Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2010, 23:37   #20
Tadeus
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Jules (Konrad) napisał:
Cytat:
„W domach wieczorem podniósł się płacz
Kiedy ta Pani poprzez gród kroczy
Wij się na ziemi z bólu i charcz
Choćbyś się ukrył, nie ujdziesz jej”




Radość zniknęła z ust Konrada i drużyny tuż po przekroczeniu bram Taalgadu. Miasto umierało. Zapach palonego mięsa, ludzkiego mięsa gryzł w nozdrza, powodował mdłości. Ulice tętniły ciepłem palonych stosów ciał. Szlachcica znów przepełnił żal, tak jak w wiosce Waldfährt, a raczej jej zgliszczach. Jednakże teraz to widział na własne oczy. Spoglądał na ludzi w maskach z krwi, błota, lamentu. Słuchał opętańczych krzyków pijanych kaznodziei i fanatyków. Jakiś czas temu gardził mieszkańcami Taalgadu i miastem. Teraz modlił się do bogów. Dla tego miasta nie było jutra, a tutejsi będą wyścielać swoje domy i ulice. Zaraza upomni się o nich prędzej czy później.

***

Wkrótce potem nie bez przyczyny odwiedzili przybytek Sióstr Miłosierdzia. Pełnego dusznych pomieszczeń. Cuchnęło strachem. Pojękiwania, płacze i krzyki. Ostatnie chwile chorych. W tą i z powrotem krążyły siostry. Wychudzone kobiety o bladych twarzach, oczach czarnych, pustych. Zbyt dużo widziały i zbyt pewne były, że i one kiedyś znajdą się na tych łożach.

Konrad trzymał się raczej za plecami towarzyszy. Oglądał małe, szarawe plamy na rękach. Czy on także? To już koniec? Nie zamierzał się tym przejmować. Nie teraz, kiedy dość mu było sił, żeby stawiać kroki naprzód, by wyciągnąć szpadę i stawić się w imię dobrej sprawy.

Przybytek opuścili z nadzieją. W ich głowach dudniło głucho pojedyncze nazwisko. Jeden marny człowiek. Doktor Wiedenhoft. Zmotywowany nieco szlachcic szedł teraz z dumnie wyprostowany. Pomrukiwał co jakiś czas jedynie i przecierał ręce. Stwierdził, że z śmiercią za najbliższym rogiem należy umieć żyć. Bo w końcu na coś umrzeć trzeba…

***

Doktor Wiedenhoft był martwy. Tak samo zimny, jak ciała na ulicach. Tyle, że powód śmierci odrobinę inny. Z zadumania i od zapisków, jedynych pozostałościach po lekarzu, Konrada wyrwały krzyki za oknem domu sztywnego właściciela.

Ciemność wieczora na dobre zagościła w Taalgadzie. Zaskoczona drużyna miała problem. Problemem była spora banda wrzeszcząca przeraźliwie, pewnie nie bez powodu zebrana pod drzwiami akurat tego budynku.

Świadom niemałego niebezpieczeństwa szlachcic rzucił okiem przez brudną szybę na sylwetki nieproszonych gości. Nie zaskoczyło go nic. Mało tego, utwierdził się w przekonaniach, że największym zagrożeniem dla ludzi są oni sami. I ich bezsensowny fanatyzm. Potencjalni napastnicy nie różnili się wiele od dzikich zwierząt. Spragnionych pozbawiania życia dzikich zwierząt. Stworzeń w morderczym transie, czyli takich, jakich drużyna spotkać nie chciała.

Podczas, gdy Gerhard, łowca, chciał uprzykrzyć życia bandzie, Konrad rozglądał się nerwowo i szukał wzrokiem specyfików, ksiąg i notatek, licznie rozsianych po pomieszczeniu. W pośpiechu zaczął je zbierać. Wyzywającym spojrzeniem pełnym ukrytej desperacji wołał o pomoc towarzyszy. Te materiały miały wielką moc. One mogły uratować im życie.

