Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-10-2010, 22:39   #62
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Niedzielny poranek 3 lipca 1921r zaczął się słonecznie, lecz nie każdy w Bostonie cieszył się nim tak samo. Większość ludzi wychodziła do kościoła, niektórzy do pracy, niektórzy słodko leniuchowali. Jeszcze inni próbowali poukładać swój świat na nowo.

Życie toczyło się po nich, niczym bezlitosny walec. Miażdżąc marzenia i złudzenia...


Walter Chopp

Wczorajszy wieczór był naprawdę pełen wrażeń. Wrażeń o których Walter prędko nie zapomni, jak bardzo by tego nie pragnął. Kiedy morfina podana w szpitalu przestała działać księgowy obudził się czując ból na każdym calu pobitego ciała.

Nie został w szpitalu, bowiem lekarze nie stwierdzili zagrożenia życia. Nie wrócił do domu, bo na to zwyczajnie zabrakło mu odwagi. Wybrał się odurzony morfiną w jedyne, w miarę bezpieczne miejsce, które mu przyszło do głowy.

- Już ci lepiej? – zapytał Teodor Stypper stawiając niezgrabnie herbatę na stoliku obok kanapy w salonie, na której Chopp spędził noc.

Za oknem słońce świeciło już jasno, a ptasie trele docierały z pobliskich zarośli. Lato zaczęło się pełną parą.

- Myślałem o tym, Wal – powiedział Teodor. – Może ... może ... – widać że słowa nie chcą mu przejść przez gardło. - Może powinniśmy sobie dać spokój – dokończył wreszcie. – Najpierw ja, potem ty.

- Co? Zaraz? – w końcu do obolałej głowy księgowego dotarł sens słów przyjaciela z frontu.

Przeniósł wzrok na rękę i nogę Teodora, nadal zamknięte w gipsowej skorupie.

- Więc to nie był wypadek? Czemu nie powiedziałeś nam wcześniej!?

Teodor przetarł wolną dłonią zmęczoną, lekko nieogoloną twarz.

- Powinienem – przyznał w końcu. – Ale bałem się, że was spłoszę. A Victor. Victor potrzebował przyjaciół. Teraz sam juz nie wiem, Walter. To poszło za daleko. Mi tylko jakiś zamaskowany typek połamał kości, kiedy wychodziłem z domu wystawionego na sprzedaż. Ty ... Sam wiesz najlepiej.

Mogłem zginąć – natrętna myśl przebiegła przez głowę księgowego, ale szybko odrzucił ją precz.

- Tu chodzi o coś więcej – powiedział Walter zapalając papierosa podanego przez Teodora. – Giną ludzie i chodzi o sprawiedliwość.

Dokładnie wiedzieli, kto i kiedy powiedział te słowa....


* * *

Ludzie siedzieli w okopie czekając na rozkazy. Pili gorzką, zbożową kawę, którą niedawno przyniesiono zza linii umocnień. Było ciepło i mówiono o zbliżającej się kapitulacji Niemiec. To dawało nadzieję, na przeżycie koszmaru, w jakim spędzili ostatnie kilka miesięcy swego młodego życia. Wszyscy – ochotnicy z poboru, którym rzeczywistość szybko wybiła z głów mrzonki o zaszczytach służby. Wokół siebie widzieli jedynie błoto, śmierć, cierpienie i krew, a zamiast chwały towarzyszył im strach i gasnąca nadzieja na powrót do bliskich. Żołnierze.



Gdzieś niedaleko nich wybuchł szrapnel. Błoto i szlam poleciały w górę zabryzgując kilku skulonych w okopie mężczyzn. Wszyscy usmarowani byli tym świństwem od stóp, do głów. Jakiś nowy wychylił się mimo ostrzegawczych krzyków sierżanta. Stypper zdołał pociągnąć go za nogę w ostatniej chwili. Obaj znaleźli się w błocie. Kula świsnęła nad nimi wyrzucając kolejną porcję błota w powietrze, kiedy wbiła się w ziemie po drugiej stronie transzei.

- Nie wychylaj się z okopu, jeśli chcesz żyć! – syknął sierżant na podwładnego. – Strzelec wyborowy tylko czeka na takie okazje.

Potem rzucił do kogoś za swoimi plecami.

- Wal. Jest chyba na drzewie po lewej. Dasz radę trafić.

- Tak. Tylko zajmijcie go czymś.

