Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-10-2010, 14:07   #61
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
O tak. Los nareszcie uśmiechnął się do niej trochę. Amanda nuciła pod nosem ulubioną melodię szykując się na wieczorny bankiet u Wagonowa. Może nie tylko uda jej się porozmawiać z samym Fiodorem, ale możliwe, że ujrzy wreszcie jakieś poszukiwane twarze.
Spieszyła się. Ubrała się starannie, zrobiła wieczorny, efektowny makijaż i poprawiła fryzurę.
Potem przyjrzała się sobie krytycznie w lustrze. Wyglądała elegancko i modnie, ale nie wyzywająco. Tak jak lubiła. Nadal nucąc, włożyła obuwie i biżuterię.
Kiedy pokojówka oznajmiła jej, że taksówka już czeka Amanda chwyciła jeszcze niewielką torebkę, w której ukryła, tak na wszelki wypadek, podręczny pistolet. Nadal nie wiedziała z kim lub czym ma do czynienia, a broń dawała jej przynajmniej złudne poczucie bezpieczeństwa.

***

Nie spodziewała się, że Wagonow będzie mieszkał w tak okazałej i drogiej części miasta. To było miejsce o którym mogła tylko pomarzyć, ponieważ ceny nieruchomości w tej dzielnicy były niebotyczne. Z przyjemnością rozglądała się więc po malowniczej okolicy podziwiając przepiękne, stare posiadłości i bujną roślinność.
Kiedy taksówka zatrzymała się wreszcie pod wskazanym adresem Amanda poczuła się onieśmielona.
Przy żeliwnej, zdobionej bramie oczekiwał jednak kamerdyner, dlatego zebrała się w sobie i z pewną miną podała nazwisko.
W drodze do oświetlonej i równie pięknej, co mijane po drodze, rezydencji Wagonowa kobieta zastanawiała się nad ciszą panującą dookoła. Wyraźnie słyszała szum oceanu w oddali i szelest liści na wietrze. Coś tu było nie tak. Gdzie samochody, szoferzy i muzyka? Przyjechała punktualnie, a nie mogła w żaden sposób pomylić daty. Poza tym przy bramie oczekiwana jej.
Z niepewnością w sercu wkroczyła do wnętrza. Postawny służący o twarzy rasowego bandziora uprzejmie przyjął jej płaszcz i poprowadził przez korytarze, ozdobione licznymi dziełami sztuki, do drzwi zdobionych roślinnymi motywami.
Zdecydowanie biznes pana Wagonowa przynosił wielkie profity. Coraz bardziej skłonna była uwierzyć w jego powiązania z rosyjską mafią.

Jadalnia, do której ją wprowadzono była równie atrakcyjna i olbrzymia jak i ta część posiadłości, którą zdążyła zobaczyć.
Ku zaskoczeniu Amandy w środku znajdował się jedynie sam Fiodor Wagonow, a olbrzymi stół zastawiony był dla tylko dwóch osób.
Gospodarz z czarującym uśmiechem podszedł i całując ją w rękę powiedział:

- Proszę mi wybaczyć, droga panno Gordon, ale w ostatniej chwili moim znajomym wypadło kilka spraw i nie byli w stanie przyjść. Myślę jednak, ze jakoś nadrobimy ich nieuprzejmość.

Amanda zrozumiała, że dała się wyprowadzić na manowce szczwanemu lisowi. Najwyraźniej to nie jej intelekt zachwycił Rosjanina. Uśmiechnęła się jednak siląc się na spokój, a w głowie szykowała już plan awaryjny.

- Widzę, że przebiegłość pana jest równie elegancka jak i jego gust. – powiedziała z lekko żartobliwą nutką w głosie, a kiedy składał na jej dłoni pocałunek dodała przekornie – Doceniam szarmanckich mężczyzn, którzy gotowi są powalczyć o względy damy bez pośpiechu i łatwizny, panie Wagonow. Myślę więc, że nie obrazi się pan kiedy wypijemy lampkę szampana, a potem ja elegancko pozwolę odwieźć się do domu i zaprosić któregoś dnia na ponowne spotkanie w bardziej dyplomatycznych okolicznościach.

Miała nadzieję, że Rosjanin pojmie aluzję. Bała się. Cholernie się bała. Jeśli ten człowiek użyje przemocy… Pomyślała przez chwilę o pistolecie ukrytym w torebce. Czy umiałaby strzelić do człowieka?

Wagonow popatrzył na nią przeciągle, trochę zaskoczony, a przez jego twarz przebiegł cień rozczarowania. Szybko jednak zmitygował się i ponownie ku jej zaskoczeniu roześmiał głośno mówiąc.

- Echhhh kobiety…. Obdarzone niezawodnym instynktem, dzięki któremu natychmiast wiedzą, kiedy dany mężczyzna traci dla nich głowę. Dobrze więc panno Gordon. Wypijmy za następne spotkanie, choć serce mi krwawi… - zakręcił się więc wesoło i napełnił kieliszki szampanem. Następnie wskazał Amandzie wygodny fotel, podał jej kieliszek, a sam… zasiadł do pianina.

Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Mając w głowie różne stereotypy na temat wschodnich temperamentów spodziewała się raczej awantury... lub czegos gorszego.
Tymczasem Wagonow zagrał lekki, zabawny kawałek, którego nie znała, ale który świetnie dopasował do sytuacji.

Jak mogła być tak nieostrożna? – myślała. Przecież na dobrą sprawę nikt nie wiedział gdzie właśnie jest. Miała szczęście, że Wagonow okazał się być uwodzicielem a nie gwałcicielem. Krytykowała w myślach swoja głupotę, a Rosjanin próbował muzyką zmiękczyć jej niewieście serce .

***

Na szczęście dla Amandy Wagonow okazał się być gentlemanem. Wieczór zakończył się toastem i odrobiną muzyki. Gospodarz zadzwonił po szofera i nakazał odwieźć kobietę do domu. Przy pożegnaniu potwierdził chęć ponownego spotkania i schował w romantycznym geście oferowaną mu wizytówkę w kieszonce na sercu, ale w jego oczach wyraźnie widziała drapieżne pożądanie.
Amanda zdawała sobie sprawę, że taka strategia jak dzisiaj może się jeszcze co najwyżej raz udać. W końcu jednak będzie musiała się zadeklarować, a wiedziała, że nie zostanie jego kochanką, nawet dla Victora.
Zamyślona spoglądała przez przyciemnione szyby limuzyny, kiedy szofer ruszył spod domu.
Wtedy dostrzegła idących w kierunku rezydencji mężczyzn. Drugiego z nich, zakwalifikowała jako wysokiego i barczystego goryla.
Tego pierwszego rozpoznała natychmiast. Był nim jej tajemniczy informator, który zgłosił się w odpowiedzi na ogłoszenie, które zamieściła w Daily Telegraph – Borys Walenjew.
Więc jednak wieczór nie okazał się być kompletną klapą. Znalazła powiązanie Wagonowa z człowiekiem o różnych kolorach tęczówki. Podekscytowana poprawiła się na siedzeniu i wyjęła lusterko z torebki.
Musiała koniecznie porozmawiać z resztą i omówić ewtl. ponowne spotkanie z Fiodorem Wagonowem. Potrzebowała męskiej ochrony.
A może Garrett będzie chciał przycisnąć Walenjewa?

Po powrocie do domu obdzwoni całe towarzystwo i umówi ich jutro na spotkanie.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 12-10-2010, 22:39   #62
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Niedzielny poranek 3 lipca 1921r zaczął się słonecznie, lecz nie każdy w Bostonie cieszył się nim tak samo. Większość ludzi wychodziła do kościoła, niektórzy do pracy, niektórzy słodko leniuchowali. Jeszcze inni próbowali poukładać swój świat na nowo.

Życie toczyło się po nich, niczym bezlitosny walec. Miażdżąc marzenia i złudzenia...


Walter Chopp

Wczorajszy wieczór był naprawdę pełen wrażeń. Wrażeń o których Walter prędko nie zapomni, jak bardzo by tego nie pragnął. Kiedy morfina podana w szpitalu przestała działać księgowy obudził się czując ból na każdym calu pobitego ciała.

Nie został w szpitalu, bowiem lekarze nie stwierdzili zagrożenia życia. Nie wrócił do domu, bo na to zwyczajnie zabrakło mu odwagi. Wybrał się odurzony morfiną w jedyne, w miarę bezpieczne miejsce, które mu przyszło do głowy.

- Już ci lepiej? – zapytał Teodor Stypper stawiając niezgrabnie herbatę na stoliku obok kanapy w salonie, na której Chopp spędził noc.

Za oknem słońce świeciło już jasno, a ptasie trele docierały z pobliskich zarośli. Lato zaczęło się pełną parą.

- Myślałem o tym, Wal – powiedział Teodor. – Może ... może ... – widać że słowa nie chcą mu przejść przez gardło. - Może powinniśmy sobie dać spokój – dokończył wreszcie. – Najpierw ja, potem ty.

- Co? Zaraz? – w końcu do obolałej głowy księgowego dotarł sens słów przyjaciela z frontu.

Przeniósł wzrok na rękę i nogę Teodora, nadal zamknięte w gipsowej skorupie.

- Więc to nie był wypadek? Czemu nie powiedziałeś nam wcześniej!?

Teodor przetarł wolną dłonią zmęczoną, lekko nieogoloną twarz.

- Powinienem – przyznał w końcu. – Ale bałem się, że was spłoszę. A Victor. Victor potrzebował przyjaciół. Teraz sam juz nie wiem, Walter. To poszło za daleko. Mi tylko jakiś zamaskowany typek połamał kości, kiedy wychodziłem z domu wystawionego na sprzedaż. Ty ... Sam wiesz najlepiej.

Mogłem zginąć – natrętna myśl przebiegła przez głowę księgowego, ale szybko odrzucił ją precz.

- Tu chodzi o coś więcej – powiedział Walter zapalając papierosa podanego przez Teodora. – Giną ludzie i chodzi o sprawiedliwość.

Dokładnie wiedzieli, kto i kiedy powiedział te słowa....


* * *

Ludzie siedzieli w okopie czekając na rozkazy. Pili gorzką, zbożową kawę, którą niedawno przyniesiono zza linii umocnień. Było ciepło i mówiono o zbliżającej się kapitulacji Niemiec. To dawało nadzieję, na przeżycie koszmaru, w jakim spędzili ostatnie kilka miesięcy swego młodego życia. Wszyscy – ochotnicy z poboru, którym rzeczywistość szybko wybiła z głów mrzonki o zaszczytach służby. Wokół siebie widzieli jedynie błoto, śmierć, cierpienie i krew, a zamiast chwały towarzyszył im strach i gasnąca nadzieja na powrót do bliskich. Żołnierze.



Gdzieś niedaleko nich wybuchł szrapnel. Błoto i szlam poleciały w górę zabryzgując kilku skulonych w okopie mężczyzn. Wszyscy usmarowani byli tym świństwem od stóp, do głów. Jakiś nowy wychylił się mimo ostrzegawczych krzyków sierżanta. Stypper zdołał pociągnąć go za nogę w ostatniej chwili. Obaj znaleźli się w błocie. Kula świsnęła nad nimi wyrzucając kolejną porcję błota w powietrze, kiedy wbiła się w ziemie po drugiej stronie transzei.

- Nie wychylaj się z okopu, jeśli chcesz żyć! – syknął sierżant na podwładnego. – Strzelec wyborowy tylko czeka na takie okazje.

Potem rzucił do kogoś za swoimi plecami.

- Wal. Jest chyba na drzewie po lewej. Dasz radę trafić.

- Tak. Tylko zajmijcie go czymś.

- Jasne. Przebiegnę się moment – powiedział Stypper. – Na ten numer z hełmami na lufie, już się nie nabierają.

- Nie musisz tego robić Teo – mówi ktoś z oddziału. Bill Wronsky.

- Tu chodzi o coś więcej – uśmiech Styppera jest szaleńczy. – Giną ludzie i chodzi o sprawiedliwość. Wal. Jest twój.

Potem – Walter Chopp pamięta – że była muszka i szczerbinka, i był odległy cel wśród spalonych konarów drzewa. Mierzył, nacisnął cyngiel i niemiecki strzelec spadł na ziemię.


* * *

Nadal trwa wojna. Lecz zmienił się wróg i reguły. Ból w straconym koniuszku palca budzi uśpione po wojnie demony.

Ten Tołoczko nie ma pojęcia z kim zadarł. Może być twardym zabójcą i psycholem, ale to kapral Walter Chopp wrócił do kraju z medalem, mając na koncie siedemnaście potwierdzonych trafień. I sam Bóg wiedział ile innych zabitych na sumieniu podczas normalnych działań frontowych, kiedy strzela się na oślep by zabić nie wroga, lecz własny strach.

- Zapomniałem ci powiedzieć, Wal – westchnął Teodor – Dzwoniła wczoraj Amanda. Ma coś pilnego.


Vincent Lafayette


Obudziłeś się rano w swoim mieszkaniu czując duszność. Zerwałeś się z łóżka i otworzyłeś okna wpuszczając zarówno świeże powietrze, jak też gwar ulicy. Nie pamiętasz snu który śniłeś, lecz na pewno był nieprzyjemny.

W blasku dnia wczorajsze spotkanie w zaułku samo wydaje się snem. Lecz rozcięta dłoń zaprzecza temu, iż było ono jedynie wytworem fantazji.

Tam, za oknami, na ulicach wielkiego miasta, żyją setki tysięcy nieświadomych niczego ludzi. Pozostaje pytanie, czy bycie w garstce tych, którzy mają świadomość, iż świat jest bardziej złożonym i przerażającym miejscem niż wydaje się większości, jest powodem do radości i dumy czy wręcz przeciwnie – do niepokoju i szaleństwa na końcu drogi.

Szykując się do wcielenia w plan zwabienie sióstr Callahan wyjąłeś swój notatnik i najlepszą papeterię. A potem starannie dobierając potencjalnych uczestników przedstawienia sposób ekscentryków, ludzi na skraju szaleństwa i tych, którzy już dano przekroczyli ową nikła granicę normalności zrobiłeś listę trzydziestu osób, które mogłyby być zainteresowane występem takich dewiantów jak „Tiger Lillies”.

Potem zabrałeś się za wypisywanie zaproszeń, starannie kaligrafując każdą literę. Treść zaproszenia jednakowa. Termin – noc z piątku na sobotę, 8-9 lipca. Tyle czasu powinno wystarczyć, by ludzie zdołali zaplanować wizytę.

Na koniec zostawiłeś sobie dwa najważniejsze zaproszenia. Otylia Callahan i jej starsza siostra Modesta.

Kilka telefonów później zaufany chłopak na posyłki z teatru ruszył w miasto by dostarczyć zaproszenia pod wskazane adresy.

Zrobiło się wczesne popołudnie. Czas na spacer i resztę planów związanych z wśliźnięciem się w „doborowe” towarzystwo „artystów” bostońskich, którzy sztukę traktowali jedynie jako snobistyczny narcyzm lub ... nawet częściej ... jako formę zaspokojenia perwersyjnych potrzeb, nie tylko seksualnych.

Cóż. Boston, zapewne jak każde większe miasto na świecie, nie różnił się tym zbytnio od Paryża, Wiednia czy Berlina. Z tego co zdołałeś zauważyć, wyróżniało go tylko jedno – przeklęte korki na ulicach.


Leonard D. Lynch


Ostre, przedpołudniowe słońce zaświeciło ci w oczy ostatecznie wyciągając z łóżka. Jest niedziela, czas wolny od studiów (w końcu jest przerwa międzysemestralna) i pracy (niedziela). Twoje myśli wracają jednak do wydarzeń wczorajszej nocy. Pamiętasz jedynie to COŚ a potem ... twoje mieszkanie.

To jakiś obłęd!

Cała ta sytuacja rozwinęła się w sposób jakże ... niespodziewany.

Przez chwilę przyglądałeś się rzemyczkowi i wiszącemu na nim kłowi.



Przedmiot wyglądał tak ... zwyczajnie w blasku dnia, lecz czułeś, że jest niezwykle ważny. W końcu, z tego co wspominał Hiddink, jego syn zadał sobie wiele trudu, by go ukryć. Tak. To dobre słow. Ukryć. Tylko przed kim? Lub przed czym?

Niejasne wspomnienia biegu. CZEGOŚ ścigającego ciebie i Lafayetta przez mroczne i brudne ulice. Odgłosy wystrzałów.

Pukanie do drzwi wyrwało cię z zamyślenia.

Otworzyłeś ostrożnie, lecz na progu stał jedynie nieszkodliwy staruszek – właściciel mieszkania.

- Paniczu Lynch – zawsze bawiło cię te „paniczowanie” dziadka, lecz teraz ton jego głosu sugeruje „poważną rozmowę”. – Musimy poważnie porozmawiać.

Jest dokładnie tak, jak sądziłeś.