Pierwsze płomienie liznęły konstrukcje budynku, niosąc za sobą gęstą kurtynę czarnego, gryzącego dymu. Potężny żar wzbijający od podłogi momentalnie odebrał im oddech. Pozbawiony tlenu świat zawirował szaleńczo, zatrząsł się w posadach, wtórując krwiożerczym wrzaskom włamujących się do domu fanatyków. Szczęknęła kusza. Raz i drugi. Ryki wezbrały, osiągnęły apogeum, rozbrzmiewając przez jeden jedyny moment desperacją i bólem. A potem wszystko zagłuszyły pękające od ognia stropy budynku. Smolista ściana parzącego pyłu uderzyła z impetem w łzawiące oczy, odbierając im resztki oddechu. Potem był tylko potężny trzask i fascynująco hipnotyzujące smugi, pozostawione przez ognistą broń poparzonych fanatyków.

W samym środku płomiennego piekła wyglądali jak demony z kapłańskich przypowieści. Niemal upieczona żywcem, odłażąca płatami skóra zupełnie nie pasowała do pulsującej pasji pełgającej w ich szalonych oczach. Czy to możliwe, by ludzka istota przetrwała takie obrażenia i nadal była w stanie walczyć? A może ich patron, Sigmar naprawdę był w tym momencie po ich stronie i to oni byli tymi błogosławionymi i sprawiedliwymi, którzy realizowali boski plan? Nie było czasu się nad tym zastanawiać. Po dwóch uderzeniach serca wpadli z rykiem w drużynę. Powietrze zaśmierdziało kleistym olejem, którym pokryta była ich broń. Czy tak pachnieć miała śmierć naszych śmiałków?

Na to wyglądało. Zadane szaleńcom ciosy nie odnosiły bowiem skutku. Śmiercionośne kule kontynuowały nieprzerwanie swój płomienisty taniec, jakby ich właściciele zupełnie ignorowali następne broczące obfitą juchą rany. Nie mogło to pozostać bez wyniku dla przebiegu potyczki. I nie zostało. Otoczony ze wszystkich stron przeciwnikami, zmęczony nieskutecznymi atakami Siegfried przekonał się o tym jako pierwszy. Trzy kule świsnęły w powietrzu, zagłębiając się jednocześnie w jego ciele. Przez chwilę wyglądał jak żywa pochodnia. A potem płonące ciało upadło bez życia na ziemię, dopalając się tam z makabrycznym skwierczeniem.

Odsiecz przyszła z zupełnie niespodziewanej strony. Młody sługa w liberii garnizonu Najwyższej Wieży w asyście dwóch strażników przebił się przez płomieniste piekło, zasypując wariatów bełtami z kusz. Dla jego uzbrojonych towarzyszy bezinteresowna pomoc nie została jednak bez konsekwencji. Ostatni dwaj z szaleńców wpadli na strażników z impetem, zamieniając ich ciała w potłuczoną, płonącą miazgę. I umierając krótko po tym od ciosów pozostałych przy życiu członków drużyny.

Otto
Młody sługa przyzwyczajony był do częstokroć dziwnych i wymagających poleceń swojego pana, kapitana garnizonu Najwyższej Wieży, Rudolfa Nierhausa, to jednak przekraczało wszystkie, nawet najśmielsze jego obawy. Nie był to pierwszy raz, gdy przenosił poufną korespondencję dowódcy do mieszkającego w porcie doktora. Pierwszy raz jednak czynił to w tak niebezpiecznych warunkach. Miasto płonęło, a pozostali przy życiu mieszkańcy walczyli o życie, przelewając krew na jego ulicach. Zababrane błotem alejki wyglądały jak na wojnie. Wszędzie szczęk żelaza, krzyki konających i ich oszołomionych zwycięstwem zabójców. A do tego zaraza. Która i jego nie zechciała oszczędzić. Szare plamy odkrył bowiem dwa dni temu i od tego momentu gotów był uczynić wszystko, by odnaleźć zbawienny lek. Wcześniej nadzieją był Doktor Wiedenhoft. A teraz? Ci śmiałkowie?

