Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-10-2010, 20:54   #58
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Okryte zielonkawym dywanem schody dudniły pod stopami uciekinierów i nie odstępujących ich ani o krok strażników. Ambaras, który wywołała Kerin paru mundurowych spowolnił, ale rozeźleni koledzy łamagów nie planowali zwalniać tempa. Drewno trzeszczało pod okutymi butami, drzazgi leciały z boazerii, gdy niezdarni łowcy rozbijali się na ścianach. Wyłożony puszystą wykładziną korytarz był prosty, pozbawiony załomów i wnęk. U końca miał wejście na wyższą kondygnację, a na całej swej długości, co parę metrów zachwycał misternie rzeźbionymi w dębinie drzwiami do sypialnych izb. Dziewczyna pędziła przed siebie jak burzowa chmura, po drodze uderzając po klamkach mijanych pokoi. Koncepcja była słuszna, ale czas nieodpowiedni. Izby o tej porze były puste, a przezorni goście mieli w zwyczaju zamykać je na klucz. Poszukiwanie drogi ewakuacyjnej, czego podjął się Myvern było pomysłem zupełnie chybionym. Solettan był szybki, zarówno w myśleniu jak i działaniu, więc kiedy tylko zobaczył w jednym ze szczęśliwie otwartych pokoi plecak z ekwipunkiem idea sama wskoczyła mu do głowy. Godnym dzikiego kota susem przesadził pół długości pokoju, rozerwał szwy na torbie i w tej samej chwili znalazł się z konopną liną z powrotem w hallu. Coś tam krzyknął, ale jedynym audytorium, jakie przed sobą zastał był kwartet strażników miejskich. Zdecydowanie źle obrachował czas, jaki będzie potrzebny pościgowi na dopadnięcie zwierzyny. Chyba to zamroczenie po odniesionych ranach pozbawiło go trzeźwości myślenia. Jak zamierzał bawić się w budowanie barykad, gdy ledwie o długość kilkunastu metrów za sobą miał wąsatych skurwysynów na miejskim żołdzie? Rozejrzał się niepewnie dookoła, Kerin była już piętro wyżej, zbrojni parę metrów przed nim.
"Stój, gdzie stoisz kurwo!" – wydarł się któryś ze stróżów prawa, ale chyba był nowy na służbie, bo zupełnie nie znał kolejności, w jakiej należało działać. Zwykle najpierw padał rozkaz, a później, w razie nieposłuszeństwa, powietrze przeszywały bełty. Teraz było zgoła odwrotnie. Słowa komendy przebrzmiały echem dobre dwie sekundy po tym, jak wystrzelony pocisk rąbnął Myverna w udo. Szczęście w nieszczęściu, uderzenie nie poharatało żadnych istotnych organów, ale nie było mowy, by ustać na nogach po takim strzale. A gdyby nawet trafił się jakiś mocarz zdolny chodzić mimo sterczącego z rany bełtu to o jego kondycję wnet zatroszczyliby się żołdacy. Impet rzucił Solettanem, nieborak wyrżnął łbem o framugę, a gończy byli już przy nim. Lany płazami mieczy, czując jak na ciele wykwitają krwawe bąble, próbował bronić się przed razami, osłaniać twarz rękoma. Kopany w żebra, obrywając butami w krocze i brzuch szybko skapitulował. Jego umysł poddał się zaraz po nim, zanurzył się w lepkiej, ciepłej ciemności. I nie czuł już bólu. Nic a nic.

