Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-09-2010, 17:59   #11
 
Jules's Avatar
 
Reputacja: 1 Jules nie jest za bardzo znanyJules nie jest za bardzo znany
Post Konrad Rosenberg (Jules)

*
Szlachcic przykucnął na pagórku i spoglądał. Był tu kiedyś, gościł się. Żaden z miejscowych nie żałował mu ciepłej strawy i napitku. Wyjeżdżając obiecał sobie, że wróci i jeszcze raz nadziwi się ludzką życzliwością.

Powrócił. Z odrazą i przejęciem patrzył na Waldfährt, miejsce, gdzie mieli uzupełnić zapasy i ruszyć w dalszą podróż. Czuł na języku gorzki posmak, a do nosa wdzierał się ledwo wyczuwalny, ale charakterystyczny zapach spalenizny. Takie miejsca nazywano jałową ziemią. Sama miejscowość prawdopodobnie zniknie wkrótce z map. Zostaną tylko te chaty i przestroga, jaką ze sobą niosą.

Konrada przepełnił żal. Przyszło żyć w świecie, w którym nie liczy się z życiem. W świecie, którym błogosławieństwem jest przetrwać, doczekać kolejnego dnia. Ci ludzie nie przetrwali. Napadnięci przez plugastwo, czające się w puszczy, nie mieli szans. Zostawili po sobie jedynie zwęglone szczątki.

Rosenberg wstał, ledwo powstrzymując gniew i rodzące się w nim poczucie upragnionej zemsty. Chciał krzyknąć, ale wstrzymał się. Ten świat musi się zmienić, pomyślał, po czym skierował się w stronę wystraszonego tłumu, którego eskortował.



**

Następnego dnia, gdy ziemia zaczęła się trząść, ludzie zaczęli krzyczeć, dzieci wbiegały pod wozy, a jego towarzysze instynktownie przesunęli dłonie bliżej swojego oręża, Konrad westchnął, bo znowu sprawdzały się jego przewidywania.

Od Waldfährt było bardziej niż pewne, że nie są jedynymi bywalcami w tej okolicy. Żyły tu jeszcze inne stworzenia. Niezwykle groźne i zabójcze, czyli takie, których nie chcieli spotkać. Bardziej niż pewne byłoby również to, że nadejście jakichkolwiek bestii wiązałoby się z ofiarami, których ponieść nie chcieli.

Jednakże wszelkie nadzieje i marzenia prysły wraz z wstrząsami, które z niepokojącą regularnością wydawały się, co raz mocniejsze i bliższe. Coś nadchodziło.

- Jakieś większe sztuki – krzyknął szlachcic do towarzyszy, ale nie wyjął szpady. Jeszcze.

***


Szlachcic, jak i reszta, także po raz pierwszy spotkał się z ogrami. I to z całą trójką! Monstra te, pokaźnych rozmiarów, owiane były pewną nawet legendą. Podobno służyły głównie w armii, oczywiście nie z własnej woli. Prawdziwym pechem okazywało się spotkanie ich wolnych na drodze. Konrad zaczął dumać czy to nie bogowie umyślnie zsyłają mu mało dyskretne kłody pod nogi, jeśli tak można nazwać potwory pragnące „miensa z jego kości”.

Tego ani on, ani reszta pochodu dać im nie mogła. Walka wydawała się nieuchronna. Ale:

- Ależ Panowie, jak to tak napadać biednych przechodniów na uczęszczanej drodze – szlachcic pewnie wyszedł przed szereg, bez odrobiny zawahania i nerwów na twarzy. Mało tego, wydawał się niewzruszony i pewny swego. Przesuwając powoli wzrokiem po nieco oniemiałych ograch, zaczął mówić. Zawile, ale zrozumiale. Chciał dać czas towarzyszom, jeśli jego mowa nie przyniesie żadnych skutków. Wtedy dobędzie szpadę.

