Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2010, 21:38   #98
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Ile widzi pani palców? - Szpakowaty jegomość w niebieskim fartuszku zamachał jej przed nosem dłonią i najwyraźniej wyczekiwał odpowiedzi.




CG miała mętlik w głowie. Siedziała na szpitalnym łóżku i przebierała w powietrzu stopami jak mała znudzona dziewczynka.
- Dwa – odparła po chwili. - Naprawdę jest pan lekarzem?
To było głupie pytanie. Co miał odpowiedzieć? „Nie, nie jestem. Stetoskop, robocze ciuchy i bajerancką plakietkę noszę tylko dla zmyłki.”
- Owszem – jego niski baryton wyrwał ją z zamyślenia. - A czego się pani spodziewała? Zgrai półnagich vikkańskich kapłanek?
- Czegoś w tym stylu...
- Jak się pani nazywa?
Mężczyzna uzbroił się w małą latareczkę wielkości długopisu i natarczywie świecił jej po oczach.
- Może pan sobie darować te pytania? - CG złapała jego dłoń i odsunęła od twarzy nim do szczętu oślepła.
- Nie – odparł i błyskał dalej. - To standardowa procedura. Jak się pani nazywa?
- Proszę sobie sprawdzić w karcie.
- Musi pani wszystko utrudniać? - od jego białych wyszczerzonych zębów biła kaskada pozytywnych fluidów. Jakby atakował ją przekaz podprogowy i także nakazywał się, wbrew rozsądkowi, szeroko uśmiechać. - Muszę sprawdzić pani ogólną kondycję. Wyeliminować ewentualność wstrząsu mózgu, krwotoku wewnątrzczaszkowego… - wymieniał tak długo, że się poddała.
- Lawrence. CG Lawrence.
Przystojniak obdarzył ją uśmiechem wprost z reklamy pasty do zębów.
- Pełne imiona z metryki. CG to skrót. Prawdę mówiąc nieprzyzwoicie to amerykańskie.
- Mój mąż był Amerykaninem.
- Nie lubię Amerykanów.
- Ja też.
- Powiedziała pani „był”. Czyli nie żyje?
- W pewnym sensie. Możemy już skończyć zabawę w dwadzieścia pytań?
- Nadal nie powiedziała pani jak się nazywa. Imiona i nazwisko. Inaczej nie dopełnię formalności.
- Niech pan da spokój, błagam. Otworzyłam dziś paczkę naszpikowaną trotylem. Nie sądzi pan, że dość na dziś upokorzeń?
Przystojniak wzruszył ramionami i gratis dodał kolejny uśmiech pt „zaraz zmiękczę ci kolana mała”.
- Na pocieszenie powiem, że i tak już przeczytałem je w karcie. Szalenie urocze.
- Coco Giselle – jej mina sugerowała, że właśnie zaczęła pałać do niego szczerą nienawiścią. - Coco Giselle Lawrence. I jeśli następne pytanie brzmi „czy pani matka była nienormalna” to od razu odpowiem. Owszem, miała pewne problemy ze zdrowiem psychicznym. - zapragnęła czym prędzej zmienić temat. - Wygląda pan jakoś znajomo. Mogłam już pana gdzieś widzieć? Na przykład w telewizji?
- Nie sądzę – kącik jego ust zalotnie poszybował ku górze. - Chyba, że jest pani miłośniczką filmów porno. Dorabiam tam do etatu.
Przemilczała odpowiedź chociaż nie mogła pozbyć się wrażenia, że jednak skądś zna jego twarz. Facet był uroczy jak sam diabeł i miał poczucie humoru. Bo to był żart, z tą karierą aktorską, prawda?
- Jakie to uczucie? - kontynuował doktor Smiley. - Kiedy się kogoś zabija?
CG zwęziła gniewnie oczy.
- Czy to część rutynowych pytań wobec ofiar ataku bombowego?
Mężczyzna oparł się obiema dłońmi o łóżko i zbliżył usta do jej ucha.
- Nie masz wyrzutów? - szepnął jakoś upiornie. - To gorsze niż zabić ciało. Niszczyć duszę... Straszna, przerażająca moc. Nikt nie powinien taką dysponować. Zastanawiałaś się kiedyś co się z nimi dzieje? Kiedy zagrasz im ostatnią kołysankę?
Lawrence pchnęła go w tył i zeskoczyła bosymi stopami na zimną posadzkę.
- Kim ty kurwa jesteś? - wychrypiała.
- Ty mi powiedz – jego uśmiech wydał jej się nagle znacznie mniej uroczy. - Jestem przecież wytworem twojej głowy.

