Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2010, 18:45   #19
szarotka
 
Reputacja: 1 szarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skał
Zmęczenie było najbardziej podstępnym przeciwnikiem Inez. Nie tylko wkradało się w ciało, sprawiając że gorset stawał się ciasny, pantofle niewygodne a nogi ciężkie. Było też sprawcą znużenia umysłu, utraty czujności, przez co wiele istotnych elementów coraz trudniej składało się w sensowną mozaikę. Kobieta nigdy nie czuła się wyczerpana nawet po długiej pracy w pracowni naukowej, zaś ten bal wysysał z niej wszystkie siły. Wiele razy przez jej głowę śmigały coraz bardziej rozdrażnione myśli, toteż nie odzywała się niemal wcale, by nie zdradzić nastroju jakimś pochopnym słowem. Odmawiała tańca wielu kawalerom, korzystając z częstego towarzystwa Rubinsheia, nie tylko na parkiecie, ale i wśród obrazów. Dla niepoznaki i mniejszego żeru dla plotek (zapewne i tak brzęczących już na sali niczym muchy nad ścierwem) dała się zaprosić do paru walców garstce innych mężczyzn. Pech chciał, że jednym z wybrańców okazał się człowiek z pokroju tych osób, które Inez omijała zawsze szerokim łukiem. Kartiński ksiądz.
Nie zapamiętała jego nazwiska, bowiem cały taniec była wewnętrznie spięta i skupiona. Odpowiadała jedynie półsłówkami, mimo iż duchowny okazał się taktowny i sympatyczny; nie wypytywał o nic, ani nie poruszył nawet w aluzjach tematu jej ojca. Tym niemniej kobieta była przekonana, że ksiądz przejrzał ją na wskroś i tylko czekał, aż umilknie muzyka, na zadanie ostatecznego ciosu. Żaden jednakże nie padł, a na salę nie wparadował zastęp śledczych, więc pani badacz musiała położyć swoje wizje na karb zmęczenia.

Wydawać by się mogło, że jedynym wydarzeniem do północy może być jedynie przemówienie królowej, lecz bywalcy salonowi widocznie postanowili dostarczyć gościom więcej powodów do rozrywki. Dlatego też Inez była pierwszą z dam ze stolika Berlaya, która zjawiła się na werandzie, gdy doszły ją szepty o pojedynku.
Walki pasjonowały ją prawie w równym stopniu co historia starożytna. Istniały jakieś nienaruszalne zasady ruchów szermierczych, akcja i reakcja, ocenianie słabych i silnych stron przeciwnika. Wszystko było tu przemyślane i o swobodnej fantazji oraz chaosie twórczym nie mogło być mowy. Pani de Chavaz, mimo że sama nie potrafiła władać bronią białą choćby w połowie tak biegle jak najpośledniejszy szlachcic, umiała dostrzec kunszt stylu.
Tym razem jednak trafiła praktycznie na koniec pojedynku i nie było już czego podziwiać. Z szeptów gapiów przy balustradzie dowiedziała się, kto wyzwał kogo i dlaczego. Pani de Vicconi, nowa femme fatale tego balu. Oho, o wilku mowa.

Hrabina i baronessa weszły na werandę akurat w chwili, gdy pokonany już wił się na ziemi. Nie był to imponujący finał. Raczej popis nieprzeciętnego braku umiejętności. Inez obserwowała chwilę zabiegi pierwszej pomocy, zerkając jednym okiem w stronę kapitana, tłumaczącego się obu damom. Trzeba przyznać, że zrugały go jak małego chłopca, który właśnie rozbił wazon. Starsza kobieta - ze znamienną już dla niej uszczypliwością, zaś młodsza - ze spokojnym chłodem. Ba, mrozem niemal.
Oczywiście Inez zdawała sobie sprawę, że pojedynki na dworze, a już w szczególności na balu, są zakazane, zaś bicie się w imieniu mężatki miało zgoła odmienne skutki od początkowego zamiaru, lecz w świetle tego co usłyszała...
Skoro kapitan zamienił się kotylionami z partnerem Isabell, to czy uczynił to z własnej inicjatywy czy też tego drugiego? Zważywszy, że został potem wyzwany na pojedynek, w rachubę mogła wchodzić raczej ostatnia możliwość. Zatem pomysłodawca zamiany był świadom tej ewentualności i się wystraszył? A może wszystko zostało ukartowane?
Rozbolała ją głowa. Kłębowisko pałacowych intryg przybrało zdecydowanie zbyt wysokie stężenie. Kapitan, zbesztany gruntownie, udał się na stronę ze swoim sekundantem, zaś ludzie wracać poczęli do wnętrza.

