Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2010, 01:35   #14
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ucieczka. Przygoda. Zmiana. Dobroć serca. A czasem po prostu tylko trochę od Pastora inaczej rozumiane rozgrzeszenie. Coś kierowało tą dziesiątką mieszkańców Bluff. Jakaś wewnętrzna potrzeba sprawiła, że rodzina Morganów otworzyła przed nimi, zupełnie przez przypadek, lub może by być dokładniejszym przypadkowy pech Rufusa, drogę, którą... chyba chcieli podążać. Podążać za wszelką cenę byle tylko zostawić rodzinne miasteczko za sobą. Plan Thel z podziałem na dwie grupy owszem, każdy rozważył w swoim sumieniu, ale zarówno Enola, jak i Hyra nie miały zamiaru się co do niego trzymać. Zostać w tym miejscu podczas gdy można wraz z Dangiem wyruszyć gdzieś gdzie może rzeczywiście były miejsca o jakich mówiono. Ciągnące się po horyzont opustoszałe grobowce ze stali i żwiru. Nieskończone połacie wody, która na domiar niedorzeczności w ogóle nie była kwaśna... Zawsze to był jakiś krok bliżej ku temu. Każdy jard, który oddalał ich od Bluff, musiał przybliżać te miejsca...
W efekcie wyruszyli więc niemal wszyscy jeszcze przed świtem następnego dnia. Niemal, bo w Bluff został Fedd, który choć zdawał się nie zainteresowany całym zamieszaniem, długo obserwował znikających w rozedrganym, gorącym powietrzu niedoszłych towarzyszy, Issa, która powzięła twardą decyzję szykowania zapasów na następne wyprawy, oraz Thel, która sama nie była już do końca pewna, czy mimo sprzeciwu Enoli i Hyry po prostu kontynuuje swój plan dotyczący niewychylania się, czy też podświadomie korzysta z faktu iż Fedd pozostał sam. Dang miał własne zdanie co do logiczności takiego, a nie innego składu wyprawy, ale swoim zwyczajem nie narzucał się z nim. Morganowie w końcu na pewno daleko nie odeszli, a każdy na pewno wiedział czym ryzykuje. No może poza tym niedorostkiem Mitchem, ale co było robić. Nie był jego ojcem.

Poszli w siódemkę. Szybkie tempo narzucone przez Danga z początku wszystkim się podobało. Napawało entuzjazmem. Przyspieszało to do czego tak dążyli. Ale już po paru godzinach wyłącznie Rufus, Viggo i niezmordowany Skurwiel, nadążali za poszukiwaczem. Lejący się z nieba ukrop i monotonny krajobraz żwirowo-piaskowej pustyni dały się we znaki całkiem prędko gdy Burke i Hyra zwyczajnie zaczęli mdleć na stojąco. Zarządzono postój. Krótki. Nie dający specjalnie wielkiego wytchnienia pod górującym właśnie słońcem, za to wydłużający podróż o dobrą godzinę podczas, której na domiar złego Rufusa ugryzł wychodzący zazwyczaj nocą mały skorpion piaskowy. Jad zaś tych stworzeń mimo iż nie jest specjalnie groźny dla życia, powoduje gorączkę. W efekcie Dang stracił nadzieję na dogonienie tego dnia Morganów. Szczęśliwie jednak podróżująca z dzieckiem rodzina również nie miała łatwej przeprawy i wczesnym wieczorem, po przegonieniu jeszcze kilkunastu mil biednego Burke'a, oraz Hyry wspieranej w marszu przez Viggo, obie grupy połączyły się. Zdziwienie Morganów było ogromne, tym bardziej zważywszy na to kto przybył im z pomocą. Fejes mruknął coś cicho pod nosem widząc Burke'a i Danga, ale Stary Morgan po pierwszej nocy na pustkowiach nawet jednej chwili nie wahał się, czy tym razem nie schować dumy. Przywitanie było więc krótkie, by nie rzec zdawkowe, a Dang zamieniwszy kilka słów ze Starym Morganem przejął prowadzenie szybko obierając azymut na wschód. Niecałą godzinę później gdy daleko przed nimi zamajaczyły ciemne kształty wzgórz, wszyscy wiedzieli dlaczego. Gdy już zmierzchało znaleziono jaskinię i czym prędzej wytępiono z niej kilka wychudzonych szczunurów, które pierzchły po tym jak pierwszy padł z zatopionymi w grdykę zębami Skurwiela. Nie była wielka, ale stanowiła doskonałe schronienie przed kwaśnym deszczem, który zgodnie ze słowami Hyry wkrótce lunął z czarnego już nieba. Morganowie nie byli specjalnie rozmowni więc po prostu rozłożyli się ze swoimi rzeczami, przyjęli te parę darów, które siódemka podróżnych przywiozła z Bluff, po czym wszyscy parę chwil później poszli spać wsłuchując się w cichutki syk jaki wydawała jałowa gleba po kontakcie ze żrącą wodą. Przez kilka długich następnych godzin...