- Jasne. Przebiegnę się moment – powiedział Stypper. – Na ten numer z hełmami na lufie, już się nie nabierają.

- Nie musisz tego robić Teo – mówi ktoś z oddziału. Bill Wronsky.

- Tu chodzi o coś więcej – uśmiech Styppera jest szaleńczy. – Giną ludzie i chodzi o sprawiedliwość. Wal. Jest twój.

Potem – Walter Chopp pamięta – że była muszka i szczerbinka, i był odległy cel wśród spalonych konarów drzewa. Mierzył, nacisnął cyngiel i niemiecki strzelec spadł na ziemię.


* * *

Nadal trwa wojna. Lecz zmienił się wróg i reguły. Ból w straconym koniuszku palca budzi uśpione po wojnie demony.

Ten Tołoczko nie ma pojęcia z kim zadarł. Może być twardym zabójcą i psycholem, ale to kapral Walter Chopp wrócił do kraju z medalem, mając na koncie siedemnaście potwierdzonych trafień. I sam Bóg wiedział ile innych zabitych na sumieniu podczas normalnych działań frontowych, kiedy strzela się na oślep by zabić nie wroga, lecz własny strach.

- Zapomniałem ci powiedzieć, Wal – westchnął Teodor – Dzwoniła wczoraj Amanda. Ma coś pilnego.


Vincent Lafayette


Obudziłeś się rano w swoim mieszkaniu czując duszność. Zerwałeś się z łóżka i otworzyłeś okna wpuszczając zarówno świeże powietrze, jak też gwar ulicy. Nie pamiętasz snu który śniłeś, lecz na pewno był nieprzyjemny.

W blasku dnia wczorajsze spotkanie w zaułku samo wydaje się snem. Lecz rozcięta dłoń zaprzecza temu, iż było ono jedynie wytworem fantazji.

Tam, za oknami, na ulicach wielkiego miasta, żyją setki tysięcy nieświadomych niczego ludzi. Pozostaje pytanie, czy bycie w garstce tych, którzy mają świadomość, iż świat jest bardziej złożonym i przerażającym miejscem niż wydaje się większości, jest powodem do radości i dumy czy wręcz przeciwnie – do niepokoju i szaleństwa na końcu drogi.

Szykując się do wcielenia w plan zwabienie sióstr Callahan wyjąłeś swój notatnik i najlepszą papeterię. A potem starannie dobierając potencjalnych uczestników przedstawienia sposób ekscentryków, ludzi na skraju szaleństwa i tych, którzy już dano przekroczyli ową nikła granicę normalności zrobiłeś listę trzydziestu osób, które mogłyby być zainteresowane występem takich dewiantów jak „Tiger Lillies”.

Potem zabrałeś się za wypisywanie zaproszeń, starannie kaligrafując każdą literę. Treść zaproszenia jednakowa. Termin – noc z piątku na sobotę, 8-9 lipca. Tyle czasu powinno wystarczyć, by ludzie zdołali zaplanować wizytę.

Na koniec zostawiłeś sobie dwa najważniejsze zaproszenia. Otylia Callahan i jej starsza siostra Modesta.

Kilka telefonów później zaufany chłopak na posyłki z teatru ruszył w miasto by dostarczyć zaproszenia pod wskazane adresy.

Zrobiło się wczesne popołudnie. Czas na spacer i resztę planów związanych z wśliźnięciem się w „doborowe” towarzystwo „artystów” bostońskich, którzy sztukę traktowali jedynie jako snobistyczny narcyzm lub ... nawet częściej ... jako formę zaspokojenia perwersyjnych potrzeb, nie tylko seksualnych.

Cóż. Boston, zapewne jak każde większe miasto na świecie, nie różnił się tym zbytnio od Paryża, Wiednia czy Berlina. Z tego co zdołałeś zauważyć, wyróżniało go tylko jedno – przeklęte korki na ulicach.


Leonard D. Lynch


Ostre, przedpołudniowe słońce zaświeciło ci w oczy ostatecznie wyciągając z łóżka. Jest niedziela, czas wolny od studiów (w końcu jest przerwa międzysemestralna) i pracy (niedziela). Twoje myśli wracają jednak do wydarzeń wczorajszej nocy. Pamiętasz jedynie to COŚ a potem ... twoje mieszkanie.

To jakiś obłęd!