- Ostatnio inni lokatorzy zaczęli skarżyć się na panicza zachowanie. – powiedział staruszek spoglądając na ciebie jakby zakłopotany. – Późne powroty do domu. Wdowa Cramp, ta stara dewota, nawet napomknęła, że czuła od panicza alkohol i wdziała jakiegoś podejrzanego, starszego i zdyszanego mężczyznę wychodzącego wczoraj w nocy od panicza z mieszkania. Proszę potraktować tę rozmowę, jako ostrzeżenie. Nie chciałbym mieć problemów z policją. Jeśli te ..incydenty będą się powtarzały zmuszony będę paniczowi wypowiedzieć mieszkanie.

Popatrzył na ciebie z pewnym żalem. Mimo marudnego charakteru staruch chyba nawet cię lubi.

- Niech się panicz gdzieś przejdzie – zaproponował. – A ja przyjdę tutaj i nieco je ogarnę mieszkanie. Umyję okna i wywietrzę. Śmierdzi tutaj zgniłym mięsem.


Dwight Garrett


W drodze do miejskiej biblioteki, gdzie trzymane są stare gazety oprawione w opasłe tomiszcza, przypomniałeś sobie więcej szczegółów sprawy. To było cztery lata temu. W 1917 roku. W Europie szalała Wielka Wojna a USA – po przechwyceniu i odszyfrowaniu depeszy z Niemiec do Meksyku, w której rząd Niemiec namawiał Meksyk do ataku na Stany Zjednoczone i wsparcie oraz zatopienie przez niemiecka łódź podwodną amerykańskiego okrętu, w marcu 1917 USA zerwało ogłoszoną w 1914 roku neutralność i przystąpiły do wojny przeciwko Niemcom. Nic więc dziwnego, że dzienniki z tego okresu skupiły się przede wszystkim na wieściach z frontu i sukcesach amerykańskich żołnierzy.

Sprawa Samuela Lupanno nie zajęła tyle miejsca w prasie, ile na pewno poświęcono by jej w innych okolicznościach.

Sprawa zaczęła się od zniknięcia małej dziewczynki. 10-cio latki o imieniu Violetta. Violetta Inwald. Zamożna rodzina zgłosiła sprawę policji, lecz ta była bezradna. Więc rodzina wynajęła jednego z lepszych prywatnych detektywów w mieście. Ten szybko odkrył prawidłowość. Zniknięcia dzieci zdarzały się częściej. Co kilkanaście dni. Prawdopodobnie zboczeniec, lecz po trzech miesiącach zniknęła kolejna dziewczynka – niejaka Sandra Kaleta. Udało się jej zbiec przed napastnikiem lecz znaleziono ją obłąkaną nad rzeką, na pół utopiona i pogryzioną przez jakieś zwierzęta, jak przypuszczano. Lecz badania śladów ugryzień wykazały, że dziewczynkę oprócz zwierzęcia, pokąsał także jakiś człowiek.

Archiwum wydawał się być mroczniejsze, kiedy czytałeś te słowa.

Okazało się, że Samuel Lupanno miał pomoc. Ze strony bostońskiego przyjaciela i młodego jasnowidza, którego tożsamości wolałby nie ujawniać. To przy jego pomocy i talencie Lupanno udało się powstrzymać falę mordów. Schwytano kult śmierci, który porywał i mordował, a potem zjadał małe dziewczynki. Podczas obławy policyjnej zastrzelono ośmioro uczestników – czytając między wierszami domyśliłeś się, że policjantom puściły nerwy jak odnaleźli sprawców. Udało się pojmać tylko niejakiego Alexandra Corpeczko – który uważał się za pół krwi demona i pół krwi człowieka, a zjadając dziewczynki miał rzekomo pozyskiwać tajemne moce, by w końcu przyzwać demonicznego władcę, którego celem było zniszczenie świata. Corpeczko uznano za niepoczytalnego, lecz ze względu na odrażające czyny jakich dokonał (przypisuje się jemu i jego kultowi zabójstwo przynajmniej osiemnastu dziewczynek) skazano na śmierć prze powieszenie. Wyrok wykonano pół roku później. To właśnie jego nazywano „Pożeraczem z Long Island”.

Wczytując się w kolejne artykuły udało ci się znaleźć imię tajemniczego przyjaciela detektywa Lupanno. Był nim niejaki Victor P. Trafiłeś też na jeszcze jedno, nader interesujące nazwisko. Imię kapitana zespołu śledczych, którzy niezależnie od Lupanno próbowali schwytać „Pożeracza”. Znasz dobrze te personalia.

Traf chciał, że rok po tej sprawie człowiek ów odszedł z policji otrzymując niewiarygodnie wysoki spadek od babci jednej z zamordowanej dziewczynek. Kobiety, która samotnie wychowywała ukochaną wnuczkę, osieroconą przez tragicznie zmarłych rodziców. Kapitan ten odszedł z policji i założył sporą fundację, która – jak się okazało – przyniosła mu zarówno poważanie, jak i kolejne pieniądze. Tym człowiekiem był twój zleceniodawca. Ten, który wpakował cię w sprawę Victora Prooda. Który nie szczędził środków, by pomóc komuś, kto prawdopodobnie przed kilkoma laty pomógł jemu.

Poczułeś dreszcze przybiegające ci wzdłuż kręgosłupa.

Miałeś dosyć ponurego studiowania zakurzonych artykułów. Zresztą, miałeś umówione spotkanie z pewnym wyglądającym na cwaniaka małolatem.

* * *

Gazeciarz okazał się być wart pokładanych w nim oczekiwań.



Z mina cwaniaka opowiedział ci wszystko co widział i słyszał, wcześniej jednak sprawdzając, czy dostał od ciebie tyle, na ile się umawialiście.

- Więc tak – nadawał jak spiker relacjonujący wyścigi konne przez radio. – Mało kto zna tą firmę. Mówią, że głownie załatwia ona coś na Bliskim Wschodzie, a tutaj ma tylko fifkę czy coś takiego, jakieś podobne słowo. Faceci gadali, że pracuje tam taka świetna dziewczyna, wiesz pan, z cyckami jak góry i nogami jak Kilimaczuru. Że najczęściej ta laleczka przychodzi w poniedziałek, niekiedy we wtorek i nazywa się Tamara. Chyba jest sekretszparką tam w tej firmie. Czy cuś. Poza tym przychodzi jeszcze jeden facio w gajerku, którego nazywają w innych biurach mister Oczko, bo ma dwie różne gały. Znaczy w różnych kolorach. Ale ten to juz od święta się pojawia. Ogólnie większość uważa, że firma to zwykła przykrywka jakiś lewych interesów, i że cycata Tamara jest nieświadomą ofiarę wyzyskiwaczy i hochszuflerów. Spisałem dla pana numer telefonu tej Tamary, bo się okazało, że taki jeden bladziak z sąsiedniej firmy „High Project Company”, na prośbę tej laleczki zbiera listy dla tej drugiej firmy, tej co ona tam w niej pracuje, a potem dzwoni do niej, by ją zakapować że one są – podłubał w nosie - . Kumasz pan? No i to zasadzie już full wersja. Może należy się jakaś premiucha, nie sądzi pan dobroczyńca, co?

Chłopak spisał się na medal.


* * *

Za to obserwacja korytarza niewiele dała. Przez cały czas, kiedy obserwowałeś wejście do „Kuturba” nikt nie wszedł, ani nie zatrzymał się przy tych drzwiach. No, ale sam wiesz najlepiej, że w twojej pracy jedną z najważniejszych cech jest cierpliwość. A w dobrej restauracji mogłeś jej mieć tyle, ile było trzeba. Jutro niedziela, zatem firma nie będzie czynna.


Herbert J. Hiddink

Mimo niedzieli twoja oficyna wydawnicza była czynna z powodów kilku ważnych kontraktów, które ostatnio zawarliście. W odróżnieniu jednak od zwykłych wyrobników fabryk wasz personel mógł liczyć na spore nadgodziny i premię, więc każdy był pogodzony z sytuacją.

Wydałeś kilka poleceń oczekując na ich możliwe szybkie wykonanie.

Z samą ochroną nie będzie problemu. Przed południem pojawił się u ciebie w domu przedstawiciel wybranej firmy i wycenił usługę. Po krótkich, lecz dość emocjonujących targach obaj byliście zadowoleni. On w sumie bardziej, ponieważ nocna ochrona będzie pochłaniała miesięcznie blisko 10% twoich dochodów. Wydatek dość odczuwalny dla budżetu na dłuższą metę, ale nie miałeś ochoty ani zamiaru spotkać się ponownie z tym ... CZYMŚ.

Potem pojawił się przedstawiciel firmy budowlanej. Policzył okna i wymierzył wszystko, co było do wymierzenia. Kolejne trudne negocjacje finansowe i udało ci się zawrzeć umowę. Komplet zabezpieczeń zostanie zamontowany u ciebie do końca przyszłego tygodnia i pochłonie blisko miesięczną, w sumie niemałą, pensję. No i tydzień! Ale niestety nie da się szybciej. Wszystko musi zostać wykonane pod wymiar, tak by zapewniało ci maksimum bezpieczeństwa.

Dopiero wtedy zorientowałeś się, że Łosiek – nim wylądował w szpitalu – coś zanotował w notesiku. Informację, że dzwoniła panna Gordon i prosiła o pilny kontakt. Pod spodem Łosiek zanotował „była mocno zdenerwowana”.

Amanda Gordon

Do domu wróciłaś dość wcześnie. Widziałaś, że samochód z kierowcą Wagnonowa dłuższą chwilę postał jeszcze pod twoim domem, a szofer palił papierosa wpatrując się w twój dom. Niedobrze. To, że zgodziłaś się na przywiezienie do domu pozwoliło właścicielowi „Dance Macabre” poznać gdzie mieszkasz. Gdyby zamierzał coś mniej eleganckiego, niż nieco kokieteryjna kolacyjka przy szampanie i kawiorze, miał cię jak na talerzu.

Przez dłuższą chwilę nie mogłaś sobie znaleźć miejsca, więc zajęłaś się tym, co wydawało ci się najbardziej teraz ważnym. Zadzwoniłaś do kolejnych członków „grupy” badającej sprawę Victora.

Hiddinka jeszcze nie było w domu – lecz kamerdyner obiecał, że przekaże mu wiadomość, jak tylko wróci. Lafayetta nie było. Lyncha również nie udało ci się złapać. W hotelu, w którym zatrzymał się Dwight poinformowano cię, że wymeldował się wczoraj i przypomniałaś sobie, że detektyw wrócił do Nowego Yorku, by tam powęszyć wokół „Kuturba”. Chopp również był nieuchwytny. Zaczynałaś popadać w lekką paranoję. Pozostała ostatnia osoba. Stypper. Jedyny, który na miejscu.

Rozmowa z Teodorem uspokoiła cię nieco. Poszłaś spać.

* * *

Niedzielny poranek powitał cię zwyczajowo w łóżku.

Zaraz po przebudzeniu czekała na ciebie niespodzianka. W saloniku stał ogromny kosz róż



Z liścikiem – a jakże.

„W podziękowaniu za wspaniały wieczór dla uroczej damy. Oddany sercem i duszą Wagonow.
P.S. Zapraszam dzisiaj o 2 popołudniem na gonitwę hartów, tam gdzie spotkaliśmy się za pierwszym razem”.


Liścik pachniał mocną wodą kolońską. Jak obietnica. Niepokojąca obietnica.

Wyjrzałaś przez okno i za ozdobnym parkanem otaczającym twoją posesję zobaczyłaś mężczyznę w jasnym garniturze. Stał pod drzewem i obserwował twoje mieszkanie. Nie musiałaś się długo zastanawiać dla kogo pracuje.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 13-10-2010 o 00:31.
Armiel jest offline  
Stary 17-10-2010, 15:03   #63
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Stara i arogancka - dwa słowa, które idealnie pasowały do wdowy po Arnoldzie Crampie, jej mąż zginął kilka lat temu, prowadził jakąś firmę czy coś takiego, firma po śmierci Crampa splajtowała, a jego małżonka musiała porzucić spory dom w dość drogiej dzielnicy, na rzecz trzypokojowego mieszkania, pod małą kawalerką niejakiego Leonarda Lyncha."
Douglas podał dziadkowi herbatę, po czym usiadł przy stole naprzeciw niego:
- C-cóż, przepraszam za te małe w-wybryki, j-jednak wszystko mogę wyjaśnić.
W odpowiedzi mężczyzna tylko chrząknął, mrukną coś pod nosem i pytającym wzrokiem ponaglał studenta.
- Ten mężczyzna, to jeden z profesorów z U-uniwersytetu, pod koniec semestru pożyczyłem od niego k-kilka książek, wczoraj spotkaliśmy się całkiem przypadkiem w k-kawiarni naprzeciwko księgarni w której pracuję, a jako, że nie miałem wcześniej okazji oddać mu k-książek, postanowiliśmy, że skorzystamy z okazji i załatwimy to od razu... ponadto zapowiadało się na ulewę, a nie udało nam się złapać taryfy, wiec mocno przyspieszyliśmy kroku...wie pan, człowiek nauki to człowiek ze-zestresowany, ciągle w napięciu, więc i pali papierosy, przez co wysiada mu już k-kondycja - chłopak zaczerpnął głęboki oddech czekając na reakcję staruszka... przy nim kłamanie wychodziło mu w pewien sposób...naturalnie.
- Co wykłada? - mruknął rozganiając chmury myśli znad głowy Lyncha
- Kto? Ach, profesor...naucza francuskiego, ale bardzo interesuje go a-antropologia - mówił kiwając głową, co w zamyśle miało przekonać ciągle skrzywionego dziadka
- Jest rodowitym francuzem?
- Tak - rzucił chłopak modląc się, aby przesłuchanie w końcu się skończyło.
- Więc, jak zawsze ta stara purchawa narobiła niepotrzebnego rabanu, wiedziałem, że panicz nie mógłby... - zawiesił głos, po czym wykonał ręką nieokreślony ruch uwieńczony uderzeniem w stół. Leonard skrzywił sie nieco i wydobył z siebie uśmiech taki, na jaki było go w tym momencie stać.
- A o tym alkoholu co panicz powie? - zażenowana twarz zmieniła swój wyraz w minę grzebiącego w nie swoich sprawach kreta
- T-tutaj, niestety nie mogę zaprzeczyć - wyjąkał, po czym podszedł do szafki w której trzymał jedną z butelek ukrytych w domu, na plakietce wykaligrafowane było "68"
Starzec wydał z siebie przeciągłe "O" i ze wzrokiem przebiegłego lisa wpatrywał się w butelkę.
"Tu cię mam..."
- A-ale myślę, że to mogłoby p-pozostać między nami - chłopak powtórnie uśmiechnął się i wręczył butle dozorcy, który przyjął prezent z udawanym oburzeniem. Jego nastawienie od razu się zmieniło, tu rzucił jakąś zasłyszaną "na ławeczce" anegdotkę, tam znowu zapytał jak tam egzaminy, co tam w pracy, jak stary Taylor się trzyma i na koniec tradycyjne pytanie, czy poznał jakąś dziewczynę... po pół godziny takiej rozmowy Leo czuł sie bardziej zmęczony niż ucieczką przed ghulem, którą "zaliczył" ostatniej nocy.
- Niech się panicz gdzieś przejdzie – zaproponował. – A ja przyjdę tutaj i nieco je ogarnę mieszkanie. Umyję okna i wywietrzę. Śmierdzi tutaj zgniłym mięsem.
Chłopak zapakował kilka rzeczy do torby i wyszedł "na miasto" zostawiając dozorcę w pokoju męczącego się z niemytymi od dobrych dwóch lat oknami... nawet gdyby próbował grzecznie podziękować i spławić staruszka, ten by nie odpuścił...

- UCIEKAMY!
Huk wystrzałów dudnił i obijał się o ściany mózgu, dwa żółte ślepia, cień, leżący Lafayette, gdzie teraz?! Essex...
Wszystko co udało mu się zobaczyć, było jak pocięty i posklejany na nowo film...wszystko w kompletnym nieładzie, bez jakiegokolwiek sensu, kilka obrazów i dźwięków...

Natychmiast wyciągnął rewolwer z torby po czym złamał go...w bębenku była tylko jedna kula...pięć wystrzałów.
Kobieta idąca obok niego spojrzała z paniką w oczach, na broń.
Skręcił w boczną uliczkę, po czym ruszył biegiem w kierunku domu.
"Dostać się do Prooda..."

Parter był pusty, dziadek najwyraźniej nadal męczył się z pleśnią, zgniłym jedzeniem i innym złem panoszącym się po lokum Lyncha. Drzwi do swojego mieszkania zostawił puste, co mimo wszystko było dziwne, jednak po myśli studenta.
Otworzył notes, po czym rozgorączkowany zaczął wertować strony...
- T-tak, dostałem Pański numer od ojca...dokładnie...dobrze, będę za pół godziny.
Wybiegł z kamienicy równie szybko jak do niej dotarł, złapał taksówkę.