Na miejscu zostawały niewielkie, dyskutujące jeszcze cicho grupki, lecz i one wykruszały się powoli wobec rosnącego chłodu i nasilającego się dzwonienia deszczu o zadaszenie werandy.
Inez stała wciąż przy balustradzie, niby obserwując medyka i sekundanta, starających się znieść rannego z placu boju i przetransportować w stronę mniej zatłoczonych pomieszczeń, lecz nieznacznie przechylona głowa mogła zasugerować dobremu obserwatorowi, że uwaga kobiety skierowana jest w inną stronę. Stała bowiem na tyle blisko dyskutujących przyciszonym głosem kapitana z towarzyszem, że mogła usłyszeć każde słowo. W końcu panowie uznali rozmowę za zakończoną i wrócili do sali balowej, baronowa jednak nie ruszała sie z miejsca jeszcze przez kilka sekund. Zwróciła głowę w stronę przeszklonego wejścia, a na jej twarzy pojawił się wyraz zadumy. Gdy pojawiła się na sali balowej, deszcz padał już nieprzerwaną szumną ścianą.

Okazało się prędko, że żadnej przemowy królewskiej o północy nie będzie. Monarchini zażyczyła sobie rozmowy z kapitanem, przy udziale majora Blotue - dowódcy gwardii pałacowej oraz wicehrabiego Rubinsheia.
Na sali panowało poruszenie, toteż Inez znalazła moment, w którym baronessa Isabell była w końcu sama.
- Chyba zbyt dobitnie uniosłaś się dumą, baronesso. Kapitan nie sprowokował walki, został wyzwany przez tego drugiego - stanęła obok drobnej kobietki i szepnęła tak, by nikt inny nie słyszał. Co zresztą w panującym gwarze nie było trudne - Sądzę też, że ktoś poprosił go o zamianę kotylionów. Walczył zaś... - spojrzała na tłum, uśmiechając się, zupełnie jakby dyskutowały o najnowszych fasonach kapeluszy - ...bowiem chciał panią przed kimś chronić.
Orkiestra zagrała wstęp do Kotyliona i w tym samym momencie baronowa zobaczyła kroczącego w jej stronę wicehrabiego. Popatrzyła jeszcze moment na twarz malarki, jakby chciała zapytać “I co zrobisz z tymi wiadomościami?”, po czym ruszyła wraz z Karolem ustawić się do szpaleru par. Nie wiedziała właściwie, dlaczego uraczyła Isabell swoimi spostrzeżeniami. Może z czystej chęci nauczycielskiego utarcia nosa komuś, kto go za bardzo zadziera. A może po prostu dlatego, by ten ktoś zdążył naprawić swój błąd.

To był ostatni taniec z Rubinsheiem i miał być - w mniemaniu pani badacz - najprzyjemniejszym. Bal w końcu dobiegał końca, a ona przeżyła go w przytomności umysłu chyba tylko dzięki temu mężczyźnie. Zastanawiała się, kiedy zamyślał się z nią spotkać. Na obiedzie Berlaya?
- Wicehrabio, gdy wspominałeś o rychłej rozmowie mającej wyjaśnić pewne nieścisłości, wspomniałeś “pojutrze”, ale nie określiłeś miejsca - zagadnęła, by wybadać teren.
- Miałem na myśli hrabiego Berlaya, a nie siebie, pani.
- Mam rozumieć, że pojawisz się, panie, na obiedzie u hrabiego?