Cała ta sytuacja rozwinęła się w sposób jakże ... niespodziewany.

Przez chwilę przyglądałeś się rzemyczkowi i wiszącemu na nim kłowi.



Przedmiot wyglądał tak ... zwyczajnie w blasku dnia, lecz czułeś, że jest niezwykle ważny. W końcu, z tego co wspominał Hiddink, jego syn zadał sobie wiele trudu, by go ukryć. Tak. To dobre słow. Ukryć. Tylko przed kim? Lub przed czym?

Niejasne wspomnienia biegu. CZEGOŚ ścigającego ciebie i Lafayetta przez mroczne i brudne ulice. Odgłosy wystrzałów.

Pukanie do drzwi wyrwało cię z zamyślenia.

Otworzyłeś ostrożnie, lecz na progu stał jedynie nieszkodliwy staruszek – właściciel mieszkania.

- Paniczu Lynch – zawsze bawiło cię te „paniczowanie” dziadka, lecz teraz ton jego głosu sugeruje „poważną rozmowę”. – Musimy poważnie porozmawiać.

Jest dokładnie tak, jak sądziłeś.

- Ostatnio inni lokatorzy zaczęli skarżyć się na panicza zachowanie. – powiedział staruszek spoglądając na ciebie jakby zakłopotany. – Późne powroty do domu. Wdowa Cramp, ta stara dewota, nawet napomknęła, że czuła od panicza alkohol i wdziała jakiegoś podejrzanego, starszego i zdyszanego mężczyznę wychodzącego wczoraj w nocy od panicza z mieszkania. Proszę potraktować tę rozmowę, jako ostrzeżenie. Nie chciałbym mieć problemów z policją. Jeśli te ..incydenty będą się powtarzały zmuszony będę paniczowi wypowiedzieć mieszkanie.

Popatrzył na ciebie z pewnym żalem. Mimo marudnego charakteru staruch chyba nawet cię lubi.

- Niech się panicz gdzieś przejdzie – zaproponował. – A ja przyjdę tutaj i nieco je ogarnę mieszkanie. Umyję okna i wywietrzę. Śmierdzi tutaj zgniłym mięsem.


Dwight Garrett


W drodze do miejskiej biblioteki, gdzie trzymane są stare gazety oprawione w opasłe tomiszcza, przypomniałeś sobie więcej szczegółów sprawy. To było cztery lata temu. W 1917 roku. W Europie szalała Wielka Wojna a USA – po przechwyceniu i odszyfrowaniu depeszy z Niemiec do Meksyku, w której rząd Niemiec namawiał Meksyk do ataku na Stany Zjednoczone i wsparcie oraz zatopienie przez niemiecka łódź podwodną amerykańskiego okrętu, w marcu 1917 USA zerwało ogłoszoną w 1914 roku neutralność i przystąpiły do wojny przeciwko Niemcom. Nic więc dziwnego, że dzienniki z tego okresu skupiły się przede wszystkim na wieściach z frontu i sukcesach amerykańskich żołnierzy.

Sprawa Samuela Lupanno nie zajęła tyle miejsca w prasie, ile na pewno poświęcono by jej w innych okolicznościach.

Sprawa zaczęła się od zniknięcia małej dziewczynki. 10-cio latki o imieniu Violetta. Violetta Inwald. Zamożna rodzina zgłosiła sprawę policji, lecz ta była bezradna. Więc rodzina wynajęła jednego z lepszych prywatnych detektywów w mieście. Ten szybko odkrył prawidłowość. Zniknięcia dzieci zdarzały się częściej. Co kilkanaście dni. Prawdopodobnie zboczeniec, lecz po trzech miesiącach zniknęła kolejna dziewczynka – niejaka Sandra Kaleta. Udało się jej zbiec przed napastnikiem lecz znaleziono ją obłąkaną nad rzeką, na pół utopiona i pogryzioną przez jakieś zwierzęta, jak przypuszczano. Lecz badania śladów ugryzień wykazały, że dziewczynkę oprócz zwierzęcia, pokąsał także jakiś człowiek.

Archiwum wydawał się być mroczniejsze, kiedy czytałeś te słowa.