- Zna się na tym? - mężczyzna miał okropnie chrapliwy głos, do ust miał przylepionego papierosa, w popielniczce dymiły resztki poprzedniego.
- T-tak, wydaje mi się, że już coś potrafię
- Nie ma się wydawać, ma wiedzieć - podrapał się po przylizanych i świecących od tłuszczu włosach, które mimo małej ilości znakomicie okrywały prawie łysą czaszkę - i nie jąkać się. - widocznie chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak spazmatyczny kaszel nie dawał mu wyksztusić z siebie słowa. Wyciągnął z szafki cienką teczkę po czym rzucił ją na biurko machając przy tym Lynchowi, na znak, że skończyli.

W teczce była zamieszczona tylko jedna obarczona kilkoma stęplami karta z imieniem i nazwiskiem oraz miejscem gdzie siedzi, zapisana bardzo niewyraźnym i rozlewającym się na wszystkie boki pismem: Vito Paganini, Więzienny Zakład Stanu Massachusetts....tym razem szczeście mu dopisało.
Wsiadł do taksówki, po czym kilkoma nieskładnymi ruchami dłoni dopisał na kartce nazwisko Victor Prood.
Po chwili był już na miejscu, strażnikowi przy bramie pokazał dokument zaświadczający o zatrudnieniu u niejakiego Thomasa Milesa, najwidoczniej łysy grubas był dobrze znany policji, strażnik odsunął się od przejścia bez słowa.
- W czym mogę pomóc? - stęknął znudzony mundurowy siedzący w "recepcji"
Chłopak podłożył obity pieczęciami świstek pod oczy mężczyzny.
- Proszę za mną, panie...?
- Lynch.
Pierwszy mężczyzna był zwykłym rozprowadzaczem bimbru, pracującym na zlecenie włoskiej mafii... przynajmniej tak wydawało się policji, dlatego zamknęli go w tym gmachu. Facet był całkowicie niegroźny, na początek rzucił nawet dość zabawny dowcip, na który odpowiedzią strażnika było jedynie "groźne" zmarszczenie brwi.
Po zrobieniu trzech zdjęć i otrzymaniu od policjanta "iksa" przy nazwisku Paganiniego ruszyli w kierunku celi Prooda. Aby do niej dotrzeć musieli wcześniej przejść przez jakieś stalowe drzwi pilnowane przez olbrzymiego gabara z karabinem w rękach.
- Phil, to jakiś fotografczyna, zaprowadź go do Prooda, ja tu za ciebie popilnuje.
- Przepustka
Leo wyciągnął z czeluści torby małą karteczkę, którą otrzymał przy wejściu na teren więzienia.
Reakcją Phila było jedynie "pfff",
W tej części więzienia nie było zwykłych krat, jedynie ciężkie metalowe drzwi z wielkimi zasuwami i kilkoma dziurami na klucze.
Strażnik spojrzał przez "okienko"
- Prood, masz gościa. - i zamknął go. Po czym zwrócił się do Douglasa:
- Masz pan pięć minut - z okropnym zgrzytem drzwi ustąpiły, a oczom studenta ukazało się małe, okratowane pomieszczenie. Prood siedział unieruchomiony przy łóżku i skrępowany kaftanem. Drzwi zatrzasnęły się. Pomieszczenie było wilgotne i o wiele chłodniejsze niż pozostała część gmachu. Jedyne co mu się wtedy przypominało to wykład z pierwszego roku z psychologii dotyczący różnych, przedziwnych fobii, jak na przykład strach przed ciasnymi pomieszczeniami.
Niepewnym krokiem przysunął się bliżej łóżka
- P-panie profesorze? To ja, Leo- głos mu drżał, sam nie wiedział czy była to wina zimna, które panowało w pomieszczeniu, czy też widoku zmizerniałego i widocznie wycieńczonego mentora i przyjaciela.
Spojrzał na chłopaka lekko zamglonym wzrokiem, Widać że był nafaszerowany jakąś chemią
- Witam Leo. Zaliczyłeś sesję? - głos miał chrapliwy, jednak wyraźnie, ciągle świadomy.
- Tak - rzucił nieco ogłupiony, po chwili otrząsnął się - mam niecałe pięć minut i bardzo dużo pytań - dokończył i złapał oddech. Na początek muszę wiedzieć co to jest - chłopak wyciągnął z torby wisiorek z kłem.
- La fange kuturbe, diabolos - stęknął zamyślony
- Kieł kurtuba? Co mam z nim z-zrobić?
- Schowaj, Nie noś, bo one to wyczują. Wyrzuć. Zakop... pozbądź się. Ale najpierw powiedz skąd go masz, Leo
- Razem z Teodorem Stypperem i kilkoma pańskimi znajomymi p-próbujemy pana stąd wyciągnąć. Hiddink go znalazł, jego syn Artur zaginął.
- Artur - zajęczał półświadomie - Musicie go znaleźć.
- On wie! Wie! - mężczyzna wyraźnie się ożywił
- Co wie?
- Wie wszystko...
- Dobrze, wie profesor gdzie on może być, albo kto g-go porwał?
Leki, którymi naszprycowano Prooda dały o sobie znać, na ostatnie słowa Lyncha zareagował nagłym szlochem:
- Porwał... Nie ma go
- Spokojnie p-profesorze, proszę się uspokoić, nie mam dużo czasu, ale jeśli mi pan pomoże to znajdę Artura i wyciągniemy stąd pana - student próbował uspokoić otumanionego lekami mężczyznę, jednak sam widocznie był poddenerwowany, świadomy, że za chwilę do celi może wtoczyć się Phil ze swoim karabinem i przerwać rozmowę.
- Nie rozumiesz, Leo. Zawsze był z ciebie dobry chłopak, lecz nie rozumiesz. To DZIEJE się naprawdę
- Spokojnie,tylko spokojnie, co się zaczyna
- Koniec wszystkiego, co żywe, chłopcze. Oni .. tego chcą
- Ghule? Kurtub? Ludzie z różnokolorowymi oczami?
- Oni wszyscy... Leo. Wszyscy ... oszaleli.
- Jak to powstrzymać?
- Nie wiem
- Kto może wiedzieć? Artur?
- Może ... sam już nie wiem... głowa mnie boli - Prood był wyczerpany, głowa wisiała leniwie na barkach, kiwając się co chwilę.
- Kto mógł porwać Artura? Ghule? Kurtub?
- Nie wiem, Leo. Naprawdę nie wiem. Moja kuzynka. Amanda Gordon. Skontaktuj się z nią. ona wie więcej. Chyba ze jesteś jednym z nich ... prawda! Podszedłeś mnie! Podszedłeś! Przyznaj się!
- Współpracuję z panną Gordon - rzucił nie zwracając uwagi na ostatnie słowa Victora
- Kłamiesz! Tak ! Kłamiesz? Nie kłamiesz? - profesor rzewnie szlochając wpatrywał się w Leonarda
- Ja bym nigdy pana nie okłamał
- Wierzę ci Leo. Co oni mi dali? - policzki zdobiły mieniące się w świetle, małe, spływające z oczu punkciki.
- Proszę Leo. On żyje wiesz. tego jestem pewien.
- Potrzebuję jakiegoś t-tropu, czegokolwiek, niech pan postara się coś przypomnieć, może coś o śledztwie w Duvarro Spocket?
- Duvarro Sprocket. tam to się zaczęło...Wydaje mi się, że one coś tam budują.
- W fabryce?
- Tak. Dlatego zaginął Alexander. On, możliwe że żyje. I jest z nimi lub się ukrywa ...
- Rozumiem ... co się panu stało wtedy kiedy pan - głośno przełknął ślinę - kiedy zginęła Angelina.
- Nie pamiętam....Naprawdę niczego nie pamiętam ... - głośne pukanie do drzwi rozległo się po celi.
- Musisz iść - szepce Victor - I uważaj na nich, Leo...
Chłopak szybko wydobył z torby aparat, po czym zrobił trzy zdjęcia. Victor nie zważając na to kończył: - To nie są ludzie... Nie mają ludzkich uczuć... Nie boją się ... niczego ...
- Będę p-panie profesorze ... i wyciągniemy pana stąd
- Ważniejsi są inni, Leonardzie. Mogą zginać miliony jeśli ktoś ich nie powstrzyma, więc musisz być ostrożny. Ich los spoczywa na twoich barkach
- Wszystkim się zajmiemy, proszę się nie obawiać - student poklepał lekko profesora po ramieniu po czym stanął przy drzwiach
- Nie popełnijcie mojego błędu
- Postaramy się - szepną, po czym wyszedł mrucząc coś do strażnika.

- I jak...*khe, khe* wyszły? - zdjęcie Vito Paganiniego nie miało żadnych smug, rozmazów czy innych niedoskonałości, bez słowa podał już sucha fotografię do mokrych rąk pracodawcy:
- Widzę, że się chłopcze nadajesz do tej roboty *kheee*, jakbyś chciał jeszcze popykać kilka zdjęć, zgłoś się do mnie...a wypłatę za to odbierz jutro - wyszczerzył zęby, po czym wrócił do swojego biura pokasłując co chwila.
W końcu miał chwilę spokoju, usiadł w kącie ciemni i napawając się zapachami chemikaliów zapalił papierosa...
"Budują coś...co mogą budować te...potwory"
Oparł głowę o ścianę, przed oczyma ciągle widział tego zmizerniałego, otumanionego Victora Prooda...
"Praca w fabryce..."

Komin fabryczny, mimo iż była niedziela ciągle dymił, z wnętrza dobiegał dźwięk maszyn....biuro kadr znajdowało się w małym, stalowym baraku tuż przy wejściu na halę.
Za biurkiem siedziała niezbyt przyjemna z wyglądu kobieta.
- Wypełni formularz i tu go rzuci - wskazała palcem na blat przed sobą.
"Imię i nazwisko"
Jedyne, tak na prawdę ważne pytanie z całego "formularza", przy którym bez zastanowienia się naskrobał "Bob Lipton".
- Pięć cenciaków, na godzinę, zaczyna jutro rano, szmate i mietłe do odebrania tutaj, pełna zmiana, dwanaście godzin - ryknął babsztyl, po czym zerknęła na formularz, pogniotła go i rzuciła gdzieś na biurko obok.

Na zewnątrz się ściemniało... wspomnienie rytuału i mglistej ucieczki momentalnie przyspieszyło krok Lyncha, któremu udało się schwytać ostatnią taksówkę odjeżdżającą dwie przecznice dalej od zakładu... musiał uważać, aby nie zostać nakrytym... w pewnym momencie złapał się na tym...
"Zachowujemy się jak Garret...."
Wieczór spędził przy "pielęgnacji" rewolwera oraz rozmyślaniach nad tym, gdzie zginęło pięć pocisków z bębenka...
"Tak...jutro czeka nas ciężki dzień w...pracy, rano musimy zadzwonić też do Lafayette'a i poprosić, aby przekazał wszystkie nasze nowinki dalej...tak, muszą wiedzieć, o tym czego się dowiedziałem, oczywiście musimy pójść do fabryki i trochę poszperać i powęszyć...może wypytać delikatnie jakichś młodszych pracowników..."
Kontemplację broni przerwało pukanie do drzwi...Walter Chopp...
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 18-10-2010 o 21:08. Powód: literufka...
zodiaq jest offline  
Stary 17-10-2010, 17:45   #64
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Mimo, że każdy ruch sprawia mu ból, chce walczyć. Tołoczko, Wagonow i wszystkie inne ruskie nazwiska w tym mieście będą musiały się z tym pogodzić.

-Nie, Teodorze. Tak nie może wyglądać koniec. Cokolwiek oni tu robią, zapłacą za to. Victor Prood gnije w psychiatryku, moja żona nie żyje, ty masz połamane nogi, syna Hiddinka... nie wiadomo, co z nim, teraz ja. Alexander i Angelina Duvarro też byli pewnie niewinni. Nie widzisz tego Teodorze?

Stypper siedział w fotelu z wyciągniętą na podnóżku nogą. Był ubrany w podomkę i wyraźnie podenerwowany stanem, w jakim znajdował się jego przyjaciel. Dłoń, mocno zaciśnięta na szklaneczce whisky, zdradzała dodatkowo frustrację swoją aktualną bezradnością. Ale to już tylko kilka dni do zdjęcia gipsu. –Walterze, usiądź wreszcie! Jesteś przecież wykończony.

Ale jak Walter miał posłuchać rady Teodora, skoro czuł się jak worek, w którym zawiązano wściekłego dobermana, który robi wszystko, żeby tylko z niego się wydostać i zacząć gryźć. Wziął, co prawda skromną kąpiel i skorzystał również z gościnnego wnętrza szafy przyjaciela, wybierając sobie wygodne spodnie i koszulę do kompletu, ale tak jakby nie zauważył tego wszystkiego. Myśli jego wciąż krążyły wokół Tołoczki i jego kompanów. Jak tylko zamknął oczy w wannie, zaraz pojawiała mu się powykrzywiana twarz i te dwukolorowe gały, świdrujące jego czaszkę. Nowe ubrania Teodora, mimo że świeżo wyciągnięte z szafy, przesiąknięte były zapachem benzyny. Nie mógł się od tego uwolnić. Ale dzięki temu, jego poszkodowane ciało dawało o sobie znać mniejszym natężeniem bólu – świadomość była zaprzężona do innej roboty.

Chodził w tę i z powrotem po pokoju. Papieros za papierosem zdawał się nie dawać rady z jego nerwami. Natomiast gdyby nie systematycznie wlewany alkohol do żołądka, byłoby zapewne jeszcze gorzej. Początkowo, wychodząc ze szpitala, myślał tylko o jednym – zadzwonić do Garretta, niech on powie, co ma robić. Niech weźmie odpowiedzialność za jego czyny – robi się zbyt niebezpiecznie – żeby nic więcej już nie zepsuć. Im bliżej był jednak mieszkania Teodora, im mniejsze było oszałamiające działanie morfiny, im bardziej realny stawał się ból, tym bardziej narastała w nim chęć zabijania.

To, co obserwował w łazienkowym lustrze u Styppera, przybliżało go zrealizowania krwawej wendetty. To odbicie, które widział, nie mogło być jego własnym – wolał nie ruszać świeżego opatrunku nosa, który założyli mu w szpitalu – nie wiadomo, co tam się jeszcze może kryć. Ale palec musiał odwinąć. Na ten widok mógł zareagować tylko skrzywieniem. Nie chciał więcej na to patrzeć, więc Teodor skacząc na jednej nodze pomagał mu założyć nowy bandaż. Całe ciało pokrywały siniaki i zaczerwienienia, a plecy pokryte były zadrapaniami spowodowanymi przez szarpanie się i ocieranie o twardą korę. Jedyne, z czego mógł być zadowolony, to, że nie miał połamanych żeber, choć na pewno były mocno poobijane, bo dawały się we znaki przy każdym ruchu. Teodor nie był więc zdziwiony, że Chopp chce mordować. Postanowił w tej sytuacji być głosem rozsądku i hamować zapędy księgowego. To dzięki niemu, Walter znów wrócił do koncepcji, że chyba najlepiej będzie powiadomić o wszystkim Dwighta. I tak prawda jest taka, że Chopp nie mógłby się raczej teraz nigdzie pokazywać, bo na pewno jest śledzony. Tym bardziej nie może sobie pozwolić na spotkanie z pozostałymi, żeby nie narazić ich na niebezpieczeństwo, ale przede wszystkim, żeby nie zawalić śledztwa, bo to, uważał, jest najważniejsze. Garrett pewnie by tylko potwierdził jego myśli, a jego pozytywne zdanie pomogłoby mu w miarę spokojnie znieść chwile urlopu w śledztwie.

-Trzeba zadzwonić do Hiddinka – powiedział Walter. – On powinien mieć nowojorski numer do Garretta.

Herbert próbował przekonać go, żeby wpadł do niego do biura, bo to nie sjest rozmowa na telefon. Po szybkim streszczeniu wydarzeń z lasu, przestał na to nalegać. Z rozmowy Walter dowiedział się o wizycie gula u wydawcy i spotkaniu Amandy z Wagonowem. Znowu naszła go chęć działania ich metodami. Czemu by nie porwać kogoś z tej całej ruskiej bandy i po prostu zacząć torturować. On z chęcią by się tym zajął na ochotnika. Opowieść natomiast o wizycie gula w domu Hiddinka nieco zbagatelizował. To znaczy zbagatelizował to, że gość nie był człowiekiem. W tej chwili dla Waltera najbardziej palący był człowieczy aspekt tej historii: Tołoczko. A te pieprzone dwa różne oka to za mało, żeby uczynić z niego demona.

Niemniej jednak, Hiddink nie miał namiarów na Garretta.

-Hej – olśniło nagle Teodora. –Przecież ja mam telefon do faceta, który wynajął Dwighta.