Nazajutrz pomogli Morganom zadomowić się na wygnaniu. Hyra, która zdążyła już wypocząć po dwunastu godzinach bitej wędrówki, zapytała o towarzystwo w czyim mogłaby poszukać ziół do sporządzenia skutecznych odtrutek na ukąszenia, oraz prostych maści na odparzenia. Nastoletni mechanik trochę inaczej wyobrażający sobie świat poza znajdującym się na jego samym końcu sraczem – Bluff, przystał na to z wielką ochotą. Dang i po chwili wahania również Enola wyruszyli przyjrzeć się dokładnie okolicznym równinom, by upewnić się co do względnego bezpieczeństwa jakie dawały wzgórza, a Viggo i Fejes Morgan poszli na polowanie. Najbardziej wyczerpany po długiej trasie Prost obudził się dopiero koło południa, ale i on wykrzesał w sobie trochę siły i ochoty, by pomóc Hyrze w ekstrakcji ziół. Rufus zaś swoim ekscentrycznym zwyczajem... przepadł na większość dnia w ogóle nie udzielając się w pomocy wygnańcom. I wszyscy tak naprawdę odetchnęli z ulgą, że tak właśnie postąpił.
Po krótkiej i dość chłodnej drugiej nocy, złożywszy obietnicę regularnego powracania, opuścili nowe lokum Morganów i skierowali się z powrotem do Bluff. Z mniej, lub bardziej ukrywaną ulgą, trzeba przyznać. Popod wieczór dotarli więc do swoich domów licząc krwawiące odciski na stopach, oraz oparzenia słoneczne. W dodatku Hyra i Burke musieli spojrzeć prawdzie w oczy. Opuszczenie Bluff będzie od nich wymagać dużo więcej determinacji niż z początku myśleli.

***

Tymczasem w Bluff dzień po wygnaniu Morganów był dniem niezwykle cichym. Niemal trzysta dusz zamieszkujących ciche miasteczko przeżywało mściwe katharsis i każdy znosił je w lepszym, lub gorszym stopniu. Wygnanie było nieuniknione. Tak zagłosowali. Ale nawet najprostsi przecież miewają wątpliwości i tylko bramin nie zmienia zdania... Dopiero zgliszcza spichlerza uspokajały sumienie.