Okazało się, że Samuel Lupanno miał pomoc. Ze strony bostońskiego przyjaciela i młodego jasnowidza, którego tożsamości wolałby nie ujawniać. To przy jego pomocy i talencie Lupanno udało się powstrzymać falę mordów. Schwytano kult śmierci, który porywał i mordował, a potem zjadał małe dziewczynki. Podczas obławy policyjnej zastrzelono ośmioro uczestników – czytając między wierszami domyśliłeś się, że policjantom puściły nerwy jak odnaleźli sprawców. Udało się pojmać tylko niejakiego Alexandra Corpeczko – który uważał się za pół krwi demona i pół krwi człowieka, a zjadając dziewczynki miał rzekomo pozyskiwać tajemne moce, by w końcu przyzwać demonicznego władcę, którego celem było zniszczenie świata. Corpeczko uznano za niepoczytalnego, lecz ze względu na odrażające czyny jakich dokonał (przypisuje się jemu i jego kultowi zabójstwo przynajmniej osiemnastu dziewczynek) skazano na śmierć prze powieszenie. Wyrok wykonano pół roku później. To właśnie jego nazywano „Pożeraczem z Long Island”.

Wczytując się w kolejne artykuły udało ci się znaleźć imię tajemniczego przyjaciela detektywa Lupanno. Był nim niejaki Victor P. Trafiłeś też na jeszcze jedno, nader interesujące nazwisko. Imię kapitana zespołu śledczych, którzy niezależnie od Lupanno próbowali schwytać „Pożeracza”. Znasz dobrze te personalia.

Traf chciał, że rok po tej sprawie człowiek ów odszedł z policji otrzymując niewiarygodnie wysoki spadek od babci jednej z zamordowanej dziewczynek. Kobiety, która samotnie wychowywała ukochaną wnuczkę, osieroconą przez tragicznie zmarłych rodziców. Kapitan ten odszedł z policji i założył sporą fundację, która – jak się okazało – przyniosła mu zarówno poważanie, jak i kolejne pieniądze. Tym człowiekiem był twój zleceniodawca. Ten, który wpakował cię w sprawę Victora Prooda. Który nie szczędził środków, by pomóc komuś, kto prawdopodobnie przed kilkoma laty pomógł jemu.

Poczułeś dreszcze przybiegające ci wzdłuż kręgosłupa.

Miałeś dosyć ponurego studiowania zakurzonych artykułów. Zresztą, miałeś umówione spotkanie z pewnym wyglądającym na cwaniaka małolatem.

* * *

Gazeciarz okazał się być wart pokładanych w nim oczekiwań.



Z mina cwaniaka opowiedział ci wszystko co widział i słyszał, wcześniej jednak sprawdzając, czy dostał od ciebie tyle, na ile się umawialiście.

- Więc tak – nadawał jak spiker relacjonujący wyścigi konne przez radio. – Mało kto zna tą firmę. Mówią, że głownie załatwia ona coś na Bliskim Wschodzie, a tutaj ma tylko fifkę czy coś takiego, jakieś podobne słowo. Faceci gadali, że pracuje tam taka świetna dziewczyna, wiesz pan, z cyckami jak góry i nogami jak Kilimaczuru. Że najczęściej ta laleczka przychodzi w poniedziałek, niekiedy we wtorek i nazywa się Tamara. Chyba jest sekretszparką tam w tej firmie. Czy cuś. Poza tym przychodzi jeszcze jeden facio w gajerku, którego nazywają w innych biurach mister Oczko, bo ma dwie różne gały. Znaczy w różnych kolorach. Ale ten to juz od święta się pojawia. Ogólnie większość uważa, że firma to zwykła przykrywka jakiś lewych interesów, i że cycata Tamara jest nieświadomą ofiarę wyzyskiwaczy i hochszuflerów. Spisałem dla pana numer telefonu tej Tamary, bo się okazało, że taki jeden bladziak z sąsiedniej firmy „High Project Company”, na prośbę tej laleczki zbiera listy dla tej drugiej firmy, tej co ona tam w niej pracuje, a potem dzwoni do niej, by ją zakapować że one są – podłubał w nosie - . Kumasz pan? No i to zasadzie już full wersja. Może należy się jakaś premiucha, nie sądzi pan dobroczyńca, co?

Chłopak spisał się na medal.


* * *

Za to obserwacja korytarza niewiele dała. Przez cały czas, kiedy obserwowałeś wejście do „Kuturba” nikt nie wszedł, ani nie zatrzymał się przy tych drzwiach. No, ale sam wiesz najlepiej, że w twojej pracy jedną z najważniejszych cech jest cierpliwość. A w dobrej restauracji mogłeś jej mieć tyle, ile było trzeba. Jutro niedziela, zatem firma nie będzie czynna.