Nawet nie za długo czekali, aż centrala zrealizuje im połączenie z Nowym Jorkiem. Gdy telefon zadzwonił, słuchawkę podniósł Teodor, ale Walter tak się wyrywał do tej rozmowy, że Stypper musiał dać za wygraną i w końcu przekazać mu aparat. Ten wziął go trzęsącymi się rękami i usiadł na kanapie:

-Dzień dobry panu... z tej strony mówi Walter Chopp. Razem z Teodorem Stypperem i jeszcze kilkoma innymi osobami jesteśmy przyjaciółmi Victora Prooda.

-Witam Walter. Jason Brand z tej strony – Chopp był nieco zaskoczony bezpośredniością rozmówcy, który od razu przeszedł na „ty”, ale wziął to za dobrą kartę.

-Dzwonimy do ciebie, bo pilnie potrzebujemy skontaktować się z Dwightem Garrettem, a ty podobno wynająłeś go do sprawy Victora... Czyli też jesteś jego przyjacielem, prawda?

-Powiedzmy, Walterze – po krótkiej pauzie dodał: -Ale nie potwierdzam. Natomiast, jeśli potrzebujecie numeru pana Garretta, to mogę go wam podać, jest w końcu w każdej nowojorskiej książce telefonicznej.

-Z chęcią, ale chciałem również porozmawiać - Walter na chwilę zawiesił głos. -Z panem. To znaczy z tobą.

-Słucham.

-Prowadzimy śledztwo razem z Dwightem. Wszystkimi nami kieruje tutaj jedna myśl: chcemy pomóc naszemu przyjacielowi i cieszymy się, że możemy korzystać z pomocy zawodowca, czyli Garretta. Za to powinniśmy być wdzięczni głównie tobie. Ale ostatnio zaczęło wszystko iść nie tak. Do głosu zaczynają dochodzić niejakie gule... A mnie wczoraj o mało nie spalili żywcem w lesie. Ludzie o oczach różnego koloru - znowu zawiesił głos i zaczął kaszleć. - Przepraszam, ale wciąż dochodzę do siebie po wczorajszym. Jason - zmienił głos na bardziej przyjacielski - jeśli możesz nam cokolwiek powiedzieć na ten temat, co powinniśmy wiedzieć, żeby dłużej przeżyć i zniszczyć wszystkich za to odpowiedzialnych, to powiedz nam to teraz. Zanim będzie za późno.

-To nie jest rozmowa na telefon... Walterze. Zapraszam cię do Nowego Jorku. Codziennie odwiedzam Central Park i siadam w ogródku szachowym. Między 12 a 14.

-Czemu nie przyjedziesz do Bostonu? – odpowiedział Walter pytaniem.

-Nie lubię opuszczać Nowego Jorku. Poza tym to ty masz sprawę do mnie, a nie odwrotnie.

-To dlaczego wynająłeś Garretta? Rozumiem, że to nie zachcianka i tobie też na tym zależy. Nie wiem tylko, z jakiego powodu...

-Już wspomniałem: nie na telefon. Powiem szczerze, nie znamy się. Możesz być kimkolwiek. Jeśli chcesz porozmawiać, wiesz gdzie mnie znajdziesz. A teraz żegnam. I myślę, że do zobaczenia.

-Może i masz rację. Myślę, że rzeczywiście będę. Do widzenia.

-Tak myślę. Do zobaczenia zatem i bywaj. Aha, i nocą nie gaś światła. Taka dobra rada – dodał na koniec, ale Walter nie wiedział, czy to taki żart, czy autentyczna rada.

Księgowy przekazał treść rozmowy Teodorowi i stwierdził, że chyba rzeczywiście spakuje się i pojedzie. To rozwiąże przecież wiele spraw: zniknie z pola widzenia Tołoczki i ferajny, a jednocześnie dalej będzie brał czynny udział w śledztwie.

-On na pewno coś wie, Teodorze – mówił podekscytowany księgowy. –Mówił to wszystko takim tonem, jakby raz już przeżył to, co my. Teodorze, to może być coś. Jadę do siebie po rzeczy.

Wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć na Arch Street. Do mieszkania Douglasa. „Dobrze, że ten szczeniak mieszka blisko mnie” – myślał sobie Chopp, który w tym momencie cholernie mocno chciał się dowiedzieć, czy udało się chłopakowi dotrzeć do Victora. Victor to kolejny element, który wydawał mu się teraz bardzo ważny, a zupełnie przez nich niedoceniany. Tylko Amanda wpadła, że wypadałoby porozmawiać z samym Proodem. On przecież najwięcej wie o sprawie. Widziała się z nim tylko chwilę, a następstw tego spotkania jest mnóstwo: a)że Duvarro Sprocket najważniejsze; b) że gule rzeczywiście istnieją; c) uważać na różnookich. I wszystko się sprawdziło. Co do joty.

Ale Douglasa i tak w domu nie było. „Nic straconego, zajdę do niego przed odjazdem”.

Dalsza droga do domu przebiegała nie tylko chodnikiem, ale również po twarzach wszystkich mijanych przechodniów. Walter dokładnie się przyglądał mijanym Bostończykom i wyszukiwał w nich ruskiego pierwiastka. Rozglądał się na boki, żeby przyłapać jakąś postać na chowaniu się za rogiem. Co jakiś czas zatrzymywał się nagle i odwracał za siebie, żeby nabrać pewności, że i tam nie ma ogona. Co prawda wszyscy mijający go ludzie przyglądali mu się mniej lub bardziej, ale to raczej ze względu na jego aktualną fizjonomię, a nie na jego zainteresowania. W każdym razie Walter nie znalazł rzetelnego dowodu na to, że ktoś go śledzi. To oczywiście nie zmienia faktu, że i tak był przekonany, że ciągnie za sobą ogon. „Ten wyjazd do Nowego Jorku to jednak był dobry pomysł. Uwolnię się na chwilę od nich wszystkich, a Tołoczko pomyśli, że się przestraszyłem i opuszczam Boston na dobre”.

Po dziesięciu minutach marszu, wszedł do cukierni w swojej bramie, gdzie Harry przywitał go kolejnym: -Jezu, Walter, co się stało? – ale nie miał nic przeciwko prośbie księgowego, żeby zadzwonił do Hiddinka z informacją, że zmiana planów, bo Chopp nawiązał kontakt ze zleceniodawcą Garretta w Nowym Jorku i w związku z tym wyjeżdża.

****

Obudził się o ósmej wieczorem. Czyli tak, jak sobie nastawił budzik. To w zupełności wystarczy, żeby się spakować, wykąpać, zapytać pani Higgins, czy nikt podejrzany się nie pytał o niego, zjeść dobrą kolację jak zwykle naprzeciwko i jeszcze zahaczyć o Douglasa. Ból oczywiście cały czas mu doskwierał, ale czuł się lepiej. Bo cały czas działał, nie wypadł z akcji. A do tego cały czas miał przemiłe wrażenie, że to on z nich wszystkich wniósł najwięcej do tego śledztwa. Na dowód tego dotykał się po obolałej twarzy. Że to on im pokazał. Zwykły, kurwa, księgowy. Bez konszachtów, bez życia towarzyskiego, bez obycia, ale z motywacją. Bo cały czas, jak przez mgłę, miał nadzieję na to, że na końcu tej całej historii, będzie czekała na niego Muriel z rozłożonymi ramionami. I znowu będzie mógł się do niej przytulić.

Na razie jednak stał pod drzwiami Leonarda i głośno pukał. W ręku trzymał niewielką walizeczkę, w której była koszula na zmianę. Do tego spodnie, trochę kosmetyków – głupoty. Najważniejsze, że za paskiem spodni na plecach tkwił sobie rewolwer, a do łydki miał przymocowany nóż do ryb.

Douglas zaprosił go do środka. Trochę przejął się wyglądem księgowego, więc od razu ruszył do kuchni, żeby coś przygotować, ale Walter zaoponował: -Nie kłopocz się Leonardzie, zaraz mam pociąg... – kierując się do pokoju, zmienił jednak zdanie: -Chociaż gorąca herbata dobrze by mi zrobiła.

Po chwili dołączył do niego chłopak. Przyniósł termos i rozlał gorący płyn do kubków. Chopp podniósł parujące naczynie do ust i nawet złamanym nosem poczuł, że herbata jest z wkładką. Leonard również upił łyk i zapytał: -W-wyjeżdża pan?

-Muszę na chwilę zniknąć i przestań wreszcie mówić do mnie pan – po kolejnym łyku herbaty, Walter poczuł, że jest gotowy kolejny już raz tego dnia opowiedzieć historię z Tołoczko.

-Ucieczka to c-chyba jedyne dobre rozwiązanie – głośno pomyślał Douglas po wysłuchaniu relacji. –D-dokąd pan wyjedzie?

-Jadę do Nowego Jorku, tam się spotkam ze zleceniodawcą Garretta. Może czegoś się dowiemy, ale powiedz mi, czy próbowałeś dotrzeć do Prooda – Walter szybko zmienił temat, bo właśnie tego chciał się dowiedzieć: co z Proodem i czy jest w stanie im pomóc jakimiś informacjami i zaleceniami. Chłopak na to pytanie wyraźnie spochmurniał i powiedział: -Tak...profesor nie wygląda zbyt dobrze, ale sporo s-się dowiedziałem.

-Byłeś u niego? Naprawdę? Opowiadaj! – księgowy teraz zrozumiał, że nie doceniał chłopaka.

-U-udało mi się do niego d-dostać pod przykrywką fotografa na zlecenie policji...p-profesor był nafaszerowany jakimiś lekami...według niego m-musimy odnaleźć zaginionego syna Hiddinka...p-profesor mówił, że Artur wie więcej...p-poza tym mówił o fabryce Duvarro...wspominał o w-wynikach ś-śledztwa jego i Angeliny...nie pamiętał zbyt dużo, ale w-wspomniał, że w-według niego w fabryce K-kuturb coś buduje...coś c-co ma zniszczyć cały świat....wiem, że brzmi to dość nierealnie, j-jednak po tym co p-przeżyliśmy...

-Kuturb coś buduje wewnątrz fabryki – Walter pomyślał na głos. –Duvarro Sprocket jest więc tylko przykrywką...

-U-udało mi się także z-zatrudnić w f-fabryce...s-spróbuję tam powęszyć, m-może coś znajdę, jakiś punkt z-zaczepienia, który poruszy n-nasze ś-śledztwo do przodu – kontynuował chłopak.

-Świetnie, tylko uważaj na siebie – powiedział księgowy, a w duchu poczuł zawiść: „Mi się nie udało tego dokonać. Przestań! Przestań Walter tak myśleć! Wszyscy działacie razem i tylko to się liczy. To nie są żadne pieprzone zawody”. -U Hiddinka był gul. W domu. Poturbował jego lokaja.

-Ch-cholera...- chłopak instynktownie wpakował rękę do wiszącej na krześle torby. –Sz-szukał kła...

-Kła? Tego wisiorka... no tak... A ja myślałem, że może właśnie Artura. Skąd wiesz, że kła?

-P-profesor...p-pokazałem mu go i zapytałem...t-to kieł ghula, p-profesor p-powiedział, że je przyciąga.

-Masz go u siebie?

-T-tak i na razie tak z-zostanie, póki nie będę w-wiedział do czego może im być p-potrzebny.

-Nie boisz się? Może powinniśmy go gdzieś zakopać...

-Jeśli go z-zakopiemy oni na pewno go znajdą, a p-póki nie dowiemy się do czego służy, lepiej nie ryzykować.

-Rozmawiałem przez telefon z tym Jasonem, który wynajął Garretta. Powiedział, żeby pod żadnym pozorem nie gasić w nocy światła. Początkowo myślałem, że to żart, ale teraz widzę, że może rzeczywiście nie powinieneś gasić na noc.

-J-już od czasu ry-rytuału nie gaszę światła – powiedział Leonard i skrzywił się na samo wspomnienie. Tymczasem Walter znowu zmienił temat: -Wracając do Prooda... Myślisz, że uda nam się go ocalić? Biorąc pod uwagę jego obecny stan?

-W-wiem, że musimy się spieszyć. Inaczej mo-mogą go wykończyć.

Walter siedział teraz i rozkoszował się chwilą. Było przytulnie, pili sobie herbatkę, rozmawiali. Co prawda, poruszane tematy nie należały do najprzyjemniejszych, ale Choppa opanował jakiś taki spokój, czyli coś, za czym miał prawo tęsknić od dobrych kilku dni. Niestety, chwili odejścia nie mógł odwlekać w nieskończoność. Za niecałą godzinę odjeżdża nocny pociąg do Nowego Jorku. Trzeba iść. -Dzięki za herbatkę. Muszę już lecieć, bo mam pociąg. Życzę ci powodzenia w Duvarro i uważaj na siebie.

-Dz-dziękuję i nawzajem...Nowy Jork to spore m-miasto, proszę się nie z-zgubić - uśmiechnął się, po czym uścisnął dłoń Waltera.

***

Stał na kładce nad torami.



Na razie nie wchodził na dworzec. Za dużo ludzi, a w każdym widzi potencjalny ogon. To by mogło doprowadzić go do jakiejś psychozy. A tutaj jest spokój. Na dworzec wejdzie przed samym odjazdem. Zajmie miejsce i postara się zasnąć. Pod warunkiem, że pozwolą mu na to jego myśli. Kuturb coś buduje w Duvarro... No proszę, poważne przedsięwzięcie, pewnie jest w to zaangażowana cała mniejszość rosyjska na trasie NY – Boston. Teraz młody będzie najbliżej centrum wydarzeń. Tylko, żeby się nie wygadał... „Im więcej wiemy, tym bardziej zaczyna mi się wydawać, że po prostu powinniśmy powymordowywać tych ludzi”

A siedząc już w pociągu, myślał o dwóch sprawach: pierwsza dotyczyła Dwighta. Walter myślał sobie: „Najpierw cały czas chciałem zadzwonić do Garretta, jako zawodowca. Żeby podejmował decyzje, bo jest niebezpiecznie. A skończyło się na tym, że radzę sobie sam. Co więcej, jadę na spotkanie z jego zleceniodawcą – a to wiąże się z nieinformowaniem go o tym, bo przecież jest drażliwy na tym punkcie. Jak napadł na mnie wtedy w szpitalu. Hm, ciekawe jak by się zachował, jak byśmy się niechcący spotkali w Central Parku na przykład...”. Druga sprawa była bardziej prozaiczna: „Cholera, jak mnie uwiera ten pistolet za spodniami. Muszę sobie sprawić fachową uprząż na tę broń. Taką na ramiona. Ale to jak wrócę, a może i w Nowym Jorku... Przecież będę tam o 6 rano, a Jason w Central Parku jest od południa...”
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 18-10-2010, 13:30   #65
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Widzicie tego gówniarza, jak pomyka Piętnastą wydzierając ryło i machając gazetami? Patrzcie, jaki jest pełen energii i zadowolony, gdy zapieprza z podwójnie przebitą przeze mnie wytargowaną forsą za wykonaną robotę w kieszeni. Jak podskakuje, jak nawija i kombinuje. Patrzcie, jak świetnie ulicznik ten odnajduje się w pulsującym rytmie miasta...

Ten szczyl to właśnie jedna z rzeczy, dla których kocham Nowy Jork.






Na drugi dzień była niedziela. Niedziela była idealnym dniem, na to co chciałem zrobić. Budynek, w którym mieściło się biuro Kuturba, był otwarty. Bóg siódmego dnia odpoczywał. Te finansowe kwartały Wielkiego Jabłka nie miały na to czasu. Biura dalej prowadziły swą działalność, telefony dzwoniły, sekretarki nosiły kawy i kłamały że szefów nie ma, wielki organizm tłoczył dolary przez swoje arterie jak co dzień. Mimo to jednak w niedzielę nie wszystkie biura były otwarte a interesantów było wyraźnie mniej, a to oznaczało mniej wścibskich oczu i prawie puste korytarze.

Wstrzymałem oddech nasłuchując zamka. Palce poruszyły wytrychem o milimetr, w dół...A teraz w lewo i...
Ciche szczęknięcie upewniło mnie, że jeden zamek puścił. Nie zdziwiło mnie to, urządzenie autorstwa Friderica Bloomberga nie było szczytem wyrafinowania technicznego - znałem te trybiki na pamięć. Na szczęście drugi zamek też kupiono u tego samego rzemieślnika. Obejrzałem się, pusto. Piętnaście sekund, jeszcze tyle potrzebuję. Wsunąłem narzędzie i wykonałem pierwszy ruch, nasłuchując uważnie zamka...Nieznaczny zgrzyt upewnił mnie, że idę w dobrą stronę...Jeszcze dwa, trzy dobre ruchy.
W tym momencie jakaś pieprzona ciota w tanim krawacie akurat musiała zrobić sobie przechadzkę po tym piętrze. Zastygłem śledząc tor tego otyłego pocisku w za krótkich spodniach, ale po chwili stało się jasne, że mężczyzna ten zmierza akurat w tę odnogę korytarza...Nie było czasu. Naparłem na próbę na drzwi - zamek był już prawie otwarty, ale jeszcze trzymał. Jeden ruch - i był wyłamany, ale było to nieodwracalne. Zawahałem się...
Kroki były coraz głośniejsze, a fałszywe pogwizdywanie "Old McDonald had a farm" było katuszą dla uszu. Nie było innego wyjścia - całym ciężarem wcisnąłem na drzwi, zamek chrupnął i puścił, a ja wśliznąłem się jak piskorz do środka pustego biura. Pociągnąłem drzwi - nie domykały się już, zamek był uszkodzony, ale trzymałem klamkę - aż upewniłem się, że gwizdanie znikło razem z całym artystą w któryś z wcześniejszych biur tego korytarza.
Było cicho. Po dłuższej chwili bezruchu upewniłem się, że nikt nie idzie i unieruchomiłem drzwi tak bardzo jak to się dało, jeśli nawet wyglądały na uchylone, to bardzo nieznacznie.