W barze Pana Wonga nastąpiło kolejne zgromadzenie. Tym razem jawne i w pełni oficjalne choć nie przez wszystkich mile widziane. Thel myła jedną z ostatnich szklanek jaka została z imponującej kolekcji Wonga. Spód miała krystaliczny, ale górna cześć była wyraźnie matowa... jakby niedokończona? W dodatku zdobił ją jakiś napis. Nie pomyślała o tym wcześniej, ale wyraźnie człowiek nie miał już chyba co robić w dawnych czasach z pismem skoro je umieszczał nawet na naczyniu do podawania bimbru. Odłożyła szklankę i spojrzała na jednego z farmerów, który zabrał teraz głos. Milor Gills. A może jego brat Ombre? Zawsze miała problem by ich rozróżnić. Usłyszała jak deski pod podłogą zatrzeszczały. Fedd również się przysłuchiwał.
- Się uda, albo się nie uda – mruknął niechętnie Milor – Głupie gadanie. Trzeba założyć, że się nie uda i zaradzić jeśli ma być dobrze. A nie gdybać! Wyślijmy kogoś do trybali na południe. Czasem tu zaglądają, a na pewno też mają swoje zapasy. Może się podzielą?
- Na miłość Jedynego – głos Pastora jak zwykle drżał, jakby i sam Pastor miał się przewrócić ze słabości. Każdy jednak wiedział, że wielki kaznodzieja co najwyżej mógłby paru chłopa stojącym w kościele krzyżem powalić niż samemu się przewrócić – Do ludożerców? Skurwysynów? Ledwośmy musieli jedno szaleństwo ukrócić, a ty nam Ombre drugie chcesz sprowadzić? Nieee... Bluff nie potrzebuje pomocy dzikich.
A jednak Ombre.
- Nie pamięta Pastor poprzedniej pory wilgotnej? Tyle było wilgoci w powietrzu, żeśmy musieli wodę spod latryn czerpać by zbiory były. Jeśli to się powtórzy, to czeka nas głód.
Tym razem w sukurs braciom Gills przyszli inni farmerzy.
- Dobrze Gillsowie mówią! Trzeba wysłać kogoś do trybali!
- Mamy wodę na handel! Trybale zawsze ją kupują!
- Właśnie, a na pewno spróbować nie zaszkodzi!
- A jak nie... to mówią, że ich tylko pięć dziesiątek jest. My, lub oni...
- Dość! -
tym razem Doktor włączył się do dyskusji – I kto do nich pójdzie? Ty Derien? A może ty Shamps? A może naszą Rosie wyślemy? Trybale radzą sobie od zawsze sami. Tak samo jak my. Nie potrzebują wody, bo umieją ją znaleźć. A wy wszyscy... Dobrze wiem, że wasz piwniczki pustkami nie świecą. Tylko zawsze lepiej wspólne żarcie przejadać! Nie! Ja mówię, że warto zacisnąć pasa i przetrwać. Liczyć na siebie, a nie na innych.
Dyskusja trwała nadal, ale farmerzy rzeczywiście nie byli już tak bardzo zdecydowani naciskać. Thel spojrzała na Wonga. Zobaczy się co z tego wyjdzie.

Nieco dalej na samym skraju Bluff w domu Szwedów ulubiony piecyk opałowy Issy turkotał jak zawsze gdy był dobrze rozpalony. Vincent zawsze wychodził wtedy z domu, bo był przekonany, że diabelstwo gotowe eksplodować, ale Issa dobrze wiedziała, że po prostu zrzędził. Wtedy też w pomieszczeniu kuchennym nie dawało się wytrzymać przez temperaturę. Ale dziewczyna nie myślała o tym. W pocie czoła pracowała. I delektowała się każdą sekunda tej pracy. W końcu to co robi będzie mieć wpływ. Będzie mieć tak wielkie i dobre znaczenie, jakby tylko mogła sobie tego życzyć... No może troszkę było w tym przesady, ale i tak entuzjazm sprawiał, że nie przerywała pracy nawet na chwilę tylko co jakiś czas zerkając na wyprowadzone na główną ulicę okno. Nie obawiała się brata, ale Sulimanowa czasem wpadała do nich. A nikt tak nie węszył tajemnic jak ona...
- Żarzysko!!! - krzyk Vincenta sprawił, że omal nie podskoczyła.