Herbert J. Hiddink

Mimo niedzieli twoja oficyna wydawnicza była czynna z powodów kilku ważnych kontraktów, które ostatnio zawarliście. W odróżnieniu jednak od zwykłych wyrobników fabryk wasz personel mógł liczyć na spore nadgodziny i premię, więc każdy był pogodzony z sytuacją.

Wydałeś kilka poleceń oczekując na ich możliwe szybkie wykonanie.

Z samą ochroną nie będzie problemu. Przed południem pojawił się u ciebie w domu przedstawiciel wybranej firmy i wycenił usługę. Po krótkich, lecz dość emocjonujących targach obaj byliście zadowoleni. On w sumie bardziej, ponieważ nocna ochrona będzie pochłaniała miesięcznie blisko 10% twoich dochodów. Wydatek dość odczuwalny dla budżetu na dłuższą metę, ale nie miałeś ochoty ani zamiaru spotkać się ponownie z tym ... CZYMŚ.

Potem pojawił się przedstawiciel firmy budowlanej. Policzył okna i wymierzył wszystko, co było do wymierzenia. Kolejne trudne negocjacje finansowe i udało ci się zawrzeć umowę. Komplet zabezpieczeń zostanie zamontowany u ciebie do końca przyszłego tygodnia i pochłonie blisko miesięczną, w sumie niemałą, pensję. No i tydzień! Ale niestety nie da się szybciej. Wszystko musi zostać wykonane pod wymiar, tak by zapewniało ci maksimum bezpieczeństwa.

Dopiero wtedy zorientowałeś się, że Łosiek – nim wylądował w szpitalu – coś zanotował w notesiku. Informację, że dzwoniła panna Gordon i prosiła o pilny kontakt. Pod spodem Łosiek zanotował „była mocno zdenerwowana”.

Amanda Gordon

Do domu wróciłaś dość wcześnie. Widziałaś, że samochód z kierowcą Wagnonowa dłuższą chwilę postał jeszcze pod twoim domem, a szofer palił papierosa wpatrując się w twój dom. Niedobrze. To, że zgodziłaś się na przywiezienie do domu pozwoliło właścicielowi „Dance Macabre” poznać gdzie mieszkasz. Gdyby zamierzał coś mniej eleganckiego, niż nieco kokieteryjna kolacyjka przy szampanie i kawiorze, miał cię jak na talerzu.

Przez dłuższą chwilę nie mogłaś sobie znaleźć miejsca, więc zajęłaś się tym, co wydawało ci się najbardziej teraz ważnym. Zadzwoniłaś do kolejnych członków „grupy” badającej sprawę Victora.

Hiddinka jeszcze nie było w domu – lecz kamerdyner obiecał, że przekaże mu wiadomość, jak tylko wróci. Lafayetta nie było. Lyncha również nie udało ci się złapać. W hotelu, w którym zatrzymał się Dwight poinformowano cię, że wymeldował się wczoraj i przypomniałaś sobie, że detektyw wrócił do Nowego Yorku, by tam powęszyć wokół „Kuturba”. Chopp również był nieuchwytny. Zaczynałaś popadać w lekką paranoję. Pozostała ostatnia osoba. Stypper. Jedyny, który na miejscu.

Rozmowa z Teodorem uspokoiła cię nieco. Poszłaś spać.

* * *

Niedzielny poranek powitał cię zwyczajowo w łóżku.

Zaraz po przebudzeniu czekała na ciebie niespodzianka. W saloniku stał ogromny kosz róż



Z liścikiem – a jakże.

„W podziękowaniu za wspaniały wieczór dla uroczej damy. Oddany sercem i duszą Wagonow.
P.S. Zapraszam dzisiaj o 2 popołudniem na gonitwę hartów, tam gdzie spotkaliśmy się za pierwszym razem”.


Liścik pachniał mocną wodą kolońską. Jak obietnica. Niepokojąca obietnica.

Wyjrzałaś przez okno i za ozdobnym parkanem otaczającym twoją posesję zobaczyłaś mężczyznę w jasnym garniturze. Stał pod drzewem i obserwował twoje mieszkanie. Nie musiałaś się długo zastanawiać dla kogo pracuje.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 13-10-2010 o 00:31.
Armiel jest offline