Zaprzeczył. Coś tu Inez zaczynało nie pasować.
- Skoro jesteś panie, jak zgaduję, wtajemniczony we wszystko, dlaczego nie zostałeś zaproszony?
Odparł równie tajemniczo, jak profesor Bernardo Terez z Wydziału Historycznego Akademii.
- Wiedzieć, a uczestniczyć, to dwie różne rzeczy. Zapewne wie pani jak budowano katedry, ale czy budowała pani jakąś?
Straciła cierpliwość. Miała dość tych podchodów i sekretów.
- Nie angażuje się znawcy tematu jedynie po to, by stał i podziwiał jak katedra wzrasta. Każdy kto przykłada reki do jej planów, ma jakąś rolę w jej akcie twórczym. Jeśli sądzi pan, że w tym miejscu słowa są zbyt szybkoskrzydłe, pojutrze rano bedę w Akademii. Zapewne zdążymy porozmawiać o katedrach przed obiadem.
Być może zaatakowała zbyt agresywnie, ale nigdy nie miała właściwego i subtelnego podejścia do mężczyzn.
- No dobrze - odparł - będę szczery. Nie będę na obiedzie, gdyż jestem wtedy potrzebny zupełnie gdzie indziej. Poza Kindle. Zapewne wyruszę już za kilka godzin. Służba królewska, to nie tylko bale. - uśmiechnał się cierpko. Pani de Chavaz zaś ochłodziła swój ton przynajmniej o dwa stopnie. Czy była zła? Na pewno. Czuła się przede wszystkim zbyta.
- Zgadzam sie, bale to chyba najmniej produktywna cześć owej służby, panie Rubinshei. Pozostaje życzyć pomyślnej podróży.
Taniec szczęśliwie właśnie się kończył, toteż podziękowała partnerowi stosownym dygnięciem i dała się odprowadzić do stolika. Zaraz też odszukała hrabiego i prosiła, by w jej imieniu przeprosił towarzystwo przy stoliku, ponieważ źle się poczuła i musi opuścić znamienite salony.
Wyszła z balu zanim królowa oficjalnie podziękowała gościom za przybycie.

W domu ciotki zjawiła się o drugiej, budząc całą służbę (i ciotkę zapewne również) trzaśnięciem drzwi od swojego pokoju.
- Deszcz i lawa - wymamrotała służka, odczekawszy przepisowy kwadrans, by pozwolić swojej pani ochłonąć i móc wejść do jej jaskini z gorącą wodą do mycia całkowicie już bezpiecznie.
Przybyła na wskazaną godzinę w granatowo lakierowanym powozie Domu Daae, który - zwalniając na szerokiej, obsadzonej drzewami ulicy - stanął równolegle do stylowych schodów z kamiennymi poręczami, rozpartych przy chodniku jak wachlarz i prowadzących do kamienicy Berlayów. Pani de Chavaz ubrała się na tę okazję znacznie wygodniej, niż na bal. Ciemna, granatowo-czarna suknia bez stelaży, zapinana w gorsie na posrebrzane guziki, zapewne należała do strojów akademickich. Uroczystych i eleganckich, ale służbowych. Kręcone włosy splecione zostały jedynie w skromny węzeł na karku, a na głowie widniał nieduży, dopasowany kolorystycznie do stroju kapelusz z piórem, o dziwo całkiem modny. Baronowa rozejrzała się po okolicy, zastanawiając się w duchu jaką kwotę kordinów przeznaczano rocznie na utrzymanie takiej rezydencji. Nie dosyć, że hrabia mieszkał na najbogatszej wyspie Kindle, to jeszcze posiadał budynek będący sam w sobie dziełem sztuki. Czteropiętrowa kamienica zbudowana w całości z pięknego siwego kamienia, prezentowała się nadzwyczaj świeżo wśród sąsiadujących posesji. Budowana w starym stylu łączyła w sobie wiele nowych pomysłów architektonicznych, jak okna zwieńczone manswerkami (dotychczas dekorowano tak tylko katedry), czy wysoka attyka pokryta płaskorzeźbieniami historycznymi, całkowicie przesłaniająca dach. Wszystko to było jednak na tyle subtelne - tak jak dyskretne złocenia na płaskorzeźbach pod balkonikami, że nie raziły w oczy. Ba, fascynowały wręcz.
Ponieważ w drzwiach wejściowych pojawił się sługa w liberii domu Berlayów, Inez zaprzestała oględzin i skierowała się do wejścia, witana ukłonem od progu.
Czegóż ty możesz chcieć ode mnie, Berlay, skoro możesz wszystko kupić; pomyślała wchodząc do przestronnych wnętrz. Miała nadzieję, że tym razem nie będą jeść, a rozmawiać.
 
__________________
Wszechświat stworzony jest z opowieści. Nie z atomów.

Ostatnio edytowane przez szarotka : 19-10-2010 o 14:24. Powód: dom hrabiowski - na życzenie MG
szarotka jest offline