Upajałem się podróżą z każdym dniem oddalając się myślami od problemów i trosk związanych z pogodą, monotonią, niewygodami. Tu, na wysokościach, wszystko wydawało się takie ... inne. Majestatyczne góry wyglądały na mniejsze, lecz przez to nie mniej majestatyczne. Powietrze bez wątpienia było czystsze, niż w Xhysthos. Nie dusiło człowieka – niewidzialne lecz zabójcze.
Możliwe, że w mieście mieliśmy cywilizację, odkrywców, wspaniałe wynalazki, wygodne i bezpieczne domy. Lecz tutaj w przestworzach, w jakiś niewytłumaczalny sposób spełniałem się. Może to chodziło o budynki w mieście? Może to one ograniczały mi pole widzenia, przesłaniały ogrom świata? Może. Lecz w gruncie rzeczy czułem, że chodzi o coś innego. O wolność. Zarówno tą wyrażoną nie przesłoniętym niczym horyzontem, jak również brak funkcjonariuszy Rady, codziennej propagandy i rutyny przybijanych stempli w urzędzie, w którym wylądowałem po tragedii.
- Opamiętaj się Vincencie – mówili.
- Nie popadaj w szaleństwo. Oni zginęli. Nie wrócą.
Próbowali mnie pocieszać. Odciąć od marazmu w jaki sam się wtłoczyłem. Wypłukać ze mnie smutek i gorycz straty. Nie dawało się. Po kolei, jeden po drugim tak zwani przyjaciele odwracali się ode mnie. Rezygnowali z prób wyciągnięcia mnie na światło, pożerani moim własnym mrokiem. Cóż oni jednak mogli zrobić?
Syty nie zrozumie głodnego. Szczęśliwy nie pojmie nieszczęścia. Zakochany nie usłyszy prawdy w słowach porzuconego. Mający rodzinę nie zrozumie ogromu jej straty.
Nie mieli szans wydobyć mnie z mroku rozpaczy.
Ja sam również nie mogłem tego zrobić. Nawet podróż do Samaris była jedynie szansą na odmianę. Mogłem z niej skorzystać lub nie. Jednak pociąg przyniósł jedynie przeraźliwą myśl o tym, by wyskoczyć z niego w pełnym pędzie z nadzieję rozbicia czaszki o jakiś głaz przy torach.
Tutaj jednak, w tym łatającym cudzie ludzkiej myśli, nagle wszystko zostało odmienione.
Jakby ciężka zasłona opadła mi z oczu. Nadal czułem żal w sercu po stracie syna i żony. Wiedziałem, że zawsze tam będzie, bo jakimże byłbym człowiekiem, gdybym nie czuł tego do końca swoich dni. Wszak utraciłem dwie najukochańsze osoby pod słońcem, księżycem i gwiazdami. Jednak teraz, kiedy ujrzałem bezkres świata wszystko stało się .. inne.
Cieszyłem się z każdego dnia podróży. Zamknięty w swoich myślach. Rozpamiętujący straconych bliskich i wpatrzony w dal z tarasu. Lub siedzący przy barze ze szklaneczką czegoś w jednej dłoni i książką w drugiej. Cieszyłem się monotonia podroży zdając sobie jednak sprawę z tego, ze nasza misja wkracza na mętne wody trącające szpiegami, agentami i grą pozorów. Nie zrażałem się tym, ani nie przejmowałem. Jeszcze nie. Na wszystko przyjdzie pora. Teraz świętowałem przebudzenie danego Vincenta. Tego, którego znali ludzie w Xhysthos.
Rozmawiałem z podróżnikami inicjując konwersacje. Tematy były mniej lub bardziej wyszukane, lecz nie poruszały poważnych problemów czy celów naszej podróży. Ot – zwyczajne pogawędki o pogodzie, warunkach na airplanie, miastach, które będziemy mijać, ostatnich dykteryjkach i ploteczkach towarzyskich. Ćwiczyłem czy raczej przypominałem sobie utraconą wiedzę i zdolności. Kiedyś byłem kimś, kto bez trudu brylował w towarzystwie i przy stołach do rozmów. Tutaj, w przestworzach, znów „dostawałem skrzydeł”. Coraz częściej można było zobaczyć mnie uśmiechniętego. Nie był to uśmiech szczęśliwy czy radosny. Raczej był to uśmiech zadowolenia i osoby pogodzonej z tym, co się wokół niej dzieje. Doskonale panowałem nad sobą i swoimi emocjami, tylko raz tracąc nad nimi kontrolę.
Wtedy, przy otwieraniu tajemniczego puzderka ....
Zaskoczony i zniesmaczony obserwowałem scenę odczytania i podarcia kartki przez tego człowieka, którego nazwisko wyleciało mi z głowy. A może nigdy go nie poznałem. Żadna strata. Potem Robert Voight został uderzony. Tak po prostu. Ów drugi mężczyzna zachował się, jak grubianin, jak robotnik z fabryki po pracy w pijalni piwa, jak .... brakowało mi słów, by opisać takie zachowanie.
Zaskakująca była jednak reakcja Roberta, który poradził sobie z owym prostakiem nad wyraz sprawnie. Nie umiałem się bić. Nie byłem i mam zamiar nigdy nie być do tego zmuszonym. Zawsze uważałem, że walka jest klęską negocjacji. A ja nie zamierzałem ponosić klęski na tym polu. Aż takiej klęski. Widząc, że sytuacja została opanowana powiedziałem, kierując słowa do grubianina, który zachował się tak niegodnie i grubiańsko:
- Uważam, ze powinien pan już opuścić nasze towarzystwo. Zapewne to właśnie o panu mówiła ta wiadomość. o ile prawdziwie pan nam ją przytoczył. Nie wiem jak inni, lecz ja nie mam zamiaru dłużej przebywać w jednym miejscu z kimś pana pokroju. Żegnam ozięble. Robercie, proszę, nie warto .... Nie jesteśmy dzikusami, lecz ludźmi cywilizowanymi.
Nie zamierzałem tracić więcej czasu na ten incydent. Wiadomość w puszcze nie obchodziła mnie. Jeśli Rada chciała nam przekazać jakieś instrukcje mogła znaleźć lepszą i mniej dziwaczną formę.
Jeden z członków ekspedycji nie jest tym, za kogo się podaje?
I cóż z tego. Tak naprawdę nikt z nas nie jest tym, za kogo się podaje. Taka już jest ludzka natura. Stawiamy się zdecydowanie w lepszym świetle niż jesteśmy, lub wręcz przeciwnie. Patrząc w zwierciadło widzimy tylko to, co sami chcemy zobaczyć. Nic mniej i nic więcej.
Jeden z członków ekspedycji nie jest tym, za kogo się podaje.
I co to zmienia? Poza tym, ze rodzi nieufność członków wyprawy do siebie nawzajem. Droga do Samaris upłynie tak samo z fałszywym członkiem wyprawy na pokładzie czy bez niego. A za murami tajemniczego miasta nic już chyba nie będzie miało znaczenia. Przynajmniej tak myślałem zmierzając do baru.
Zanotowałem sobie jednak w pamięci by przy najbliższej okazji pogratulować Robertowi umiejętności walki i delikatnie podpytać, gdzie się tego nauczył.
Podróż na powietrznym okręcie miała jeszcze troszkę potrwać, a ja nie zamierzałem uronić ani jednej jej chwili na próżne rozmyślanie o tym, co będzie później. Tym zacznę się martwić ... później.