Po krótkiej wymianie informacji postanowiono otworzyć skierowaną do doktora przesyłkę. Ta, w przeciwieństwie do przeczytanego wcześniej listu pisana była wyraźnie w pośpiechu bez zwyczajowych pozdrowień i dbania o kaligrafię.

"Musisz czym prędzej dostarczyć próbki do Daublera. Podejrzewam, że go znasz, jest jednym z aptekarzy w Mieście. Droga do Taalabheim została jednak zamknięta. Pozostaje jeszcze jedna. Zna ją jedynie skazaniec, czekający na wyrok śmierci w portowej strażnicy, niejaki Thomel. Nie zwlekaj. Wydaje mi się, że dowiedzieli się o twoich badaniach. Strzeż się szczurów. Wychodzą z ziemi.

Thomel
Życie potrafi płatać dziwne figle. W jednym momencie człowiek staje się powiernikiem niesłychanie wartościowej tajemnicy, a w drugim ta okazuje się jego zgubą. Kto by pomyślał, że władze Taalabheim aż tak cenią bezpieczeństwo dawane im przez potężny krater, iż gotowe są postawić komuś fałszywe zarzuty... tylko by nie zdradził trasy prowadzącej pod nim? W sumie... można było o tym pomyśleć wcześniej. Ale któż przepuściłby taką okazję?

Teraz siedział sam, w opuszczonym przez spanikowanych strażników loszku, a wokół szalało piekło zarazy. Ciekaw był, czy pierwsze zabiją go szare plamy pokrywające jego plecy, czy może głód ściskający już od doby jego żołądek? A może spalą go razem z tą śmieszną strażnicą jacyś szaleńcy? W końcu od wielu godzin bezustannie słyszał ich krzyki i zawodzenie ich ofiar.

A potem wszystko ucichło i do celi wdarł się spokojny płomień kaganka. A za nim pokryci sadzą ludzie, gadający o wzajemnej pomocy, leku na chorobę i przejściu pod kraterem. W takiej sytuacji tylko szaleniec nie wykorzystałby okazji. W porcie nie było już czego szukać.

***

System grot i starożytnych krasnoludzkich tuneli zdawał ciągnąć się w nieskończoność. Wiele z przejść zasypanych było już od stuleci, inne przesunęły się pod wpływem niezrozumiałych ruchów warstw ziemi, urywając się nagle nad przepaściami albo rzekami lawy. W jeszcze innych z oddali dochodziły złowrogie piski, parzące podmuchy gorącego, wulkanicznego powietrza i gryzące opary trujących gazów. Napotkali też ledwo rozpoznawalne pozostałości budowli krasnoludzkich i innych... jeżących włosy na plecach. Całe korytarze pokryte były tam malowidłami rzezi i tortur, a także wizerunkami starożytnych mrocznych istot i bogów. Thomel przysiąc by mógł, iż ostatnim razem nie napotkał większości z tych dziwów. Jakby... tunele zmieniały swój bieg i kierunek. Wydawało mu się jednak, że nadal podążali w dobrą stronę.

Droga w prostej linii powinna zająć im najwyżej parę godzin, a wydawało im się, że krążyli już ponad dobę. Zdecydowali się na postój. Zbytnio zmęczeni mogliby przeoczyć jakiś szczegół i jeszcze bardziej zabłądzić.

Na odpoczynek wybrali niewielką, ślepo zakończoną grotę z jednym wejściem. Większość podłoża pokrywał tu las malowniczych stalagmitów. W jednym z rogów naturalnego pomieszczenia skapywała woda, tworząc małe źródełko. Odsapnęli, mając tylko nadzieję, że ich źródła światła nie wypalą się nim znajdą wyjście.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 13-10-2010 o 23:54.
Tadeus jest offline