Gra toczyła się dalej. Trio strażników pod komendą sierżanta Clarke'a, starego znajomego Kerin, minęło zwiotczałe ciało Myverna, wpadło po schodach na drugą kondygnację budynku. Dziewucha była o całą długość hallu przed nimi, ciężkie kolczugi przy pościgu robiły swoje. "Zatrzymaj się! Ale już!" – warknął młodzian, który dołączył do oddziału sierżanta. Ten musiał przejść gruntowniejsze szkolenie, albo zwyczajnie wciąż krępował się z nadużywaniem władzy przed przełożonymi, bo wystrzelił dopiero, gdy jego słowa przebrzmiały. Kobieta nie miała w planach postoju, przyuważyła na dywaniku złotą bransoletkę Hassana, pognała naprzód. Drzwiczki na trzecie piętro były przymknięte, nie miała czasu, by zwalniać. Barkiem rąbnęła w drewno, odbiła się o dobry metr. Skrzywiła się paskudnie już widząc te siniaki, które zmącą alabastrową skórę na ramieniu. Bardziej bała się jednak tych, których mogli jej dostarczyć nadciągający miłośnicy sprawiedliwości. Szarpnęła za klamkę, napierała na drzwi, targała klamką z całych sił. Żyły wystąpiły jej na wierzch, przytłumiony ziołowym specyfikiem ból w zdewastowanym barku wyzwolił się z okowów, zahuczał w mózgu na nowo. "Jest!" – syknęła mimo woli, czując jak barykada ustępuje. Wpadła na następny korytarz, potykając się na powalonej blokadzie z krzeseł. Na końcu oświetlonej kandelabrami alejki zobaczyła Rashida, gramolącego się po metalowej drabince na dach. Robiło się zdecydowanie ciaśniej. Pościg był tuż i tuż był też Rashid z Hassanem. A w środku stawki znajdowała się coraz bardziej przestraszona niewiasta. Zaczynała rozumieć, że bez gonitwy po dachach może się nie obejść.

Widok na okolicę był naprawdę przyjemny. Popołudniowe słońce odbijało się w dzwonach katedry Zilchusa rywalizującej z dwoma, wciąż pnącymi się w górę kościołami: Hextora i Heironeusa. Wieże ratusza górowały nad morzem różnobarwnych kamieniczek, dawały zagubionemu oparcie w zwichrowanej miejskiej topografii. Sznury ludzi przesuwały się wśród alejek i placów, ludzki żywioł pozostawał w ciągłym ruchu. Jedynie wokół gospody 'Pod Gęsią i Rusztem' tłum zgęstniał i zamarł w oczekiwaniu, oddzielony od wejścia kordonem strażników ślinił się głodny emocji. Hassan i Rashid nawet nie patrzyli pod nogi, jakby doskonale pamiętali poprzednie życie przepędzone w roli kotów dachowców. Z początku wolniej, ale szybko nabierali tempa. Od pochyłego dachu najbliższego budynku dzieliło ich jakieś piętnaście stóp, dystans całkiem ryzykowny. Zwłaszcza, że siedziba cechu naprzeciwko wcale nie była od oberży niższa.