Żarzyska były dość uciążliwą osobliwością pustkowi. Czym były? Na ten temat krążyło wiele teorii. Mieszkańcy Bluff zwykle skłaniali się ku opcji, że są to jakieś formy promieniowania, które jeszcze parędziesiąt lat temu było dość wszechobecne. Trybale wierzyli, że to zagubione duchy Tęczowego Węża, który zesłał je ongiś, by stworzyły świat na nowo. Pastor natomiast twierdził, że nie należy mu dupy zawracać pierdołami. Tak czy inaczej objawiały się w postaci nieforemnych brył rozgrzanego do grubo ponad stu stopni powietrza. Bryły te nie były wyższe na ogół niż trzy metry, choć Enroze wszystkich zapewniał, że to które widział na skraju wrzosowych pastwisk miało przeszło cztery, ani szersze i dłuższe niż pięć. Leniwie, niczym wlokące się braminy, sunęły przez pustkowia zostawiając za sobą wyschniętą glebę, oraz roślinność i zdawać by się mogło nic ich nie zatrzymywało. Skręcały do woli. Bez możliwości przewidzenia nowego kierunku. A nocą... nocą zwyczajnie znikały, by znów odrodzić się o poranku. Nie były bardzo częste, ale średnio raz na tydzień, ktoś takie zauważał w postaci rozmazanej i odrobinę pomarańczowej plamy w powietrzu. I wtedy należało ją bacznie obserwować, czy nie zbliża się do miasta. Stosunkowo niedawno odkryto, że żarzyska skręcają mając przed sobą większe skupienie wilgoci. I to właśnie wykorzystywano gdy zjawisko to zdążało prosto na Bluff. Wtedy jedna z mniejszych wieżyczek zbiornikowych zasilała okopaną i wyłożoną papą fosę i żarzysko wracało na pustkowia.

Issa wybiegła z ich domu na tyły. Vincent właśnie pośpiesznie poganiał ich skromne stado, a dalej za nim można było dostrzec właśnie to. Tajemniczy, eteryczny kształt sunący na Bluff.
- Żarzysko!!! - powtórzył Vincent gdy pierwsze braminy weszły w suchą fosę.
Issa obejrzała się, czy stróż na wieży zaczyna spuszczać wodę. Stojący na szczycie wieży zaledwie dwunastoletni chłopaczek zbyt słaby by jeszcze pracować w polu, właśnie ciągnął za sznur, a wielki zbiornik z chlupotem wylewał wodę do drenu prowadzącego do fosy. Żarzysko było jeszcze daleko więc i Vincent i braminy zdążą przejść... Przeszli wszyscy... choć nie. Jedno ze zwierząt chyba zbyt gwałtownie wskoczyło do fosy i miało jakiś problem. Vincent przepędził resztę na drugą stronę i został przy tym. Issa podbiegła spojrzeć co się stało.
- Tępe bydle – warknął Vincent – Musiałaś nogę skręcić?
Brat obejrzał się na zbliżające się żarzysko. Już parę metrów mu zostało. Woda zalała gwałtownym strumieniem dno fosy rozpryskując się na ciele bramina i nogach Vincenta.
- Vincent! Zostaw! Za blisko jest! - Szwedówna poczuła, że strach w niej narasta.
- Spokojnie... Nie najdzie na wodę... A to bydlę – Vincent podparł okulawiony bok zwierzęcia i na swoim barze spróbował je podnieść – No dawaj!
Żarzysko jednak nie zatrzymywało się. Trzy metry, dwa metry...
- Vincent!!!
- No uspokój żeż się... -
nie skończył. Issa skoczyła w wodę i rzuciła się na brata przewracając go z pluskiem na bok tak, że oboje przejechali jeszcze z metr po śliskim od wody dnie fosy. W sam raz by poczuć jak woda robi się nieznośnie gorąca i usłyszeć jak kulawe zwierze wyje okropnie gdy skóra ścina się od żaru otwierając wrzące rany i doprowadzając sierść do zapłonu. Gdy żarzysko wchodzi na teren Bluff zwierzę jest już martwe i całkiem zasuszone. Sprawca zaś tego przesuwa się nieco dalej, po czym znów skręca niedaleko ich domu i przekracza fosę nieco dalej opuszczając odwiedzone właśnie miasto.
 
Marrrt jest offline