Potarłem rękoma w rękawiczkach o siebie rozglądając się i ruszyłem do szybkiego przeglądu pomieszczeń. Biuro miało trzy pomieszczenia i wyglądało bardzo zwyczajnie, meble i dyplomy na ścianach - te sprawy. W małej salce konferencyjnej nie znalazłem nic ciekawego. W sekretariacie nachyliłem się nad utensyliami do parzenia kawy i herbaty, zaglądając do środka i wąchając. Już tutaj, jeśli wiedziało się jak patrzyć, było widać że ktoś używa zarówno ich jak i całego biura sporadycznie.
Teczki z korespondencją...Moje palce biegały szybko, a jeszcze szybciej oczy. Rachunki, pisma urzędowe, przerzucałem pospiesznie, wyglądały na standardowe, jeśli zdarzyło mi się coś odrobinę choć ciekawego - odkładałem do skórzanej urzędniczej teczki, która była dziś elementem mojego kamulfażu. Wydruki finansowe...Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że firma regularnie otrzymuje pieniądze z dwóch źródeł - chyba jakieś stałe zlecenia oraz sama wpłaca niemałą kwotę na jedna organizację. Zapisałem biegiem w notesie te dwie nazwy i adresy, a potem wszystkie znalezione dokumenty finansowe wrzuciłem do swojej teczki, żer dla Waltera. Od kiedy zamek został zniszczony, nie było sensu udawać, że nikogo tu nie było. Znalazłem jeszcze teczkę z dokumentami założycielskimi - zapisałem nazwiska członków zarządu i udziały do notesu. Kto zostawia dokumenty założycielskie w sekretariacie? Dziewczyna dostanie po tej uroczej dupie, bo zamierzałem nieco utrudnić chociaż funkcjonowanie firmy niszcząc tak ważne dla dokonywania działań na rynku dokumenty.
Teczki dotyczące kontraktów i korespondencja z Bliskim Wschodem, gdzieś w Kairze i chyba w Kalkucie - Indie - wszystko do mojej teczki. Potrzeba było czasu i odpowiednich gryzipiórków by coś z tego wydobyć.

Rzut oka przez szparę na korytarz. Spokój.

Gabinet szefa. Gust. Elegancja. Pokój był uporządkowany i czysty. Zbyt czysty. Ludzie, nawet porządniccy, pracując muszą zostawiać po sobie jakieś ślady. Ten pokój był praktycznie nie używany, podobnie jak cała firma która prawdopodobnie była tylko wydmuszką. Zapach cygar. Spory obraz na ścianie - egzotyczne miasto. Te zwierzęta, które w odróżnieniu ode mnie mogą nie pić całymi tygodniami. Stawiałbym na Kair. Zajrzałem też na ścianę za obrazem i sprawdziłem do tego, czy za ramami lub płótnem czegoś nie ma. Szuflada...Zdjęcia...Dwa zdjęcia...Oho, są starzy znajomi...A te ptaszki? Później, wrzuciłem wszystkie zdjęcia do teczki. Szukamy dalej, Dwight, nie ma czasu...Czas śniadań dla pracowników niedługo się skończy...

Gdy zegarek powiedział mi, że czas kończyć zabrałem się za usuwanie ewentualnych śladów. Przez cały ten czas nie paliłem, cholernie już pragnąłem papierosa. Podwójnie sprawdziłem, czy czegoś nie zostawiłem. Na koniec stanąłem w gabinecie szefa i położyłem teczkę z dokumentami założycielskimi na środku jego biurka.
Przed moimi oczyma stanął Stypper... Jego "wypadek"...Może innych ta bajeczka przekonała...Ja wiedziałem, co mu się stało. Co to znaczy. Przeżywałem już to parę razy, jeszcze gdy pracowałem...powiedzmy, po drugiej stronie. Zaczęła się wojna. A skoro tak...

Wyciągnąłem zapalniczkę.

Gdy moje kroki cichły, w zaciszu głównego gabinetu firmy Kuturb, jeszcze na razie spokojnie i cicho, tańczył rosnący z każdą chwilą ogień... Nazwiska członków zarządu znikały pomału, gdy cały papier czerniał i skręcał się w płomieniach...

Szary, odziany w tani garnitur urzędnik ze skórzaną teczką idący spokojnym krokiem był już daleko, gdy jego uszu dobiegły pierwsze pokrzykiwania z budynku, gdzie mieściła się siedziba firmy Kuturb. Skręcił w jedną z bocznych uliczek, a kiedy parę chwil później wyłonił się po drugiej jej stronie - nie miał już - co ciekawe - bujnej i gęstej brody...



* * *



Południe. Park.

Na sylwetkach mężczyzn i szachownicach kładły się krótkie o tej porze dnia cienie szumiących, wielkich drzew...Na polach wielu bitew odbywały się zmagania, które obserwował zwyczajowo spory tłumek kibiców nachylonych nad grającymi...Niektórzy z grających dopiero oczekiwali przeciwników, leniwie rozciągnięci na siedzeniach oczekując aż ktoś podejmie wyzwanie. Jeden z takich ludzi miał przymknięte oczy, pozwalając by promienie słońca leniwie głaskały jego twarz. W pewnym momencie zamrugał, jakaś postać zasłoniła mu słońce. Na szachownicy i rozstawionych figurach również odznaczył się kształt cienia mężczyzny w kapeluszu. Rozległ się dźwięk krzesania ognia i w powietrzu pojawiły się kłęby dymu.

- Można się dosiąść?
- Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- A czy pytasz hydraulika, skąd wie jaki jest właściwy rozmiar kolanka? Poza tym, przyzwyczajenie to druga natura człowieka.
- Przyjechałeś specjalnie, żeby porozmawiać?
Dwight Garrett dosiadł się, zdjął kapelusz i umieścił go obok szachownicy. Zaciągnął się dymem i położył dłoń na jednym z białych pionów.

d4 - powiedział i wykonał ruch.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 18-10-2010, 18:46   #66
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Podwórko na tyłach Teatru Magicznego przypominało studnię o ścianach tu i ówdzie urozmaiconych niewielkimi okienkami łazienek i dnie pokrytym krzywymi kocimi łbami. Pośrodku tej studni stał obecnie pewien samochód oraz, w oddaleniu dwóch-trzech kroków, trójka ludzi przyglądająca się mu w milczeniu, jakby to była najnowsza nowojorska ekspozycja sztuki współczesnej.



Grupka składała się z wyraźnie zaspanego faceta w eleganckim garniturze i monoklu, starszego gościa z petem w zębach, w kraciastej marynarce i krzywo nałożonym kaszkiecie, oraz "dobrze zachowanej" kobiety w okolicach czterdziestki, odzianej w prostą spódnicę i żakiet, a także rzucającą się w oczy, krzykliwą, czerwoną apaszkę. Kobieta zaciągnęła się długim, cienkim papierosem i pomału wypuściła obłok błękitnego dymu.

- To taksówka. - panna Dabrowsky w końcu przerwała ciszę spoglądając z niesmakiem najpierw na gościa w kraciastej marynarce, a potem ponownie na wiekowego Forda. Nie można było odmówić uroczej asystentce scenicznej Lafayetta racji. Była to taksówka jakich tysiące w Bostonie. Pospolita i zwyczajna. - zapraszamy śmietankę towarzyską Bostonu i Nowego Jorku, a ty do ich transportu wynajmujesz TAKSÓWKĘ?

- W zasadzie to prosiłem o coś nie rzucającego się w oczy... - Vincent nieśmiało wziął w obronę wiekowego konserwatora i mechanika, Bernarda Lupina, któremu zlecił organizację logistyki.

- I uważasz, że Otylia Callahan zechce zjawić się tutaj, jeśli zaoferujesz jej przejazd... TYM?

Znów zapadła dłuższa cisza.

- Dobra, wrócimy jeszcze do tego - westchnęła i odhaczyła coś na trzymanej w ręce liście - Czeka nas jeszcze rozmowa z dzielnicowym. Jeśli nie chcemy tu skandalu na całe zachodnie wybrzeże, pies jak zwykle musi dostać swoją kiełbasę. Mogę to w sumie wziąć na siebie, tylko zostaw mi z setkę i jakieś wejściówki. Aa.. i dzwoniła ta twoja... jak jej tam - Gordon.

- Dzwoniła Amanda Gordon? Kiedy? Teraz mi mówisz?

- Gdybym ci powiedziała od razu, znów nic bym z tobą nie załatwiła. Zamknęlibyście się w twoim gniazdku na górze, albo polazłbyś gdzieś i zaś nie wrócił na noc. Och, nie patrz tak na mnie, nie jestem twoją matką, ani tym bardziej żoną, twój cyrk twoje małpy - naburmuszona mina i wyraźnie zaakcentowane ostatnie słowo zdawały się mówić co innego - po prostu chcę, żeby cały ten dom wariatów jakoś się kręcił, podczas gdy ty...

- Na litość boską, mówiłem ci, że to ważne sprawy natury...

- Jassssne. Posłuchaj no panie Mistrzu Iluzji i Palce Pianisty, wiem że różnie było i trudno znaleźć taką, której wszystko jedno, życzę ci i tej dziewczynie jak najlepiej, ale...

- Marry, do diabła! Mój przyjaciel siedzi w więzieniu! Ile razy mam ci tłumaczyć... O co ci właściwie chodzi? Bo nie uwierzę, że jesteś zazdrosna!

Trzask damskiej dłoni o gładko wygolony policzek poniósł się echem po ścianach ciasnego podwórka.

- Zamknij się i daj mi skończyć. Życzę wam jak najlepiej... cokolwiek usiłuje osiągnąć wasza dwójka i jeszcze to nastoletnie ciasteczko. Twoja sprawa, nie wnikam. Po prostu się o ciebie martwię. O ciebie i twój cholerny magiczny grajdołek, który daje nam wszystkim utrzymanie i w który władowaliśmy kilkanaście lat życia. Obudź się Vincent! Znikasz gdzieś na całe noce, morfinę ładujesz w siebie, jakby to była cholerna herbata, twoja lewa dłoń wygląda, jakby ktoś na niej grał w kółko i krzyżyk żyletkami. Wcześniej zwinąłeś z kasy sto dolców jak jakiś cholerny dzieciak - zaczerpnęła oddechu - Nie zrozum mnie źle, też lubię czasem zabalować w szemranym towarzystwie, ale to ci się już kompletnie wymknęło spod kontroli! Dziś ledwie wstałeś, już zdążyłeś się naćpać, a przypominam ci, że dopiero wypuścili cię ze szpitala. Mało nie umarłeś kretynie!

Znów zapadła cisza. Tym razem bardzo długa. I pomyśleć, że zaczęło się od niewinnej taksówki. Stojący między Vincentem a Marry konserwator Lupin nie bardzo wiedział co zrobić z rękami, więc zdjął kaszkiet i zaczął bezmyślnie miąć go w dłoniach. Najchętniej zapadłby się pod ziemię. Miał minę jak dziecko przy kłócących się rodzicach - Wyraz twarzy zdecydowanie zabawny u człowieka dobijającego sześćdziesiątki. Vincenta zatkało, co zdecydowanie nie zdarzało mu się często.

- No leć. Prosiła, żebyś oddzwonił. Ogarnę resztę na dzisiaj, tylko wypisz wreszcie te cholerne zaproszenia. - powiedziała niemal szeptem. Po czym podjęła normalnym głosem - i wpadnij do biura po występie, wisisz mi romantyczny wieczór ze świecami, winem... i zdaje się Pennywisem z Tygrysich Lilii, bo chciał omówić, pożal się Boże, program. Sama i na trzeźwo tego nie zniosę. Acha, przyda nam się parę wodewilowych tancerek, trzeba by zrobić jakiś rajd po kabaretach przez najbliższe dwa dni.

Vincent zdążył wysłać ostatnie zaproszenia piętnaście minut przed ich spotkaniem, ale nie uznał za bezpieczne wspominanie o tym w tej chwili.

- Jasne. A co do tego, o czym mówiłaś wcześniej...

- Błagam, zamilcz! Powiedziałam już co miałam do powiedzenia, twoja sprawa co z tym zrobisz, jestem twoją asystentką, nie matką. A ty Lupin zabieraj mi stąd ten plebsowóz. To, bądź co bądź, nadal teatr, a nie szrot! - posłała ostatnie nienawistne spojrzenie Bogu ducha winnej taksówce, następnie przeciągnęła spojrzeniem po obu mężczyznach i energicznym krokiem ruszyła w stronę zaplecza teatru.

- Palce pianisty... - zarechotał cicho Lupin i poklepał Lafayetta po ramieniu.

- Błagam, zamilcz! - odrzekł ten ze śmiertelną powagą. Znów chwila ciszy, po czym obaj parsknęli śmiechem. Umilkli dopiero pod piorunującym spojrzeniem odwracającej się na pięcie Marry Dabrowsky. Gdzieś w kąciku zaciśniętych w groźną kreskę ust również błąkał się uśmiech. A może coś innego.


***


- Witaj Amando - rzekł gdy usłyszał znajomy głos z drugiej strony słuchawki - wybacz, że tak późno, tej nocy znów sporo się działo. Podobno chciałaś się spotkać?


- Dzień dobry Vincencie. Tak, tylko mam mały problem. Jak by to powiedzieć... Nawiązałam bliższy kontakt z Wagonowem. Tak, wiem, to nie było mądre z mojej strony i teraz mam na karku "opiekuna", który obserwuje mój dom. Gdybyś zatem zechciał mnie odwiedzić, to skorzystaj proszę z tylnego wejścia od ogrodu...

- Hmm.. to zdecydowanie nie są sprawy na telefon. Będę za dziesięć minut. Albo poczekaj... - niecodzienny pomysł trafił go nagle jak grom z jasnego nieba - nie mamy pewności, czy z drugiej strony domu nie masz drugiego opiekuna. Za dwadzieścia minut od tyłu twojego domu podjedzie taksówka - opisał model i numery samochodu - wsiądź do niej, obiecuję, że nie zabiorę ci zbyt wiele czasu.

- W porządku, będę na nią czekać.


***

Jakiś czas później w tylną uliczkę za domem panny Gordon wjechała pospolita taksówka marki ford. Za kierownicą siedział niedogolony facet, którego twarz tonęła w cieniu sporego daszka kaszkietu.

- Nie umiem ocenić, czy mamy ogon, więc proponuję przejażdżkę na jakieś małe zakupy na drugim końcu miasta - rzekł kierowca znajomym głosem Vincenta gdy tylko ruszyli - później, jeśli będziesz chciała, mogę zawieźć cię z powrotem. Po drodze mamy dość czasu, by spokojnie porozmawiać. Zaaatem: zanim ponownie zacznę o demonach i upiorach, co to za historia z Wagonowem?

Amanda była pod wrażeniem improwizacyjnych umiejętności Lafayetta.
- To dłuższa historia. - Amanda opowiedziała Vincentowi o spotkaniu z Wagonowem, o dzisiejszym zaproszeniu na wyścigi hartów i rozmowie z Herbertem.

- To na co natknęliśmy się w nocy z Douglasem wydaje mi się przy tym facecie dziecinną zabawą. Igrasz z ogniem Amando, nie wiem czy ten wyścig to najlepszy pomysł. Zwłaszcza, że ewentualne powiązania z siostrami Callahan dużo bezpieczniej będzie wyciągnąć od samych sióstr Callahan. - zamyślił się przez chwilę - Ten człowiek ma naturę łowcy, ale jest też arystokratą starej daty, jeśli twoje krótkie "nie", które powinien usłyszeć na tych wyścigach, nie pomoże... cóż, kiedyś mieliśmy podobny problem z moją uroczą asystentką Marry. Podałem się za wkurzonego narzeczonego i posłałem natrętowi sekundantów, przeszło jak ręką odjął.

- Sama już nie wiem Vincencie. Myślę, że na wyścigach mogę się czuć w miarę bezpieczna. Po prostu nie dam mu się ponownie zwabić do domu, ani nie zaproszę do siebie. - potem ze zmarszczonym czołem dodała - Ocenię sytuację po dzisiejszym spotkaniu...