Skok! Hassan dał susa pierwszy, wylądował z dużym zapasem, nawet się nie obejrzał. Pobiegł dalej, Rashid, który wylądował mniej fortunnie był tuż za nim. Kerin miała kawałek do nadrobienia, zwinna lisica nie mogła się jednak równać z dwójką, która pędziła przed nią. Przestrzeń między dachami pokonała ledwo, ślizgając się na gzymsie, czując, jak gipsowa attyka, której się schwyciła kruszy się i po kawałku opada na bruk trzy piętra niżej. Nie było czasu do stracenia, Hassan przebierał nogami aż się kurzyło. Jasnoczerwony, ceglany pył wzbijał się z kruszonych pod obcasami dachówek. Tu już sam bieg wiązał się z ryzykiem, dach nie był płaski jak 'Pod Gęsią', pochylał się łagodnie, wymagał ostrożnego stawiania kroków. Bakluni mieli to w głębokim poważaniu, cali ubabrani w glinianym pyle frunęli dalej, na przeciwległy, niżej położony daszek. Zakład szanowanej w mieście prawniczej rodziny von Bergstów stanowił niezłe lądowisko, płaski i równy jak wypolerowana tafla lustra. Problem stanowiła raczej odległość, na oko co najmniej piętnaście stóp, a wyrastające ponad fasadę budynku kamienne panoplia stanowiły finalną barierę. Hassan śmignął nad przepaścią, ledwo musnął wypieszczone rzeźby po drugiej stronie. Rashidowi poszło gorzej, sprawnie przesadził przestrzeń, ale lądując ponad kamiennymi szablami i hełmami musiał o coś zahaczyć nogą. Pewnie wieniec liści laurowych z piaskowca czy coś w tym guście, rzeźba skruszyła się, a sam linoskoczek poleciał na pysk. Plując juchą przesadził resztę dystansu na czworakach, zerwał się do dalszego biegu dopiero czując za sobą obecność Kerin. Niewiasta nie odpuszczała, lżejsza od obu gości z Dalekiego Zachodu nie musiała się martwić o pękające pod nogami dachowe płytki, skoncentrowała się na skoku i pobiła własny rekord, równając do osiągów wyznaczonych wcześniej przez Hassana. Kątem oka zobaczyła mundurowych biegnących za uciekinierami na dole ulicy, wzdłuż budynków, spychających ludzi na boki ciosami sękatych pięści. Następny skok to miała być tylko formalność. Odległość była spora, ale nie było mowy, by zawieść. Siedziba cechu złotników szczyciła się odprowadzającymi wodę gargulcami, dziewucha widziała jak w niezdarnych, ledwo udanych skokach Bakluni znikają na przeciwległym brzegu. Ona pędziła teraz znacznie szybciej, skoczyła znacznie wyżej, znacznie dalej. Wyhamowała po drugiej stronie widząc, że wpadła jak śliwka w kompot. Ścigani wylądowali bliżej, znaleźli się za nią, uderzyli w tej samej sekundzie, jednocześnie. Dziewczyna nosiła oręż nie od parady, zdołała odbić jeden ze zdradzieckich ataków, ale przed drugim nie ochroniłaby jej chyba nawet boska interwencja. Westchnęła cicho, czując już na skórze chłód nadciągającego ostrza. Oberwała prosto w czoło, zapiekło, guz był godny księgi rekordów, nogi odmówiły posłuszeństwa. Żyła, dostała płazem ostrza, nie krawędzią klingi. Próbowała coś zrobić, podnieść się z klęczek. Rashid, dżentelmen w każdym calu, uznawał zasadę, że kobieta siedzi, a mężczyźni stoją. Inaczej nie wypada. Pierdolnął Kerin przez łeb, niemal ogłuszył dziewkę, przerażona siłą ciosu przywarła do ziemi jak jaszczurka.
"Nie bój się skarbie, Twoje pytania nie pozostaną bez odpowiedzi. Jeszcze się spotkamy" – wymruczał czule Hassan, zbliżając swą twarz do twarzy złotowłosej nimfy. Thong! Coś huknęło, grzmotnęło, czaszka po brzegi wypełniła się bólem, oczy po brzegi wypłeniły się cieniem. Sen.

* * * * *

Sufit był paskudny, brudnozielony, cały obciągnięty jakąś, przypominającą wilgotną gąbkę, pleśnią. Ściany niewiele lepsze, też ściekające wodą, zimne w dotyku, zbudowane z grubych, poznaczonych rzeźbieniami cegieł. Światła było niewiele, wpadało przez zakratowane, położone dobrych pięć czy sześć metrów ponad podłogą, okienko. Pomazane wsiąkniętą krwią i ekskrementami, żłobione pozdzieranymi paznokciami i improwizowanymi narzędziami cegły nie dawały szans, by wspiąć się po nich ku oknu, jedynemu źródłu światła w ponurej celi. Myvern trafił tu pierwszy, potwornie poobijany, ale przytomny. Zdołał odwieść zamieszkujących szeroką i długą na kilkadziesiąt metrów celę łajdaków od gwałcenia Kerin, którą wrzucono tu, chyba z zemsty za kłopoty, które sprawiła strażnikom zmykając po dachach. Karę wymyślili jej niezłą, wspólne więzienie z miejskim elementem, ludźmi gotowymi zatłuc matkę i ojca dla wygrania partyjki w piotrusia. Aż dziwne, że strażnicy sobie nie poużywali, nim porządnie potłuczona dziewczyna nie trafiła w kałużę na środku sali. Ponury, cuchnący loch i ani promyka nadziei. Do czasu aż, ku irytacji współwięźniów i totalnemu zaskoczeniu pechowej dwójki, Kerin i Myverna wyprowadzono z celi. Na widzenie. To się normalnie nie zdarzało. Matki, siostry, córki, żony. Wszystkie nie miały nawet cienia szansy na choćby zobaczenie swego ukochanego syna, ojca, męża czy brata. Dopiero, gdy publicznie prowadzono go na szafot, wieszano na sznurze ku uciesze gawiedzi, spojrzenia kobiety i człowieka, dla którego roniła łzy po nocach mogły się spotkać. Tylko ktoś o niezwykłych zdolnościach lub zasobnej kieszeni mógł złamać ukochane przez sadystycznych strażników zasady.

