Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-10-2010, 17:55   #58
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
-Ł-ładna pogoda - mruknął wchłaniany przez mrok jednej z licznych, bocznych uliczek, które wywoływały u niego spazmatyczne drgawki. Kolejne zakręty, kolejne śmierdzące kubły na śmieci, kolejny przydeptany szczur, który z piskiem wyłaniał się spod buta. Oczy przyzwyczaiły się do ciemność.
- C-czujesz? - syknął do Lafayette'a, po czym wepchnął jedną rękę do torby starając się chwycić rewolwer, Lafayette nie odpowiedział. Było cicho...tak cicho, że w uszach słychać było dzwonki, setki małych dzwonków po których skacze nadpobudliwa małpa wywołując irytującą symfonię dźwięków...
"Skup się"

Nos po raz kolejny wypełnił mdły zapach zgniłego mięsiwa, Vincent też to czuł... nie trzeba było pytać. Po chwili stał już przed nimi... w całej okazałości, dwie żółte plamki mocno kontrastowały z mrocznym otoczeniem.
Lynch zamarł, teraz to on pożerał ghula wzrokiem, starał się ogarnąć jego wizerunek, to całe..zdeformowane i jakże dziwne ciało, jego anatomię, starał się wychwycić każdy szczegół tego stworzenia...

Napierało na niego, coś go odpychało naciskając coraz silniej na mostek, po chwili to coś parzyło...
"Leo, to nie ja,,,"
Chwycił za kieł...płoną, tyle że bez płomieni...uciekać...pierwsza myśl, która przebiła się do otumanionego umysłu...
"Jeszcze nie..."

Wyrwał z otoczenia haust powietrza po czym wyprostował się zerkając to na Lafayette'a, to na ghula...rozmawiali. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy studenta.
Vincent co chwila zadawał jakieś pytanie. Można było się z nich domyślić o czym rozmawiali, gdy po chwili postać wskazała na Lyncha, instynktownie odciągnął kurek rewolweru ukrytego w torbie. Wszystko działo się szybko, magik znów naciął skórę na dłoni. Postać zniknęła. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła, powietrze wydało się lżejsze.
- Uciekamy! Teraz! - syknął iluzjonista po czym szarpnął za sobą studenta.

Pędzili prawie po omacku, obijając się o ściany, prześlizgując przez wąskie uliczki.
Ogromne pokłady adrenaliny zaczęły działać, Douglas pędził przed Lafayettem, iluzjonista wyraźnie słabł, a jego dłoń zdobiła ciemna smuga rozmazanej krwi, co chwila skapującej na ziemię.
-Do jasnej cholery, gdzie my jesteśmy - wysyczał stając w miejscu gdzie krzyżowały się ze sobą cztery odnogi...kieł przepalił koszulę, coś znowu sie zbliżało.
Strach, ból i euforia...ruszyli prawą odnogą, tym razem Lafayette biegł z przodu, zaciskając ranę drugą dłonią sunął w kompletnych ciemnościach...zwalniał, po chwili już powlekał nogami, aż w końcu potknął się i zwalił na kubły, wywołując przy tym niemały rumor.
Magik wymamrotał jakieś przekleństwa w ojczystym języku starając się odnaleźć w gęstym mroku swoje dłonie.
Lynch zwinnym ruchem wyciągnął rewolwer, odwracając się plecami do wpół- leżącego iluzjonisty.
Kształt...niewyraźny, rozmyty kształt, jakieś 20 metrów od nich, tam gdzie stali kilka sekund wcześniej...broń wypaliła z hukiem dwa, lub trzy razy...mimo tego to coś się poruszało...nie musiał tego widzieć - czuł to...amulet znów płoną, a uliczkę wypełnił swąd przypalanej skóry.
- Wstawaj kolego - uchwycił z zapałem Lafayette'a pod ramie, po czym ruszyli dalej....
Plątanina uliczek wydawał się nie mieć końca, jednak po kilku zakrętach i podeptanych gryzoniach, gdzieś przed nimi migało światło...
- Ciężki jesteś bratku, jeszcze chwila i stąd wyjdziemy - syknął do dyszącego Vincenta, którego wzrok czuł na twarzy.
Bieg...wytężając wszystkie zmysły, podświadomie czuł już ten ohydny smród...świszczący oddech smagał plecy, był pewien...zaledwie kilka centymetrów dzieliło wyciągnięte szpony ghula od ich głów...wystrzelił nie odwracając głowy, ani nie celując, byle tylko kupić kolejną sekundę...udało się.

Niczym pocisk wypadli na ulicę, przewracając się na oświetlonym bruku.
Wycelował w mrok uliczki z której wybiegli...odszedł. Leżąc na środku pustej ulicy gapił się złowieszczy cień...z zamyślania wyrwał go klakson ciężarówki.
Lynch rozdrażniony odwrócił wzrok na kierowcę, któremu wyraźnie znudził się klakson:
- Cholerne pijaki! Rozpieprzą się tacy na ulicy, cholerne młokosy i myślą, że nietykalni! - ryczał przez uchyloną szybę.
Leo podniósł się, otrzepał marynarkę, po czym teatralnym gestem włożył rewolwer z powrotem na swoje miejsce...ciężarówka zaczęła cofać...
- Essex Street - powiedział do siebie po czym chwycił ciężko dyszącego Lafayette'a za rękę - Musimy przebiec jeszcze kawałek...wstawaj - ten, w odpowiedzi krzywo uśmiechnął się, po czym szybkimi krokami dotarli na skraj Arch street, co chwilę rozglądając się dookoła, ciągle czując lepki wzrok na karku.

- Przenocujesz dzisiaj u mnie...- rzekł otwierając przed iluzjonistą drzwi do mieszkania.
- To cholerstwo tylko czeka, aż któryś z nas wyściubi koniuszek nosa na zewnątrz...siadaj - rzucił zamykając drzwi...i wskazując niedbałym gestem na krzesło. Bez słowa kopnął w chyboczącą się deskę, wyciągnął z niej butelkę oznaczoną plakietką "60" i złapał za szklankę stojącą na parapecie. Wypełnioną przezroczystym płynem podsunął pod nos Vincenta - zrobiłbym Ci do tego herbaty, ale cholernie mi się ręce telepią....- fuknął i przyssał się do gwinta smukłego naczynia, Lafayette wyraźnie zbierał się do powiedzenia czegoś, jednak Lynch natychmiastowo mu przerwał:
- Jutro spróbuję dostać się do Prooda, pewnie będzie wiedział coś o tym wisiorku - chłopak rozchylił marynarkę...koszula była przepalona, skóra wyraźnie była przy-smolona, kieł zostawił na niej przypalony znak, sam naszyjnik wisiał jak gdyby nigdy nic...- jeśli mi się nie uda...wtedy cóż...- Douglas rozstawił szerzej nogi...chwiał się, butelka wypadła z ręki, a jej zawartość obryzgała wykładzinę....głos Vincenta słyszał jak przez watę...padł.

- Douglas...dobrze się czujesz? - Lafayette stał nad nim klepiąc co chwila po policzkach.
- G-gdzie ja jestem? - wymamrotał wpatrując się we Francuza.
Lafayette machnął mu wsiadając do taksówki...ten jedynie kiwnął głową, po czym wrócił do swojego mieszkania..i rozłożył się na łóżku.
"Jak my się tu znaleźliśmy...."
 
zodiaq jest offline