Lawrence poczuła zawroty. Zaczęła się cofać aż natrafiła plecami na przeszklone wahadłowe drzwi.
- Chcesz powiedzieć... - szepnęła jeszcze. - Że nie żyję?
- A czego się spodziewałaś? - doktorek zaniósł się szaleńczym śmiechem. - Że wyszłaś z tego z paroma zadrapaniami?

Wbiegła na zewnątrz i puściła się biegiem wzdłuż korytarza. Długie halogenowe lampy migotały na suficie i bzyczały jak żywe złośliwe owady. Przy ścianach snuli się ludzie szczelnie zapakowani w kaftany bezpieczeństwa jak bożonarodzeniowe prezenty. Mamrotali pod nosem, ktoś walił ścianą w mur, ktoś inny drapał paznokciami o podłogę aż łamał je ze zgrzytem, jeden po drugim. CG starała się nie patrzeć. Biegła. Ale otaczały ją syczące wężowe szepty odbijające się echem od ponurych ścian.

Morderca...
...morderca
Zabija...
...dusze
Niszczy...
rujnuje
pustoszy
ściera...
na pył
kruszy...
jak bryłkę
wysuszonej ziemi
morderca...

Zatkała dłońmi uszy.

Przebiegła przez kolejne drzwi ale nagle krajobraz zmienił się diametralnie. Nie była już w szpitalu a w salonie jakiegoś wiekowego pałacu. Bose stopy sunęły po zimnej marmurowej podłodze. Wokół płonęły blade płomyczki świec porozstawiane na antycznych rzeźbionych meblach. Majestatyczne poważne twarze łypały na nią z portretów wiszących w równym rzędzie. Jedna z nich, kobieta o siwych, gładko zaczesanych włosach i pociągłej twarzy spojrzała nagle prosto w oczy Lawrence. I zaśmiała się szaleńczo. Reszta ust uwięzionych na obrazach zawtórowało jej obłąkańczym chichotem. Wszyscy, jak na komendę, wyciągnęli przed siebie ręce aby wskazać Lawrence palcami. Kościste białe dłonie przebiły się przez granicę płótna i zawisły w powietrzu próbując ją dotknąć.

Odbiegła wgłąb salonu. Stał tam tylko jeden fotel obity karmazynowym aksamitem. Obrócony tyłem do CG ale widziała chude białe palce zaciśnięte na drewnianym oparciu. Ktoś tam był. Czekał.

- Halo? - zawołała ale odpowiedziało jej jedynie echo. Tajemnicza postać wbita w siedzenie nawet nie drgnęła. Rosła w niej irytacja. - Czy ktoś mógłby do kurwy nędzy zamienić ze mną parę słów?

Fotel wzniósł się kilka cali ponad ziemią i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Zobaczyła mężczyznę o bladej skórze skrzącej się srebrem i śnieżnobiałych włosach. Nie była pewna czy to ona idzie w jego stronę, czy fotel zbliża się do niej jak fantastyczny miraż. Był bliżej... coraz bliżej. Widziała jego ostre rysy, silnie zarysowaną szczękę i łagodne szare oczy. Niepasujące go reszty całości jak kawałki puzzli skradzione z innej układanki i wepchnięte tam na siłę. Para zmęczonych szarych oczu. Tak znajomych... Oczu dziewczyny, którą każdego ranka widywała w lustrze.

Zerwał się wiatr. Przybył znikąd ale wszystkie okiennice zatańczyły z hukiem na jego powitanie. Lawrence opadła na kolana. Jej długie włosy hulały targane lodowatymi podmuchami, wciskane do oczu i ust. Coś pchało ją w tył, w kierunku ogromnego obrazu oprawionego w czarną ramę. To był pejzaż. Przedstawiał senną skąpaną w słońcu pustynie.

Wiatr porwał ją wysoko ponad podłogę i cisnął w tamtą stronę. Była pewna, że zderzy się z twardą kamienną ścianą ale obraz ją wessał. Pustynia ją połknęła.

A minutę później jej stopy grzęzły w gorącym piachu. Dwór przepadł. Mężczyzna o srebrnej skórze zniknął. Została sama. Otoczona przez żółty parujący bezkres. Powietrze falowało od gorąca. Strużki potu lały się po karku. Poczuła się zmęczona.

Nie była pewna jak długo szła. Włóczyła się niczym dromader, który zgubił swoją karawanę. Chociaż tyle, że z pragnienia nie zginie. Bo przecież już nie żyła. Szkoda, że ten argument całkiem nie przemawiał do wyschniętego na wiór gardła. Kiedy myślała, że to już koniec, że trzeba się rozłożyć i poopalać usłyszała sączącą się z pobliska melodię.

YouTube - Robert Johnson - Me And The Devil Blues

Powlokła się za najbliższą wydmę i zobaczyła niecodzienny widok. Oaza.
Pojedynczy barowy kontuar i dwa wysokie obrotowe stołki. Jeden z nich był zajęty. Siedział na nim mężczyzna z papierosem dymiącym spomiędzy zaciśniętych zębów. Miał na sobie czarny pogrzebowy garnitur i właśnie ściągał kapelusz, bliźniaczo podobny do tego jaki Lawrence nosiła na co dzień.