"Zapraszam, usiądźcie. Z tego co wiem w celi nie macie takich wygód, jak krzesła" – upierścieniona dłoń wskazała na siedzenia, a perłowobiałe zęby błysnęły w szerokim uśmiechu. Więźniowie aż zadrżeli z wściekłości, dziki dreszcz przebiegł przez ich ciała, aż po czubki palców. Chętnie przemeblowaliby japę tego śmiecia, zmazali ten bezczelny uśmieszek z tej lisiej mordy. W niewielkiej izdebce byli tylko we trójkę, bez żadnej straży. Ciężkie łańcuchy na nadgarstkach i kostkach chroniły przed rozrabianiem lepiej niż pluton wyszkolonego wojska. Hassan był spokojny.

"Jeśli macie nadzieję na jakiś cudowny ratunek, odsiecz z mojej strony czy pomocną dłoń w wyjściu z tego bajzlu to już na początku zastrzegam, że nie macie na co liczyć nieboraki" – Baklun oparł łokcie na biurku i pokiwał głową z zafrasowaniem wypisanym na twarzy.
"Dojedziemy cię kurwo. Dojedziemy cię bez litości, będziesz srał na fioletowo. Zdychał przez całe dekady. Dekady, słyszysz?" – Kerin warczała, próbowała rąbnąć rozmówcę w pysk, ale nie było o tym mowy.
"Słyszę, słyszę. Dokończ proszę, nie chcę przerywać" – grzeczniutki ton bolał bardziej niż stek najgorszych przekleństw.
"Dopadniemy cię. Zarezerwuj sobie następne kilkadziesiąt lat życia, bo zamierzam się ustatkować i poświęcić większość czasu na codzienne obdzieranie cię ze skóry, zmienianie tej egzystencji w najgorsze piekło" – wysyczała z pasją dziewczyna. Myvern milczał.
"Dobrze. Czyli rozumiem, że masz do mnie o coś żal Kerin, skarbeńku. Ty Myvern, nic nie mówisz bracie, ale widzę, że też Ci się to wszystko nie podoba, co? I macie do mnie jakiś żal?"
Hassan zamyślił się, podparł ręką podbródek.
"Właściwie to całkiem słusznie. Oszukałem Was, a w planach, czy by się nam powiodło czy nie, była Wasza wizyta w tej instytucji. Sam nie wierzę w resocjalizację, ale może Wy macie na to inny pogląd, więc nie oceniam czy dobrze trafiliście czy nie. Mógł Was w końcu wykończyć ten pocieszny grubasek, prawda?"
"Kto go na nas nasłał? Jaki masz w ogóle interes w tym, by nam szkodzić? Hassan?!" – Myvern pierwszy raz podczas spotkania zabrał głos.
"Magoo to jest dziwna postać. Była chciałem powiedzieć, dzięki Wam. Był na bankiecie u d'Arloniego, widział, co żeśmy nabroili i postanowił sam zabrać się do naprostowania sprawy".
"Przestań pierdolić!"
"Święta prawda. Czysty altruizm z jego strony. Chciał pomóc, bo nie znosił niesprawiedliwości i innych takich. Co miał mu powiedzieć d'Arloni? Że cała sprawa była ustawiona? Nałgał coś tam, żeby się pingwina pozbyć, a ten sam z siebie zabrał się za polowanie. Szło mu nieźle, sami wiecie".
"Nie dość dobrze".
"Każda szczęśliwa passa kiedyś musi się skończyć, a jego trwała już ładnych parę lat. Tak czy inaczej, prawnicy jego rodziny załatwią Wam wiszenie na gałęzi. Wiecie, jak jest. Ten układ, że najpierw jest proces, a potem wyrok nie zawsze funkcjonuje w tej kolejności".
"Takie miasto" – skonstatował ponuro Myvern.
"Sami wiecie najlepiej, tu się urodziliście. W każdym razie za tego Burke'a też Wam coś pewnie dorzucą. Blak zabił Jimmy'ego, więc Flan też pójdzie na Wasze konto. Kto tam jeszcze był? Ach, ci pechowcy w aptece. Znaleźli ich, a sugestia, by dopisać ich do Waszego rachunku się przyjęła. Coś mi mówi, że słusznie" – Hassan wyliczał kolejne ofiary na palcach, kiwał głową z uznaniem.
"Chętnie do tego zbioru włączyłabym jeszcze ciebie i twojego skurwiałego kompana" – żachnęła się dziewczyna.
"Grunt to ambicja. Próbuj, może kiedyś się uda. Wprawdzie czas ucieka, no ale... Przejdę do rzeczy, żebyście nie czuli, że umieracie tak całkiem na darmo. Chociaż na dobrą sprawę to jednak tak...".
"Pewność siebie cię zgubi brudasie" – Myvern splunął pod nogi.
"W mieście zalęgła się paskudna zaraza. Czarne Bractwo, jakiś sfiksowany odłam mnichów spod Szkarłatnego Znaku. Wyznają Tharizduna, chcą zagłady świata i takich tam. Niebezpieczne typy. Nie chciałbym się z nimi mierzyć sam. Uwierzycie, że we dwójkę, gołymi rękami zatłukli wszystkich w burdelu Malcolma? Jego samego, ochroniarzy, gości, prostytutki. Nieźle, co?"

