się z nim włóczyć.
Oparła dłonie na kolanach, pochylając się na moment, dla zaczerpnięcia oddechu. Z tyłu usłyszała jedynie “szur” i “łup”, a zaraz potem pomiędzy jej stopami pojawiła się noga Rufusa zwieńczona butem. Pokręciła głową z uśmiechem i odwróciła się. Zapewne gdyby nie jej skromna osoba, byłby to wilczy dół, albo wąż, a nie zwykły kamień. Pomogła pechowcowi wstać. To między innymi dlatego poszła na ową wyprawę. Do Rufusa lgnęły chyba wszystkie skorpiony i inne cuda pustyni, toteż miała służyć jako neutralizator nieszczęść. A przy okazji wyrwać się w teren, pobyć z najstarszym bratem i zobaczyć Morganów. Tych którzy przeżyli...

Spoważniała prędko i nawet zawstydziła się tej chwili wesołości, zwłaszcza gdy spojrzała na twarz Viggo. On chyba mocno przeżył odejście Starego. Patrzyła na pochówek z okna, licząc że w ciemności pokoju jej nie dostrzeże. Ale Szelma jak zwykle ujawnił jej obecność. Nie stała tam z troski o szpadel. Nawet nie w hołdzie zmarłemu. Bo Issa nigdy nie mówiła o śmierci. Omijała ją słowem “ktoś odszedł”. Zostawiała ją za sobą i wyrywała się naprzód, by okryła się przeszłością, by nie zdążyła zranić. Ale zamiast blizn zostawały puste doły, których nie było czym zapełnić. Wrzucała więc w nie masę nieistotnych spraw, zaś ludzie dziwili się iż tak szybko przechodzi nad nieszczęściami do porządku dziennego.
Tamtego dnia dziewczyna stała w oknie z powodu jednookiego. Bowiem wydawało jej się, że w ten sposób zmniejszy jego ból. Zabierze swoją połowę i zakopie w swoim dole, gdzie nikt nie ma dostępu. Pod warstwą śmieci.

Trybale. Padło z czyichś ust. Wróciła myślami do rzeczywistości. A rzeczywistość wróciła do niej, uderzając ją w plecy znienacka. Zaraz potem czyjeś ręce ucapiły ją w pół, dzięki czemu nie poleciała na nos. Rufus robi postępy; przemknęło jej przez myśl, gdy już oceniła swoje położenie w czasie i przestrzeni.
Nie odzywała się, słuchając zdecydowanych głosów z propozycjami. W końcu chyba wiedzą lepiej. Ale nie podobało jej się nic, co powiedziano. A to co dodał na końcu nieoceniony złotousty kolega naukowiec, sprawiło, że blondynka nieomal złapała się za głowę. Nie zdążyła. Ręka Viggo była szybsza niż myśl.
- Jeszcze jedno słowo... a zdzielę drugi raz w ten kaczy łeb!
Rufus, zdzielony po twarzy, odruchowo odsunął się parę kroków, patrząc wystraszonym wzrokiem na jednookiego. Bardziej niż ciosem, wydawał się zszokowany faktem, że mężczyzna podniósł na niego rękę. Siostra wsunęła się pomiędzy nich, opierając obie dłonie na klatce piersiowej brata, jakby chciała go powstrzymać. Ale nie użyła ani grama siły. Stała tak tylko i patrzyła intensywnym wejrzeniem jasnoszarych oczu w oczy członka swojej rodziny. W końcu przeniosła wzrok na pozostałych.
- Może najmniej problemów przysporzy inne rozwiązanie. Jeśli obie grupy zajmą się sobą, powinni na tyle mocno przykuć wzajemną uwagę, że mielibyśmy szansę wymknąć się stąd podczas tej awantury. Naprawdę nie chciałabym czekać, aż wyłoni się jakiś zwycięzca, rozbuchany dopiero co zakończoną walką...
Niepokój drapał jej skórę od wewnątrz małymi pazurkami. Wkroczyli na obce terytorium i właśnie mieli być świadkiem walki dwóch stad o rozszerzenie wpływów. Jeśli teraz się wmieszają, to co powstrzyma jakiekolwiek inne stado dzikusów od wkroczenia w przyszłości na teren miasteczka, akceptowanego dotąd jako własność mieszkańców Bluff? A przede wszystkim... co jeśli straci drugiego brata? Jak głęboki dół będzie musiała wykopać, by pogrzebać również ten smutek?
 
__________________
Wszechświat stworzony jest z opowieści. Nie z atomów.
szarotka jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:36.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172