Kierowca chwilę milczał, jakby coś rozważając.

- Może masz rację. Jak dotąd zdawałaś się wykazywać najwięcej rozsądku z całej naszej wesołej kompanii - w lusterku mignął lekki uśmiech - Tylko... uważaj na siebie. Pomysł Hiddinka z przyjaciółką wydaje mi się dobry. Ten samochód mam jeszcze wynajęty na jakiś czas, będę się kręcił w pobliżu obserwując wychodzących, gdybyś potrzebowała szybkiej ewakuacji. Ooo.. a tu jest twój sklep. Najlepsza cukiernia w całym Bostonie! No nie patrz tak na mnie, jeśli Wagonow mieszka tu dłużej niż miesiąc powinien w pełni zrozumieć, że targałaś się dla niej na drugi koniec miasta. W drodze powrotnej opowiem ci, gdzie przybiegło to coś, co spotkał Hiddink.


***

Po odwiezieniu Amandy do domu, krążył po mieście jeszcze jakiś czas, następnie wyjechał na obwodnicę i po chwili jazdy zatrzymał się na poboczu. Udając, że majstruje przy kole, sięgnął do ukrytego pod tanią marynarką rewolweru, jednak go nie wyciągał. Spod daszka lustrował otoczenie. Czekał. Jeśli domniemany ogon nie odczepił się do tej pory, miał zamiar się z nim skonfrontować i wziąć z zaskoczenia.

Później, tak jak obiecał Amandzie, pojedzie krążyć wokół miejsca gdzie miały się odbywać wyścigi hartów. W najgorszym razie trzymając ogłuszony i związany "ogon" w bagażniku. Pomyślał, że jeśli starczy mu czasu i nikt się teraz nie napatoczy, zahaczy jeszcze o firmę taksówkarską i wymieni wóz pod pretekstem kolejnej jazdy próbnej (oczywiście za odpowiednią opłatą). Uznał, że lepiej będzie, jeśli ludzie Wagonowa nie będą zbyt często oglądać tej samej taksówki w swoim otoczeniu.

Po wszystkich tych podchodach zaplanował krótką drzemkę, a następnie pierwszą noc przygotowań i poszukiwań świrów godnych wystąpienia w sobotni wieczór. Przy okazji dobry pretekst by spędzić trochę czasu z Marry i naprostować trochę ich stosunki, faktycznie mocno nadszarpnięte przez ostatnie szalone dni.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 18-10-2010 o 20:25.
Gryf jest offline  
Stary 19-10-2010, 09:22   #67
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Kartka z wiadomością od Amandy nie dawała Herbertowi spokoju. Pomimo licznych zajęć związanych z kwestiami bezpieczeństwa jego domu zadzwonił do panny Gordon.
- Amando ? Chciałaś ze mną rozmawiać ? - przez telefon wyraźnie było słychać zdenerwowanie w jego głosie.
- Szczerze mówiąc wpadłam w małe tarapaty. Podkusiło mnie żeby dotrzeć do Wagonowa i teraz nie wiem teraz jak z tego wybrnąć. Tylko nie krzycz Herbercie.
- Chyba nie zrobiłaś czegoś głupiego ?
- Nie, nie udało mi się ewakuować bezpiecznie, ale facet nie chce odpuścić i nasłał mi nawet ogon. Miałam dużo szczęścia... -
dopiero teraz do Amandy dotarły jej własne słowa i aż zadrżała - Ale mam też mały trop. - podjęła po chwili - Widziałam zmierzającego do rezydencji Wagonowa tego fałszywego informatora o różnokolorowych źrenicach. Walenjew zdaje się, że takie nazwisko podał. Coś jednak wiąże Wagonowa z tym... kultem. Mam dzisiaj również zaproszenie na wyścigi hartów, ale boję się, że tym razem Wagonow mi tak łatwo nie odpuści. Co robić Herbercie?
Herbert długo milczał w końcu jednak odpowiedział dobierając słowa.
- Obawiam się, że ja jestem spalony. Miałem dziś w nocy wizytę czegoś, co widzieli na cmentarzu Lafayette i Lynch. To oznacza, że przeciwnik o mnie wie. Istnieje szansa, że Ciebie jeszcze nie wiążą ze sprawą Prooda i naszym dochodzeniem. Moim zdaniem nic Ci nie grozi na wyścigach, wśród ludzi, ale absolutnie nie możesz sama się zbliżać do Wagonowa. Najlepiej pójdź tam z jakąś przyjaciółką, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
- O Boże! -
wykrzyknęła - Nic ci się nie stało? Przepraszam, że od razu nie wyczułam, że jesteś zdenerwowany, ale... Wokół nas naprawdę zaczyna robić się gorąco. - a cicho dodała - Nie wiem co stanie się jeśli Walenjew mnie rozpozna...
- Mnie nic, ale murzyna mi poturbowało. Tego z różnymi oczyma nie powinno go być na tych wyścigach. Myślę, że możesz zaryzykować, ale to Twoja decyzja. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o tym Walenjewie. Przy okazji, czy masz coś do obrony ?
- Mam pistolet... i nawet wiem jak go użyć. Pójdę na te wyścigi z przyjaciółką, tak jak radziłeś.
- Bądź ostrożna i nie daj się zwabić do jego domu. Jeśli chcesz też się tam wybiorę, by czuwać z daleka. Garretta niestety jeszcze nie ma. Spróbuj coś od niego wyciągnąć, może znał Angelinę Duvarro, albo zna tą Otylię Callahan.

- Zobaczę co da się zrobić. Myślę, że faktycznie trochę spanikowałam i że Wagonow nie spróbuje niczego głupiego w miejscu publicznym. - powiedziała trochę już pewniejszym głosem - Ty również na siebie uważaj Herbercie. Zadzwonię jeszcze po powrocie.

Ledwo zdążył odłożyć słuchawkę, a już ktoś do niego dzwonił. Jak się okazało był to Chopp.
- Walter, to nie jest rozmowa na telefon wpadnij do mnie do biura. Też mam Ci coś do powiedzenia.
Mężczyzna jednak wolał opowiedzieć Herbertowi swoje spotkanie z niejakim Tołoczko.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł, jestem cały pobity. Mam złamany nos i nie mam kawałka palca. Muszę chwile dojść do siebie. Co prawda najchętniej wyszedłbym teraz i porozwalał tych wszystkich ruskich, ale reszta zdrowego rozsądku podpowiada mi, że powinienem się z wami nie spotykać, bo na pewno jestem śledzony. Nie wiem, czy uwierzyli w historię o zakochanym księgowym. Nie powinni wpaść na nasz wspólny trop. Zresztą z tego, co mówisz, to też jesteś namierzony, chociaż myślę, że ten ghul szukał po prostu twojego syna.
- Moim zdaniem uwierzyli w Twoją historyjkę, bo żyjesz. Robi się coraz niebezpieczniej. Masz jakąś broń ? W każdym razie wygląda na to, że Dominik o niczym nie wie. Może warto z nim zagrać w otwarte karty ? –
zastanawiał się na głos Hiddink.
- Broń mam na szczęście, ale co do Dominica, boję się podejmować jakiekolwiek decyzje teraz. Myślę, że powinniśmy skontaktować się z Garrettem. On jest profesjonalistą. Niech powie, co nie zaszkodzi śledztwu, no i nam oczywiście. Chociaż może być z tym problem, Teodor ma jedynie kontakt do jego zleceniodawcy. A widziałeś się może z Amandą? Zostawiła informację, że podobno ma coś ważnego. I warto by było złapać Leonarda, mówił, że spróbuje dostać się do Prooda. Doszliśmy do momentu, gdzie właśnie on może nam najbardziej chyba pomóc. Mi na pewno nie uda się tam dotrzeć wyglądam naprawdę podle.
W odpowiedzi Herbert streścił Walterowi rozmowę z Amandą.
- Jeśli tak się mają sprawy może powinniśmy zacząć używać bardziej radykalnych środków. Bardziej w ich stylu. Może powinniśmy po prostu porwać tego całego Walenjewa i zmusić go do gadania. Jak ich rozwścieczymy, to w końcu popełnią jakiś błąd. Ja jestem tak nakręcony, że z chęcią go potorturuję na ochotnika. Ale na pewno by się przydało, żeby ktoś obserwował tę willę Wagonowa. Co o tym myślisz?
- Jaki błąd Walter ? Że zamiast palca utną Ci całą rękę ? Musimy być ostrożni. Nie mamy do czynienia z amatorami, ale masz rację warto przycisnąć tego Walenjewa, a i poobserwowanie Wagonowa może się przydać. Potrzebujemy jednak Garretta, to nie nasza branża.

Na tym w zasadzie rozmowa się skończyła. Herbert siedział w swoim gabinecie i w zamyśleniu spoglądął na ogród za oknem. Wyglądał tak sielsko i spokojnie. Zupełnie nierealnie.
Hiddink wyciągnął z biurka zdjęcia Rosjan jakie dostał od policyjnego fotografa i rozłożył je na blacie. Wyciągnął też kartkę papieru i zaczął spisywać ołówkiem nazwiska. Gdy skończył po krótkiej chwili namysłu dopisał.
Wagonow, Walenjew, Tołoczko.
- Trzeba zdobyć ich zdjęcia. Z Wagonowem pójdzie łatwo. Pewnie był gdzieś w gazetach. Tych dwóch trzeba sprawdzić na Policji. W końcu nie ma dużo ludzi z różnymi kolorami oczu.
Herbert podniósł kubek kawy do ust, lecz jego ręka zawisła w powietrzu. Powoli odłożył kubek.
- Właśnie … a może … Walenjew to Tołoczko ? To by miało sens.
Hiddink napisał ołówkiem wielki znak zapytania. Potem sięgnął po telefon.
- Kate ? Chcesz zarobić kilka dolców za nadgodziny ? Tak w niedzielę. Że co ? Że nie jesteś niewolnicą ? Mam się wypchać ? A jeśli zamiast forsy ładnie poproszę i powiem, że prócz Ciebie nie mam się do kogo zwrócić ? Tak mała jestem w potrzebie … Dzięki wiedziałem, że mogę na Ciebie liczyć. Zrób się na bóstwo jedziemy na wyścigi psów. Tak. Dobrze słyszałaś. Na razie.



Problem polegał na tym, że była niedziela, a jutro był 4 lipca. Cholerne święto i wszystko będzie pozamykane. Plany by z policyjnego archiwum coś wyciągnąć o Walenjewie vel Tołoczce musiały poczekać.
Herbert postanowił wybrać się na wyścigi z Kate jako osobą towarzyszącą i fotografem wydawnictwa Georgem Luzem. Na szczęście z nim nie trzeba było ceregieli. Luz był świetnym fachowcem, a prywatnie dzieciorobem. Hiddink był pewien, że oferta stu dolców i możliwość wyrwania się w niedzielę z domu od żony i ośmiorga dzieciaków George przyjmie ze łzami wdzięczności w oczach. A Hiddink chciał mieć fotografie Wagonowa, a zwłaszcza ludzi kręcących się koło niego.
Zanim jednak wybrał się na wyścigi otrzymał wiadomość, że Chopp wyjeżdża do Nowego Yorku. To trochę komplikowało sprawy. Musiał porozmawiać z Lafayettem.
Amanda miała zapewne numer do baru, gdzie miała się skontaktować z Walenjewem. Pod pozorem dodatkowego wynagrodzenia, może dałoby się ściągnąć go na spotkanie. Lecz jeśli to był Tołoczko. Należało sprawę dokładnie przemyśleć. W każdym razie można było zadzwonić i zostawić mu wiadomość.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 19-10-2010, 12:17   #68
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Julia Wellington była odpowiednią towarzyszką na takie sytuacje. Pewna siebie, przebojowa i dość wyzwolona, mogła dodać Amandzie dość odwagi żeby ponownie stanąć twarzą w twarz z Wagonowem. Zadzwoniła do niej tuż po powrocie z wypadu z Vincentem do… cukierni.
Wieści zasłyszane od niego i Herberta były bardzo niepokojące. Na tyle żeby ponownie zastanowić się nad dalszym udziałem w całej sprawie. Jednak Amanda wiedziała, że jest winna Viktorowi kontynuację śledztwa. Jego życie i dobre imię były warte tej walki.
Dlatego sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer Julii.

- Witaj moja droga – panna Wellington pierwsza zagadnęła odbierając telefon - Cóż to się stało, że raczyłaś mnie zaszczycić swoją uwagą?

- Witaj Julio, wiem, wiem, znowu zakopałam się, jak to zawsze nazywasz, w papierkach, ale wybaczysz mi przecież, prawda? Skruszona składam swą głowę na twoich kościstych kolanach – odparła ze śmiechem Amanda

- Wypraszam sobie panno Gordon – Julia odparła z udanym oburzeniem – Nie wykręcisz się tak łatwo kochana. Oczekuję zadośćuczynienia godnego moich kolan.

- W takim razie pozwól, że zaproszę cię dziś na czternastą – tu zrobiła małą przerwę – na wyścigi hartów.

Przez chwilę słychać było milczenie.

- Mówisz poważnie, czy nadal sobie ze mnie żartujesz Amando? – spytała Julia zdziwionym głosem.

- Oczywiście, że poważnie, przecież mnie znasz. – ponownie zaśmiała się Amanda – No dobra, to powiem już o co chodzi. Muszę zdobyć do artykułu pewne informacje od pewnego wpływowego człowieka. I potrzebuję twojej pomocy Julio. Facet trochę się na mnie… napalił i …

- I potrzebujesz obstawy tak? – ton głosu Julii zawierał drobną nutkę urazy

- I tak i nie. Czeka nas mam nadzieję dobra zabawa, a ty po prostu lepiej odnajdujesz się w towarzystwie. Nie odmawiaj mi kochana, obiecuję, że potem zaproszę cię na dobrą kolację i jakiś film. Prooooszę.

- No dobrze. – odparła po chwili Wellington. – Przyjadę po ciebie w takim razie za godzinkę.

- Dziękuję ci, jesteś kochana.

Ufffff… Amanda odłożyła słuchawkę i od razu poczuła się pewniej. Wskoczyła prędziutko do łazienki i zaczęła przygotowania.

***


Wyścigi hartów, były zaraz po gonitwach konnych, drugim ulubionym sportem hazardowym bostończyków.
Specjalnie przygotowany tor, otoczony barierkami przyciągnął i tej niedzieli tłumy widzów i spragnionych emocji graczy.
Amanda z Julią miały okazję przyjrzeć się psom w drodze do loży Wagonowa.


Okazało się, że znany Amandzie szofer Rosjanina, oczekiwał jej tuż przed wejściem. Teraz, obydwie z Julią podążały jego śladem.
Fiodor Wagonow po raz kolejny z iście burżuazyjnym rozmachem przygotował praktycznie małe przyjęcie. Na stołach w specjalnych pojemnikach chłodził się szampan, a na półmiskach piętrzyły się truskawki z bitą śmietaną i całe mnóstwo drobnych przekąsek.
I znowu Rosjaninowi towarzyszyło stadko zamożnych, rozbawionych ludzi.
Julia spojrzała na Amandę wymownie, ale z uśmiechem, na równi z Amandą przywitała się z gospodarzem.
A Fiodor? Fiodor, okazał się przesympatyczny, szarmancki i niezwykle czarujący.
Gdyby Amanda poznała go w innych okolicznościach, bez wiedzy o nim, którą posiadała, uznałaby go zapewne za niegroźnego Don Juana i przedsiębiorczego finansistę.
Po raz kolejny przekonała się jak złudna może być powierzchowność i ogłada towarzyska.

Tymczasem wyścigi na dobre rozpoczęły się, a obie kobiety wciągnięto w rozmowy. Większość z nich dotyczyła sztuki, kobiet i psów. Amanda mogła zabłysnąć wiedzą o sztuce. Na tym polu zawdzięczała wiele wujowi, dlatego z lekkością rozprawiała o malarstwie, rzeźbie i architekturze. I gdyby nie świadomość zagrożenia, panna Gordon świetnie by się bawiła tego popołudnia.
Jedna z rozmów przywróciła ją szybciutko do pionu. Jeden z bliskich współpracowników Wagonowa, jak jej przedstawiono Kajetan Wierzbowsky, zdradził jej nieświadomie bardzo cenną informację…

***


Pomimo lekkiego rozkojarzenia, spowodowanego usłyszanymi wieściami, Amanda postanowiła dotrzymać danego Julii słowa. Po pierwsze bardzo długo nie widziała przyjaciółki, a po drugie musiała jakoś potwierdzić kłamstewko, którym wykręciła się od zaproszenia na kolację u Wagonowa. Nie była pewna, czy Fiodor nie pozostawił jej na karku ogona.
Wybrały się więc do znanego klubu muzycznego w Bostonie o nazwie „ Po godzinach” i tam wesoło spędziły resztę wieczoru.
Julia próbowała wypytywać ją o Wagonowa, ale Amanda wykręciła się żartem i zmieniła temat, tak, że przyjaciółka szybko zapomniała o zadanych pytaniach.