Jakiś cień zrozumienia przebiegł przez umysły Kerin i Solettana, jakiś punkt zaczepienia. O to mogło chodzić Blakowi, to dlatego pytał o jakieś przedmioty?
"Zdołali przekabacić Blaka na swoją stronę i wmówić mu, że okradliście go z ważnych dla niego relikwi, które przy sobie miał. Sami je zgarnęli, a my przegapiliśmy moment. Przez to, że się rozdzieliliście, a my czekaliśmy na Was już u celu, czyli 'Pod Gęsią i Rusztem'. Podsumowując, wyruchali zarówno nas, jak i Was. Coś mi jednak podpowiada, że to Was dupa będzie piec mocniej. Taki urok więzienia. No, ale żarty na bok. Tak, Myv?"
"Artefakty? Jakie kurwa artefakty?" – spytał Solettan.
"Jeden przedmiot otrzymaliście w torbie od nas, dwa Blak miał przy sobie już wcześniej. Potężne magiczne amulety, które dla tych wariatów od Tharizduna mają szczególne znaczenie. Ofiary z ludzi, chaos i anarchia, dobra zabawa. Potrzebują takich świecidełek, by podkręcić te swoje rozrywki. Liczyliśmy, że wypuszczając Was na miasto z tym towarem wypłoszymy ich z kryjówki, dopadniemy i załatwimy sprawę raz na zawsze".
"Daliście dupy".
"Fakt. Ale nie mniej niż Wy. Gdybyście poszli od razu tam, gdzie stołował się Rashid trafilibyśmy na siebie nawzajem. Ci fanatycy przybyliby w ślad za Wami, polując na artefakty, którymi opiekował się Blak i wpadli w naszą zasadzkę. Ale Wy, jak kompletni debile, poszliście do tego z dupy wziętego antykwariusza. Kurwa, myślałem, że nieistnienie wskazanego przeze mnie kontaktu stanie się oczywiste już na starcie".
"..."
"Wybaczcie, że się trochę zdenerwowałem, no ale przez Waszą niekompetencję na ulicach mamy dążących do zniszczenia świata pokurwieńców uzbrojonych w potężne artefakty. Sami też zjebaliśmy, to fakt. Kiedy szef w Żelaznych Wrotach się o tym dowie to pewnie będziemy w nie mniejszych tarapatach niż Wy teraz" – Hassan mrugnął porozumiewawczo, jakby na pocieszenie.
"Byliśmy przynętą? Tylko przynętą? To na co całe te imprezowanie, spoufalanie się? Na co ten worek ze złotem, który dostaliśmy? Po co to wszystko?" – parsknęła Kerin.
"Każdego z Was wybrałem osobiście, wyjątkowi ludzie do wyjątkowej misji. Urabiałem Was przez tydzień i spójrzcie, zamiast zgarnąć złoto i spierdolić z miasta tej samej nocy staraliście się wyjaśnić zagadkę mojej śmierci, myśleliście, że jesteście mi coś winni. Czy nie jestem prawdziwym mistrzem? Nawet teraz dalej mnie lubicie, prawda Kerin? Nie skrzywdziłabyś przecież dobrego wujaszka Hassana" – Baklun wstał i zbliżył się do dziewczyny, posyłając jej całusa. Odskoczył w ostatniej chwili. Mało brakowało, a łańcuch rozkwasiłby mu nos.