Na barze stał stary wyświechtany adapter. Czarna winylowa płyta podrygiwała na nim radośnie, muzyczka działała kojąco.

- Piwko? - jegomość uśmiechnął się szelmowsko i wyciągnął w jej stronę pokrytą szronem butelkę.
Przysiadła się nieufnie ale wypiła jednym haustem.
- Czy to piekło? - zapytała gdy osuszyła ostatnią kroplę.
- Może – odparł i wyciągnął zza ucha następnego papierosa. Odpalił od niedopałka i wpatrywał się w kobietę. - Swoją drogą skarbie, masz kurewsko prymitywne wyobrażenie o piekle. Brakuje tylko kotła i diabła dźgającego cię w dupę widłami. Spodziewałem się po tobie większej wyobraźni.
- Nie pierdol – wzruszyła niewinnie ramionami i wyciągnęła mu fajkę spomiędzy ust. Zaciągnęła się łapczywie mrużąc szczypiące oczy. - Nieźle daje w palnik - gwoli wyjaśnienia zagapiła się w bezchmurne niebo i dodała. - Słoneczko.

Mężczyzna sięgnął do kieszeni. Wydobył z niej pilota zdalnego sterowania, wymierzył w ognistą tarczę zawieszoną na nieboskłonie i nacisnął guziczek. Bzyknęło. I w jednej chwili światło zgasło całkowicie i bezpowrotnie.
Nie było widać gwiazd ani księżyca. Nic. Tylko nieprzeniknioną atramentową ciemność. Lawrence zadrżała.

- Nadal tu jesteś? - usłyszała swój własny, przesiąknięty strachem szept.
- Zawsze – poczuła na policzku jego zimne palce. - Nigdy cię nie opuszczę.
- Dlaczego?
- Bo jestem częścią ciebie.
- Możesz kurwa jaśniej? - odepchnęła jego dłoń. - I zapal światło. Lubię widzieć osoby z którymi dyskutuję.
Usłyszała charakterystyczny zgrzyt zapalniczki i zaraz pojawił się blady migotliwy płomyk. W poświacie ognia jego twarz wyglądała ewidentnie diabolicznie.
- Jesteś diabłem? - zapytała po chwili ciszy.
- Nie. - jego głos był łagodny, niemal czuły. - Chyba, że twoim własnym.
Zapalniczka zagasła. Zaszeleścił materiał, zabrzęczał wciskany przycisk i na niebie znów rozżarzyła się gigantyczna piekąca żarówka. Powrócił kontuar, obracane krzesła i poważna twarz nieznajomego.
- Idź – wskazał gestem ciemną plamę majaczącą pośród piasku.

Podeszła do niej niepewnie, sącząc zgarnięte zza lady piwo. Plama okazała się czarną pustą wyrwą. Tunelem biegnącym w głąb ziemi, skąpanym w mroku i bijącym chłodem.
- Co tam jest?
- Wyjście.
- Dlaczego mi pomagasz?
Stanął za nią i niespodziewanie przytulił. Poczuła jego zachłanne ramiona obejmujące ją ciasno w pasie i policzek przywierający do jej ramienia.
- Bo na razie musisz żyć. Bo to ja cię zabiję, nikt inny – jego dłoń wślizgnęła się pod szpitalną koszulę, sunęła wzdłuż gładkiego uda. - Ale wcześniej przyniosę ci ból, obłęd i beznadzieję. Przyniosę słabość, bezsilność i wstyd.
- Kim jesteś? - zadrżała pod jego dotykiem. Jego słowa chlastały jak bicz.
- Chorobą, która cię toczy. Chorobą, która cię zabije.
Jego usta odnalazły jej spierzchnięte wargi i stopili się w krótkim mechanicznym pocałunku.
Nienawidziła go.
Pragnęła go.
Wytworu własnej jaźni.
Zlepka rakowej tkanki pasożytującej na jej korze mózgowej.
Rzeczywistość wrażeń mieszała się z ułudą.
Umysł parował.
Drżała.
W objęciach własnego zabójcy.
I czuła, że jest jej teraz bliższy niż każda żywa istota po drugiej stronie lustra.

A później on pchnął ją w gęstą czarną czeluść i zaczęła spadać.
Ciągle i ciągle w dół.
Bez końca.
Aż wreszcie opadła na samo dno. Tam, gdzie nie było już nic poniżej.

Otworzyła ciężkie pozlepiane powieki.
- Kurwa – jęknęła. I uniosła głowę znad szpitalnej poduszki.
 
liliel jest offline