***


Poniedziałek obudził ją promieniami słońca. Kiedy Amanda spojrzała na zegar, wskazówki wskazywały dziesiąta dwadzieścia.
Ponieważ 4 lipca był dniem świątecznym postanowiła poleniuchować w łóżku i zająć się ponownym tłumaczeniem zaznaczonych w księdze przez Vincenta wersów, wymagających korekty.
Zadzwoniła więc po służbę, prosząc o śniadanie do łóżka, a także o telefon.
Kiedy gospodyni podała jej aparat, Amanda wykręciła numer Garretta i przekazała prośbę aby odebrał 6 lipca, czyli za dwa dni, Hiermonima Wegnera z przystani i przywiózł go w miarę możliwości do Bostonu, do jej domu.
Poinformowała go również o tym, czego dowiedziała się od Wierzbowsky’ego.
Dwight był równie zaskoczony co i Amanda…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 19-10-2010 o 12:20.
Felidae jest offline  
Stary 19-10-2010, 13:33   #69
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Leonard D. Lynch

Poranne wstawanie jest gorszym koszmarem, niż wezwanie piekielnych potworów. Podróż zatłoczonymi tramwajami do dzielnic fabrycznych wraz z tłumem niewyspanych, drażliwych i zazwyczaj brudnych i śmierdzących ludzi też jest swoistego rodzaju próbą charakteru.

Na domiar złego większość ludzi dzisiaj świętuje! Wszak jest 4 lipca! Jedno z ważniejszych świąt narodowych. Najwyraźniej jednak w tym kraju równości, są równi i równiejsi. Ci, co mogą odpoczywać w dzień świąteczny i ci, co muszą tego dnia tyrać w fabrykach, przy taśmach produkcyjnych i w innych tego typu miejscach. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że owego dnia związki zawodowe wymusiły na przedsiębiorcach skrócenie czasu pracy o połowę, więc mury fabryki opuścisz po sześciu, a nie dwunastu godzinach. Jadąc tramwajem słyszałeś plany robotników na dzisiejszy dzień. Większość planowała „zabalować”, cokolwiek nie znaczyło te słowo w ich żargonie.

W fabryce najpierw posłano cię do odebrania stroju roboczego. Brudnych, śmierdzących olejem spodni i koszuli w wyblakłym, niebieskim kolorze. W tym stroju nie odróżniałeś się od innych pracowników w fabryce, co było dla ciebie idealnym rozwiązaniem.

Potem miałeś spotkać się z brygadzistą – Jimem Coornem. Był to niski, przysadzisty, łysiejący mężczyzna o usposobieniu rozjuszonego dobermana i zgaszonym papierosem trzymanym nerwowo w ustach.
Oprowadził cię po fabryce pokazując położenie najważniejszych budynków.

- Tutaj masz biurwencję – wyjaśnił pokazując budynek zaraz przy wejściu. – Najlepiej trzymać się od nich z daleka, lecz raz w tygodniu dostajesz tam swoją kasę.

Szliście dalej.

- Tutaj masz składy i magazyny – wskazał dwa sporej wielkości budynki sprawiające dość paskudne wrażenie – wybite okna, deski i odłażący tynk ze ścian zewnętrznych. – W magazynie A trzyma się półfabrykaty, odlewy przyjeżdżające z huty i inne takie. Uważaj na tory obok nich, bo czasami towar przykolebie siem tu pociągiem, kumasz. Magazyn B to skład szmat, narzędziownia, olejownia i takie tam. A C-tka to magazyn gotowych produktów. Magazyny wała cię intereszą młody, bo tam nie dygasz. Ale czasami trza będzie, to pobiegniesz tam po coś. Więc musisz wiedzieć, że na naszej zmianie robi tam Adelcia. I to Adelcia tam szefuje, nie Duvarro czy inszy Figgins, kumasz? I masz być, kuźwa twoja mać, uprzejmny. Bo jak nie będziesz to ci Adelcia tą buziuchnę jak nic przefasonuje, kumasz. Ostra jest ta nasza Adelcia. He, he, he – zaśmiał się i rozkaszlał ostrym kaszlem suchotnika.

Poszliście dalej.

- Tutaj masz trzy hale fabryczne – kontynuował brygadzista jak już złapał oddech. - Pierwsza to hala obróbki skrawaniem. Tutaj, oprócz takich jak ty nieudolników, robi elita robotników – tokarze, ślusarze i inni fachmani. Ty będziesz jedynie zamiatał po panach fachowcach, młody. Druga to kuźnia i hartowania, widzisz tamtą dziurę. Kilka dni temu jebnął tam kocił i zabił kilka osób. Teraz tamten fragment masz omijać, póki zarząd nie wzmocni konstrukcji. Ale praca idzie dalej. Nie będziesz tam sprzątał.
No i kolejny ostatni budynek to dokształtka. Tak ją nazywamy. Tutaj elementy robione na skrawaniu przechodzą ostatnie szlify i kontrole jakości.




- Tamten budynek jest najważniejszy dla ciebie – wskazał ostatni z omawianych budynków, szeroki ceglany barak zaraz obok płotu odgradzającego fabrykę od ulicy. – To pomieszczenia gospodarcze: umywalki, klopy, szatnie i takie tam. Czasami podygasz tam z miotła i szuflą. A teraz koniec obchoda i idziemy robić.

Poszliście na halę maszynową.

Twoją rolą, jak się okazało, jest dbanie o to, by dwanaście stanowisk miało potrzebne im materiały – dyganie do magazynu, po zbożową kawę, zbieranie odpadów – ostrych jak brzeszczoty wiórów, których dziesiątki kilogramów ładujesz łopatą i grabiami na specjalną taczkę, i wywozisz na złomowisko znajdujące się na tyłach magazynów, na ogromną górę podobnych odpadków.

Szybko nauczyłeś się, że młody pomocnik nie będzie miał łatwego życia. Dla roboli jesteś popychadłem. Ci na maszynach uważają się za lepszych, niż reszta. Są wredni, aroganccy i nie przebierają w słowach, kiedy coś zrobisz ich zdaniem za wolno. Jednym słowem pierwsze sześć godzin jest cholernie ciężkie. A praca na hali nie pozostawia zbyt wiele marginesu na jakikolwiek rekonesans. Na szczęście masz to w nosie i wystarczy pobyć tu kilka dni, by dowiedzieć się tego, na czym ci najbardziej zależy. Potrzebujesz jednak jakiejś dobrej strategii działania.


Walter Chopp

Pociąg przyjechał i opuścił stacje o czasie. Nawet jeśli miałeś „ogon” to nie udało ci się go zauważyć. Może to oznaczać, że ten ktoś jest tak dobry, lub że nikt się już tobą nie interesuje.

Nocny pociąg do Nowego Yorku jest umiarkowanie zatłoczony. Ta ilość ludzi odpowiada ci. Jest ich wystarczająco wielu, by nie siedzieć samemu w przedziale – inna sprawa, że na twój widok ludzie często sami opuszczali swoje miejsca i zabierali bagaże. Cóż. Nie dziwiłeś im się wiedząc, jak wyglądasz.

Dopiero jakiś mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako John Williams, nie czmychnął z przedziału i uprzejmie wypytał, czy nie potrzebujesz pomocy. Jak się szybko okazało jest ona policjantem podróżującym do rodziny mieszkającej w Filadelfii. Musiałeś przyznać, że dzięki temu spotkaniu podróż minęła przyjemniej. A John obudził cię przed stacją w Nowym Yorku.

- Powodzenia, panie Walterze – powiedział na pożegnanie ściskając ci rękę po męsku.

Nie wiesz czemu ale ta jego dość oschła i policyjna życzliwość dodała ci otuchy. Czasami zwykłe, nic nie znaczące spotkanie, potrafi podnieść na duchu bardziej, niż można by było przypuszczać. Tak też było i tym razem.

* * *

Nowojorski dworzec był ogromny i cały udekorowany flagami narodowymi. Dopiero wtedy skojarzyłeś fakt, że dzisiaj jest 4 lipca. Dzień, kiedy Stany Zjednoczone stanęły do walki z tyranią brytyjską i symboliczny moment uzyskania niepodległości. W jakiś dziwny sposób, idąc wraz z innymi podróżnymi przez udekorowany dworzec, czułeś się inaczej. Zbieżność daty z podjęciem kolejnych działań była ... zastanawiająca. Nie wierzyłeś w symbolizm, lecz skoro istniały na świecie prawdziwe potwory to może inne, wydawać by się mogło że niedorzeczne sprawy, są również prawdziwe.

Pociąg przybył do miasta z niewielkim opóźnieniem. Było wpół do siódmej rano. Czułeś się zmęczony, niewyspany i brudny, a na dodatek zaczęły cię boleć obrażenia.

Niedaleko dworca był mały motel, w którym bez trudu otrzymałeś klucze do pokoju. Tam mogłeś się ogarnąć, zażyć aspirynę i odpocząć chwile przed spotkaniem z Jasonem.

Motel opuściłeś z zapasem czasu, mając zamiar załatwić klika drobnych rzeczy, nim udasz się do Central Parku.

Nowy York różnił się od Bostonu. Budynki w nim były dużo większe. Strzelały ku niebu niczym wieże. Mniej samochodów na ulicach rekompensowali z nawiązką roześmiani, szczęśliwi ludzie zapełniający chodniki. I może tak było zawsze, albo była to kwestia Dnia Niepodległości, lecz czułeś się tutaj ... dobrze.




Do Central Parku dotarłeś tak, jak sobie to zaplanowałeś. Musiałeś przyznać, że ogrom tego miejsca rekreacji i wypoczynku robił wrażenie.

Każdy przechodzień bez słowa wskazał ci miejsce, w którym zbudowano stoliki szachowe. Już z daleka zobaczyłeś, graczy i znajomą twarz. Najwyraźniej detektyw Garrett miał sportowe usposobienie. Jeśli szachy uznamy za sport.


Dwight Garrett


Niedziela – 3 lipca 1921r

Słoneczko świeciło radośnie. Odgłosy z miasta dochodziły do was dziwnie uśpione. Była niedziela. Mało kto pracował. Gdzieś jednak słychać było sygnał syreny alarmowej – karetka, policja lub straż pożarna.

Podczas gry rozmawialiście. Właściwie mówiłeś głownie ty zachęcany spojrzeniami Jasona. Twój zleceniodawca patrzył spokojnie. Miał do tego prawo. W końcu płacił za twoją pracę. Płacił niemało.

- Widzisz, Garrett – powiedział w końcu przesuwając kolejny pionek, powoli spychając cię do defensywy. – Nie chciałem ci wcześniej robić mętliku w głowie, nie będąc pewnym, na co trafisz. I z czym tak naprawdę wiąże się sprawa Victora Prooda. Twój ruch.

Poczekał, aż przesuniesz swoją wieżę na miejsce w które musiałeś ją przesunąć by ochronić swojego króla, a potem ją zbił gońcem.

- Wtedy, w tej sprawie, wiele rzeczy poszło nie tak. Musieliśmy coś zrobić. Czytałeś gazety, więc wiesz co. Moi koledzy to były dobre chłopaki. Były, ponieważ do dnia dzisiejszego przeżyłem jedynie ja. Trzy samobójstwa i jeden zgon z przyczyn naturalnych, postrzał podczas wymiany ognia z gangiem okradającym banki. Ta sprawa ... zmieniła nas i przysięgaliśmy sobie, że nikomu o niej nie powiemy. Twój ruch – przypomniał.

Nieco zaskoczyłeś go swoją decyzją. Brand popatrzył z uznaniem.

- Powiem bez ogródek. Victor Prood uratował nam tam wszystkim tyłki. Nikt z nas nie wyszedłby żywy z tego domu gdyby nie jego ... zdolności.

Spojrzałeś na niego zaciekawiony.

- Jestem już starszym i bogatym mężczyzną, więc nie boję się tego powiedzieć. Tam, w domu tej sekty, stanąłem oko w oko z diabłem, Garrett. I nie mówię tego w przenośni. Wiem co wiedziałem. Chociaż tak naprawdę nie do końca wtedy zdawałem sobie z tego sprawę. To .. nie byli ludzie. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, lecz to nie byli ludzie. Diabły. Tak chyba można było je opisać. Kule nie czyniły im większej krzywdy, zresztą większość chłopaków nie miała odwagi strzelać. Taki mały funkcjonariusz, wołaliśmy na niego Shorty, stał jak słup soli, a te bestie rzuciły mu się do gardła i rozszarpały na strzępy. Dosłownie, Garrett. Na karku mieliśmy jeszcze ludzi, którzy najwyraźniej byli w zmowie z tymi monstrami. I na dodatek mieli broń. Nie mieliśmy szans. Kolejny z chłopaków padał zabijany przez te zębate stwory z kopytami. I wtedy do akcji wkroczył Victor Prood. Niczym anioł stróż. Zaczął recytować jakieś niezrozumiałe słowa i te stwory ... odeszły, uciekły, aczkolwiek niechętnie. A ludzi ...sam wiesz. Poza jednym. Tym całym różnookim przywódcą. Ale chcieliśmy go też odstrzelić. Tylko dostał kilkanaście kulek i przeżył. Powieszenia juz nie przeżył – dodał z nutką mściwej satysfakcji w głosie przesuwając kolejną figurę.

- Szach i mat – powiedział spokojnie Jason Brand jak zwykle wygrywając partię.

Jakoś nigdy nie mogłeś mu dać rady. Może, gdy będziesz na emeryturze, jak Jason i będziesz miał czas ćwiczyć kilka godzin dziennie w końcu doczekasz się dnia, w którym uda ci się zwyciężyć partyjkę. Nie to że byłeś słaby. O nie! Po prostu skubaniec znał na pamięć większość rozegranych na świecie partii, a z szachów zrobił swoją religię.

- Wpadnij jutro na rewanż. O tej samej porze. Może przypomnę sobie coś jeszcze ....


Poniedziałek – 4 lipca 1921r

Miasto żyje dzisiejszą paradą, która ruszy z Times Sqare głównymi arteriami Nowego Yorku. Potem pokaz fajerwerków nad Zatoką Hudson i parada jachtów przed nim. Miasto świętuje. Świętuje cały potężny i wielki kraj. Każdy Amerykanin – od drugiej popołudniem wszystkie fabryki wstrzymują produkcje, ludzie wychodzą do domów by móc pokazać Prezydentowi jak bardzo kochają Amerykę.



Ty znów usiadłeś przed Jasonem Brandem z postanowieniem – jak zawsze zresztą – tym razem go ogram. Jason uśmiechnął się i skłonił lekko głową.

I wtedy, ponad jego ramieniem zobaczyłeś znajomą postać zbliżającą się w waszą stronę. Sińce na twarzy nie mogły zmienić go aż tak bardzo. Walter Chopp...


Vincent Lafayette

Paranoja bywa zła, lecz gorszy mógłby okazać się jej brak.
Nikt cię nie śledził. Nikt nie jechał za tobą. Mogłeś swobodnie kontynuować swoje odchody”. Także na wyścigach hartów nie doszło do żadnego wartego większej uwagi incydentu.

W firmie taksówkarskiej, reprezentowanej przez tłustego cwaniaka o imieniu Olaf, dokonałeś bez przeszkód i po małym transferze prezydentów z portfela do portfela kolejnej wymiany taksówki i mogłeś zająć się dalszymi przygotowaniami.

Wieczór spędziłeś z Marry. Po części z obowiązków, po części z powodów jak najbardziej osobistych.

Najpierw spotkanie z Pennywisem. Boże! Już w połowie zacząłeś żałować, że zaprosiłeś tą kreaturę do swojego teatru. Że musiałeś wysłuchiwać jego słów na temat programu. Obserwować jak popija wino i uśmiecha się obleśnie patrząc na Merry lub ... ciebie. Boże!
Już chyba wolałbyś spotkanie z Shashanus. Było by w nim mniej okropieństw

* * *


Potem z Marry wędrowaliście po klubach i barach – wszędzie tam, gdzie można było nacieszyć wzrok tancerkami i artystami. Nie były to najciekawsze miejsca. Zadymione speluny, podejrzane kluby, kabarety i sceny z varietes. Hałas, dym, potajemnie sprzedawany alkohol, krzyki i gwizdy. Zwykła, bostońska codzienność wieczorowa. To, co dość prymitywni osobnicy, udający śmietankę artystyczno – kulturalną uważają z nowoczesną sztukę. A co dla ciebie warte jest jedynie przelotnej uwagi i lampki dobrego wina na spłukanie posmaku goryczy i żalu z ust i gardła.

Stany Zjednoczone ostatnio mocno cię zawodzą. Z kraju wolności, jaką ci obiecywały, stały się państwem policyjnym, zabraniającym nawet picia alkoholu swoim obywatelom. A ty – Francuz z winem zamiast krwi i duszy – musiałeś ukrywać swoja narodową tradycję.