- Zauważcie, Was jest trzech, nas trochę więcej. Nie widzicie w tym małej niesprawiedliwości. My, prości ludzie, rozumiemy, co to jest głód czy pragnienie. Potrzeby takie są od dawien dawna podstawą naszej egzystencji. Rzeknę również, że gdzie nie spojrzymy, można je zaspokoić niekoniecznie drogą tak wyrafinowanej przemocy. Nie rozumiecie? Otóż poszukiwanego przez Was „miensa” jest dużo. Trochę cierpliwości, a nuż upolujecie jakąś zwierzynę w lesie. Gwarantuje, że takie „mienso” jest dużo lepsze i smaczniejsze niż ludzkie „mienso”. Jeżeli naprawdę zależy Wam na tej odmianie, to proszę, kilka kroków dla Was, o, w tamtą stronę! – Konrad krzyknął donośnie, wskazując palcem drogę do Talgaadu. Czas na improwizację. – Tak! Tam być dużo „miensa”. Panowie! Spójrzcie jeno na nas i tych biedaków. Nasze i ich mienso jest naprawdę mało apetyczne. Bo przecież Wy nie jeść biednych przechodniów!

Rosenberg mówił, mimo, że kończyły mu się pomysły i argumenty. Swoją myśl ciągnął długo, akcentując skrzętnie „mienso” i gestykulując intensywnie. Lecz w myślach układał już plan walki. Pewne było tylko jedno. Walka ta będzie zaiste trudna.
 

Ostatnio edytowane przez Jules : 21-09-2010 o 18:05.
Jules jest offline  
Stary 23-09-2010, 16:29   #12
 
Taklinn026's Avatar
 
Reputacja: 1 Taklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znanyTaklinn026 wkrótce będzie znany
- Już jesteśmy - powiedział Siegfried gdy dotarli pod bramę. - Policzyłem ile powinienem wam oddać i tak oto, każdy z was dostanie ode mnie pięć szylingów i dwa pensy.

Po drodze zauważył pokaźnych rozmiarów pogorzelisko, o niegdysiejszej nazwie Waldfährt. “Budzi wspomnienia…” - pomyślał.

***

- Jak zapewnie wiecie nieprzyjaciel zbliżył się do nas na niebezpieczną odległość - rzekł komendant garnizonu. - Z racji tego wprowadzamy krótsze, ale częstsze warty wyjątkowe. Oddział pierwszy bierze pierwszą, drugą, drugi i tak dalej. Warta trwa godzinę więc każdy będzie brać w niej udział.

***

- Dobra ludziska… - Zaczął Otto, dowódca oddziału.

- Ekhem! - Krasnolud zasygnalizował swoją obecność.

- I ty szanowny Grundirze, oddział siódmy właśnie skończył warte, koniec wylegiwania teraz nasza kolej. Do czterech odlicz.

***

- Alarm! Zbliża się duża grupa uzbrojonych żołnierzy. - Krzyczał Siegfried. - Biegnij zabić w dzwon - polecił krasnoludowi. - Na oko z czterdziestu ludzi.

Rozległo się bicie dzwonu. Sygnał był ustalonym kodem oznajmującym, że wrogowie zbliżają się z północy. Nikomu nie podobała się perspektywa walki. Był środek zimowej nocy, temperatura nie przekraczała zera stopni, w optymistycznym poglądzie na świat.

Walka zbliżała się małymi, aczkolwiek szybkimi i rytmicznymi krokami. Gdy tylko podeszła na tyle blisko by można było jej się przyjrzeć, w mig okazało się dlaczego przenikliwe zimno im nie przeszkadzało. Przeciwnikami okazali się nie ludzie lecz potwory.


Żywe trupy nawet nie próbowały sforsować bramy. Wiedziały, a raczej ten co nimi sterował, że było by to tylko stratą czasu. Zaraz pod murem stawały sobie na ramionach tworząc w ten sposób makabryczne, ruchome drabiny. Już po chwili pierwsze ożywieńce postawiły swoje kościste nadgniłe nogi na fortowym murze.