"Świetna z Ciebie dziewczyna Kerin. Mówię poważnie, wspaniała z Ciebie kobieta. Szkoda, że razem z Myvem, też przecież świetnym gościem, wpadliście w takie bagno. Ja sobie spokojnie popijałem wino z kieliszka, kiedy już wszyscy opuścili bankiet, a Wy, ranni uciekaliście przez noc. To było nie fair, ale jakoś musieliśmy Was wypchnąć na szerokie wody. Rashid niby mnie zatłukł, ale cios był zamarkowany, a Wy nie mieliście czasu się odwracać, bo mieliście pościg na karku. Do rezydencji kultyści by nie przyszli, zbyt dobrze strzeżona, a z kolei sami woleliśmy nie ryzykować paradowania po mieście z tymi relikwiami. Kto wie, jak by się to skończyło. Trzeba było nam paru twardzieli, którzy ściągnęliby na siebie uwagę kultystów. Wprawdzie bydlaki by Was zabiły, ale nie tak od razu. Starannie Was wyselekcjonowaliśmy, obserwowaliśmy każdy Wasz ruch przez ten wcześniejszy tydzień. Mogliście kupić nam trochę czasu. No, a śledząc Was, a później mnichów mielibyśmy okazję pozbyć się ich raz na zawsze. Wasza śmierć nie poszłaby na marne. Zupełnie inaczej niż teraz" – Baklun westchnął i powoli skierował kroki w stronę drzwi wyjściowych.
"Zaczekaj!" – warknął Myv.
"Serio, okropnie Was lubię i miałem z Wami masę frajdy przez ten tydzień. Nadszedł jednak czas rozstania i choć wiem, że będziecie tęsknić to zapewniam, że ta rozłąka nie będzie trwać długo. Za trzy dni Was powieszą, a po śmierci czas płynie podobno inaczej. Czyli tylko te trzy dni i nocki, a po drugiej stronie spotkamy się prędko. Ja tu jeszcze długo pożyję, ale tam to będzie dla Was jak mgnienie oka".
"Obawiam się, że może być odwrotnie. To Ty będziesz na nas czekać po tamtej stronie. I to jeszcze zanim te trzy dni i nocki miną" – głos Kerin był zimny. I śmiertelnie poważny.
"Próbujcie, próbujcie. Te trzy dni to taki mój ostatni prezent dla Was. Mieli Was wykończyć dziś rano, ale kupiłem Wam, z sentymentu, te dwa dni więcej. Jeśli mogę jednak Wam coś poradzić na do widzenia..."
"Uciekaj póki możesz, niewiele czasu Ci zostało szmato" – szepnęła Kerin.
"No właśnie. Niewiele macie już czasu. Wykorzystajcie go dobrze. Wiem, że ciężko cieszyć się życiem w cuchnącej celi, ale chociaż spróbujcie. Zawsze warto próbować".

Tak jak na początku, tak i na pożegnanie Hassan obdarzył więźniów promiennych uśmiechem. Poza nim w obskurnym budynku miejskiego więzienia nikt się nie uśmiechał. Ani czekający na wyrok kryminaliści, ani strażnicy, ani Kerin z Myvernem. Szkoda. Przecież zawsze warto próbować.


Dziękuję wszystkim za grę i gratuluję Graczom, których postacie dożyły do końca tej przygody. Zapraszam do komentarzy (a może do raportu z sesji, jeśli taki się pojawi) i proszę o opinie na temat sesji i wszystkiego, co Wam do głowy przyjdzie.


KONIEC
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 12-10-2010 o 21:06.
Panicz jest offline