Rajd po tych „miejscach sztuki” zaowocował zarwaną nocą – coraz częściej to ci się zdarzało odkąd zająłeś się sprawą Victora Prooda. Jednak nie był to daremny wysiłek. Po pierwsze – udało ci się umówić z kilkoma „artystami”, których „występy” mogły „uświetnić” pokaz „Tiger Lilles” .

Twój spisek zaczynał się krystalizować.

Z łóżka wygrzebałeś się wczesnym popołudniem obudzony hałasem, jaki czyniła parada przechodząca pobliskimi ulicami. No tak! 4 lipca! Jedno z większych świąt USA o którym jako obcokrajowiec bardzo często zapominasz. Przypomniałeś sobie, że masz zaplanowany na dzisiejszy wczesny wieczór pokaz dla dzieciaków z bogatych rodzin. Spektakl jakże zabawny i daleki od spraw mrocznych i obscenicznych. Ghouli i Pennywisa. Nie pozostało ci zbyt wiele czasu do przygotowań.

Około drugiej byłeś już w teatrze, gdzie przygotowania trwały pełna parą. Zdołałeś wypić aspirynę gdy Lupin przyniósł wiadomość.

- Godzinę temu dzwoniła niejaka Otylia Callahan. Prosiła by pan oddzwonił, jak tylko będzie mógł. W domu jest do czwartej. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o zaproszeniu. Zostawiła numer. Merry nie będzie zadowolona – zachichotał, jak uczniak.

Serce zabiło ci szybciej, jak kochankowi przed pierwszą schadzką....


Herbert J. Hiddink

Trzeba przyznać, że Kate jak chce, to potrafi wyglądać ładnie. Wzorzysta suknia tylko podkreśla jej urodę. Widać jednak, że sekretarka jest nieco spięta twoją dziwaczną prośbą.

Doskonale wie, że żona wyjechała. Być może zaczyna podejrzewać cię o nieco inne zamiary. Pytanie jednak, dlaczego przyszła? Czyżby ...
Nie, no chyba nie ...

Wyścigi psów cieszą się w Bostonie równie dużą popularnością co wyścigi konne i bejsbol. Nic więc dziwnego, że trybuny uginają się pod ciężarem widowni i kibiców, a bukmacherzy nie wyrabiają z wypisywaniem kwitków na zawierane zakłady.

Lubisz tego ducha panującego w tych miejscach. Napięcie, emocje, nerwy, nadzieje gasnące wraz z ogłaszanymi wynikami gonitw lub wrzaski radości farciarzy, którym udało się obstawić prawidłowy wynik. Szelest banknotów. Smak wolności. Smak Ameryki.

Wraz z Kate i Georgem Luzem udało ci się zdobyć miejsce, z którego bez trudu widziałeś Wagonowa. Koło niego brylowała nieco spięta Amanda. Nawet z daleka widać było że Rusek pożera jej wdzięki wzrokiem, kiedy dziewczyna nie patrzy. Podobnie, jak Garrett kiedyś w kawiarni, zdaje się wieki temu. Oprócz Amandy obok Wagonowa kręciło się jeszcze kilka panienek i kawalerów. Nie ma co. Facet w jakiś sposób troszkę ci imponuje.
Niepokój wzbudzają dwaj ochroniarze Wagonowa. Postawne draby w garniturach, które mają oczy wszędzie wokół. Na szczęście Georg poradził sobie i odczekał moment, kiedy nikt nie zauważył, by zrobić zdjęcie Wagonowi.

Na wyścigach nie wydarzyło się nic godnego uwagi. No, może poza radością Kate, która wygrała 75 dolarów stawiając na jakiegoś psa, który nazywał się dokładnie tak, jak jej szczeniak z dzieciństwa czy coś. Kobiety.

Popołudniem pojechałeś do cerkwi, by pomodlić się za dusze ofiar wypadku w Duvarro Sprocket. Równie dobrze mogłeś udać się na ceremonię tańca deszczu Indian. Czułbyś się podobnie. Mszę odprawiano po rusku. Modlono się w drugą stronę. Śpiewano tak, że nie miałeś szans dotrzymać nikomu kroku. Ubierano tak, że poczułeś się jak we wschodniej Europie. Na pewno zwróciłeś uwagę wielu osób. W tym samego pastora, czy jak prawosławni nazywają sowich duchownych – popa. Brodaty, w dziwacznym stroju, lecz z sympatycznym spojrzeniem. Wiesz, że gdybyś chciał z nim porozmawiać będzie na pewno cię pamiętał.

Wieczorem czekało cię spotkanie z szefem przysłanej ochrony. Nazywał się George Weston. Solidy ex-wojskowy zasłużony w wojnach kolonialnych. Szarooki, postawny i wredny drań, któremu nawet dobermany schodzą z drogi.
Tobie nie schodzą. Więc zasugerowano ci, byś nie wychodził po zmroku bez uprzedzenia Georga i jego chłopaków – dwóch zapaśników o imieniu Timbo i Wally.
Łosiek już wrócił do służby. Twardy czarnuch. Niestety nie pamięta za wiele z wydarzeń, które miały miejsce tej nocy. Tylko potworny smród i ból czaszki.

Wtargnięcie do twojej posesji zaniepokoiło innych sąsiadów. Wiesz, że najbliżej mieszkający zastosowali podobne środki bezpieczeństwa do ciebie. To się nazywa histeria zbiorowa, ale przy okazji odwraca uwagę od twoich działań.

Rano w Dzień Niepodległości zjawił się odświętnie ubrany Luze i przyniósł odbitki zdjęć. Jak na twój gust dobra robota. Widać wyraźnie i Wagonowa i towarzyszące mu osoby. Całkiem sympatyczna ta koleżaneczka Amandy, nie ma co.

Dzisiejszy dzień w Bostonie będzie jednym wielkim szaleństwem od godzin popołudniowych. Parady. Pokazy sztucznych ogni. Występy artystyczne. A wieczorem zabawa przeniesie się z ulic miast do prywatnych rezydencji, do barów i restauracji przybierając bardziej „tradycyjne” formy.

Zakładając odświętne ubranie czujesz jednak jakiś dziwny, trudny do uzasadnienia niepokój... Jakby 4 lipca 1921 roku miał przynieść coś nowego w życiu H.J. Hiddinka. Stojąc przed lustrem i dopasowując krawat czułeś .... obawę.

A przecież wieczorem miałeś umówiony raut wydawców w jednej z elegantszych restauracji miasta. Zwykłe, od dawna zaplanowane spotkanie towarzyskie.


Amanda Gordon


Wyścigów psów obawiałaś się kompletnie niepotrzebnie.

Wagonow był miły, szarmancki, sympatyczny i na swój „burżuazyjny” sposób czarujący. Gdybyś nie wiedziała, kim tak naprawdę jest ten „diabeł w skórze bawidamka”, uznałabyś go zapewne za niegroźnego amanta i przedsiębiorczego finansistę. W rozmowach z jego otoczeniem bez trudu dowiedziałaś się, że Wagonow poza „Dance Macabre” posiada jeszcze małą manufakturę włókienniczą, która działa jednak dość prężnie oraz niewielką stocznię produkującą kadłuby nowoczesnych jachtów. Jego bliski współpracownik – niejaki Kajetan Wierzbowsky, oczarowany twoim uśmiechem oraz nie widząc w tym nic groźnego napomknął również o tym, że szef szykuje się do wykupienia pakietu większościowego pewnej bostońskiej firmy z branży stalowej. Ponoć dogrywa już szczegóły z jej właścicielem widząc spory zysk w kontrakcie zbrojeniowym z Rządem.
Sygnał alarmowy rozdzwonił ci się w głowie.
Oczywiście to była jedyna poważniejsza informacja zdobyta podczas wyścigów. Większość rozmów dotyczyła mniej ekonomicznych tematów. Sztuki, kobiet, psów – i jednych i drugich Wagonow był wielkim wielbicielem, jak sam zapewniał z uśmiechem.

Oczywiście pożegnał cię kwiatami i zaproszeniem na kolację, lecz grzecznie odmówiłaś.

Po powrocie do domu nigdzie nie widziałaś już „ogona”. Albo Wagnow odpuścił, albo szpieg lepiej maskował swoją obecność.

Po przebraniu się zasiadłaś do notatek swoich i Lafayetta przygotowując się do jutrzejszej korekty tłumaczenia „Tajemnicy Kuturbów”. Nie był to najlepszy pomysł. Mimo, że nie czytałaś właściwie teraz książki, to i tak wiedziałaś co się w niej znajduje. I to wystarczyło. Kiedy położyłaś się spać śniły ci się koszmary. Główną rolę grał w nich Wagonow, który okazywał się ghoulem i kiedy w końcu dałaś mu się pocałować, dogryzał ci pół twarzy, by potem wręczyć kwiaty.

Kiedy w końcu zasnęłaś dobrym, zdrowym snem spałaś prawie do wpół do jedenastej.

Poniedziałek był wielkim świętem narodowym. Co prawda dla ciebie oznaczało to jedynie to, że służba może skończyć nieco wcześniej swoją pracę. Wstałaś z godzinkę później.

Ledwie zakończyłaś toaletę i walczyłaś ze sobą by zabrać się do pracy ktoś zadzwonił do drzwi. Pokojówka otworzyła i po chwili przyniosła wielki bukiet czerwonych róż oraz drugi, z żółtych z kolejnymi karteczkami.

- Tym razem absztyfikant przyniósł je osobiście. Poprosiłam, by poczekał w saloniku, a ja zapytam, czy panienka raczy go przyjąć. No. No. Dwa bukiety na raz. Musiała panienka zrobić na nim naprawdę ogromne wrażenie.

Rzuciłaś okiem na karteczkę przywiązaną do bukietu czerwonych.

Piękne czerwone róże dla cudownej i czarującej Amandy Gordon, której uśmiech rozjaśnia mi samotne wieczory i długie, niespełnione noce. Oddany sercem i duszą Wagonow”


Przy drugim bukieciku wisiała wypisana identycznym charakterem pisma karteczka.

„Dla szanownej Rose Modest za wspaniały artykuł dotyczący mojej działalności. Zapraszam na obiad w wykwintnej restauracji. Ufam, że szczera rozmowa ze mną otworzy Pani oczy na moją osobę. Tym bardziej, że jest Pani niezwykle podobna do osoby, do której me serce pała czystą, wzniosłą miłością. Spragniony rozmowy. Wagonow.”

Poczułaś, że robi ci się słabo i gorąco na przemian.

- Co mam powiedzieć owemu dżentelmenowi, panienko? – głos pokojówki otrzeźwił cię nieco.
 
Armiel jest offline  
Stary 22-10-2010, 14:42   #70
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Czwarty lipca.

Nie mogło być lepiej. Przynajmniej jedna rzecz była dobra - telefon od Panny Amandy. Kim byłem, by odmawiać takiej lalce jak ona - obiecałem solennie, że spełnię Jej prośbę i odbiorę faceta. Do tego czasu powinienem pozałatwiać moje bieżące sprawki w NYC. Na razie jednak czekała mnie partia szachów z nie byle jakim przeciwnikiem...


* * *


Garrett po raz nie wiadomo który przyglądał się znad figur postaci Jasona Branda. Szczupły, sprawiał wrażenie surowego i zamkniętego w sobie człowieka i taki bywał dla obcych. Inteligentny, twardy i zawzięty - bardzo starannnie dobierający słowa, ważący każdą myśl i każdy swój gest. Na dłuższą metę jego perfekcjonizm i chłód mogły męczyć.

Chopp zobaczył już z daleka charakterystyczną postać detektywa. Przynajmniej nie musiał się już martwić, jak rozpozna Jasona. Obawiał się natomiast reakcji Garretta, pamiętając spięcie w szpitalu. Miał nadzieję, że jego obecna fizjonomia trochę uspokoi ewentualne zapędy Dwighta, ale na wszelki wypadek podszedł zachowawczo do sprawy.

-Garrett, wiem, że to dziwnie wygląda, ale ja wcale cię nie szpieguję. Potrzebowałem konsultacji z tobą, a Stypper miał numer akurat do Jasona - ostatnie słowa skierował do drugiego mężczyzny i wyciągnął do niego dłoń. -Witam, jestem Walter, rozmawialiśmy przez telefon.
- Witam serdecznie - powiedział Jason uśmiechając się uprzejmie. Uścisk ręki ma solidny i twardy. - Bylem przekonany, że pan przyjedzie. Widzę, że się naprawdę znacie.

Garrett popatrzył do góry i chwilę przyglądał się twarzy Waltera. Potem wystawił rękę i uśćisnął dłoń Choppa.

- Chryste, Walt, wyglądasz jak gówno wpuszczone w wentylator...- padło ciepłe powitanie z ust detektywa - Siadaj i mów, co się stało.

Walter usiadł ciężko. Noc spędzona w pociągu nie pozwoliła mu mu odpocząć. Ale reakcja Dwighta była dla niego pocieszeniem: -Tołoczko. Trzeba zapamiętać to nazwisko. Wywiózł mnie do lasu...
Dwight nie przerywał... Kłęby dymu wirowały wokół jego poważnej twarzy. Chopp opowiedział im wszystko...

...i to cała historia. Potrzebowałem rady od ciebie, a kontakt z Jasonem dał nadzieję na jakieś nowe informacje. Powiedzcie mi o co tu chodzi. Jasonie, czy ty wiesz coś więcej? Dlaczego wynająłeś Dwighta? - nie wiadomo czemu, ale jak Chopp po raz kolejny wylał z siebie tę opowieść, nagle poczuł się taki bezsilny i bezradny. Do tego ból i to cholerne zmęczenie. Oczy Waltera się zaszkliły, ale nie pozwolił łzom wypłynąć na zewnątrz, tylko zamaskował je zapalając papierosa.
- Nie rozklejaj się Chopp...- odezwał się cicho Garrett - Żyjesz. To się liczy.

- Może pojedziemy do mnie. Bedzie pan mógł coś zjeść i nie zwrócimy niepotrzebnej uwagi. Pana twarz, panie Chopp, aczkolwiek to nie pańska wina, przyciąga wzrok. Co panowie na to? Niedaleko stąd zaparkowałem auto.

Detektyw na razie nie skomentował słów Jasona. Obserwował... Ludzi w Parku było dużo, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj. Garrett przebiegał wzrokiem po twarzach, postawach, miejscach z których dało się dobrze prowadzić obserwację tego miejsca...Czy ktoś wlókł się niczym cień za Walterem?

-Przepraszam was panowie, ale to dlatego, że pierwszy raz od dłuższego czasu, poczułem się wreszcie bezpiecznie. Ja z chęcią skorzystam z pana gościnności - zauważył, że Garrett się uważnie rozgląda. - Myślę, Dwight, że jeżeli miałem ogon, to prawdopodobnie pomyśleli sobie, że ten Chopp to rzeczywiście jakiś zakochany kundel. Przestraszył się i uciekł.
- Nie wydaje mi się. - detektyw kontyunował uważną lustrację wszystkich spacerujących po parku - Jedynym powodem, dla którego wypuszczenie cię żywego miałoby sens dla tych ludzi, to byś doprowadził ich do kolejnych ptaszków... Ja bym tak zrobił.
- Garrett - powiedział Jason. - Ja zabieram Waltera do siebie, a ty wiesz, co masz robić. Upewnij się, czy nie mamy jakiegoś ogona. Jedziemy, Walterze?
- Jasne. Pojadę za wami i będę dyskretnie obserwował. Pierwsza rzecz - musimy upewnić się, że stracili Waltera z oczu...Wtedy musi zniknąć, zapaść się pod ziemię. Oto moja rada, po którą przyjechałeś, Chopp.
Popatrzył jeszcze na szachownicę.
- Cholera...Że też musiałeś się pojawić akurat dziś, Walter. Dobrze mi szło...
- Nie tak dobrze, jak sądzisz Garrett - uśmiechnął się Jason tajemniczo. - Ale faktycznie, dobrze zacząłeś.

- Trzymam jeszcze parę sztuczek w zanadrzu, Brand...- zauważył detektyw, podnosząc się od stolika - Dobra. Jeśli to ma wyglądać naturalnie, to posiedźcie jeszcze chwilę, a ja pójdę sobie i ruszę za wami później w odpowiedniej odległości.

Walter również przyjrzał się szachownicy: -Nie za bardzo się wyznaję na szachach, ale umysł mam ścisły i wydaje mi się, że jakby tego skoczka przestawić tutaj - wykonał ruch - to Jason mógłby mieć problem.

- Niezła myśl...- Dwight położył na wardze kolejnego papierosa - ...dokończ za mnie. Będzie wyglądało, że jesteś kolejnym śmiałkiem. Ale uważaj... Mój zleceniodawca to sneaky bastard... Panowie wybaczą...
Machnął kapeluszem i odszedł powoli ku najbliższej alejce, z trzaskiem zapalając zapałkę o draskę na pudełku...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172