Żołnierz nie wiedział co robić. Nigdy wcześniej nie walczył z takim przeciwnikiem. “Nie…” Pomyślał. “Trzeba działać.” Rzucił się na umarlaków. Za jednym zamachem potężnej halabardy przeciął trzech przeciwników tuż pod klatką piersiową.

- Na Morra, co to jest? - Krzyknął widząc, że przed chwilą pokonani wrogowie, nadal ciągną do walki. Wokół panowały śmierć i zniszczenie. Wtem pod fort przybyła samotna postać w czerni. Cuchnęła śmiercią. To on prawdopodobnie był wrogim nekromantą. Padł rozkaz i rusznikarze natychmiast obrali ją na cel. Pociski zostały zablokowane przez tarczę nieumartego. Jeden ze strzelców trafił maga w nogę, co zakłóciło jego koncentrację. Szkielety rozsypały się. Wiadomo było, że jeżeli nikt nie wykorzysta tego momentu, taka okazja może się nie powtórzyć. Słychać było salwę wystrzałów, przeciwnik upadł.

Walka została wygrana, ale wiązało się to z dużymi stratami.

***

Siegfried spojrzał na ogra. “Jeżeli wtedy sobie poradziliśmy, teraz też damy radę.”
 

Ostatnio edytowane przez Taklinn026 : 23-09-2010 o 19:59. Powód: Siekłem się na obliczeniach i za dużo reszty wydałem.
Taklinn026 jest offline  
Stary 23-09-2010, 22:01   #13
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Ledwie udało jej się dotrzymać kroku rosłemu Siegfriedowi. Ale była okrutnie szczęśliwa, iż dotarli z powrotem do grupy tak szybko. Czystka. Po prostu czystka. Tak jak niszczy się robactwo, tak strażnicy pozbywali się kolejnych osób, niechętnych do opuszczenia portu. Bała się. Oczyma wyobraźni już widziała, jak fala strażników i ludzi zamyka w potrzasku idący pochód. Trzymała się blisko Gerharda. Tylko jemu z tej dopiero co poznanej kompanii zdołała nieco zaufać.

Rozluźniła się dopiero po opuszczeniu Taalagad. Czyste powietrze dodało jej wigoru i nieco poprawiło humor. Jednak nie na długo, bowiem podróż była nielekka. Część swego dobytku udało im się upchnąć na jeden z wozów. Parami rozdzieleni, maszerowali na całej długości pochodu, przy każdym postoju zbierając się na chwilę, by wymienić uwagi. Zaraz po tym należało znów się rozproszyć i dzielnie stróżować całej gromadzie maluchów i staruchów wybierających się za potrzebą. I tak co kilka godzin.

Posilali się w drodze. Bukłaki oraz chleb wędrowały kolejno z pary do pary. Jej towarzysz czujnie patrolował okolicę, podczas gdy ona raz po raz przeliczała wzrokiem wędrujących. Jeśli zginęłoby choć jedno dziecko, rozwścieczone matki nie dałyby im spokoju.

Długo pocieszała się, iż gdy dotrą do Waldfährt uda im się odrobinę odpocząć. Wioska wydawała się znacznie bezpieczniejszym miejscem niż trakt. Oznaczała też możliwość opłacenia solidnej i co ważniejsze, ciepłej kolacji. Jednak owo cudowne marzenie prysło bardzo szybko, gdy zmierzch zastał ich na leśnej polanie, daleko od wioski. Zacisnęła usta i nie marudziła, jej towarzysze, chociaż też zaprawieni w wędrówkach, także byli zmęczeni. Cieszyła się niezmiernie, iż najpierw może się wyspać a potem obejmie późniejszą wartę. Posiliła się jak najszybciej i już, już miała się zawijać w koc i układać do snu, gdy przybył do nich jeden z chłopów. Wyłapała kilka słów i to tych najmniej przyjemnych: teściowa... rzęzi... sczeznąć... W streszczeniu? Pomocy. Kilku towarzyszy spojrzało ku niej znacząco. Nie było rady, trza im było iść.

Owo stare próchno okazało się wcale nie takim schorowanym babiszczem, które między kolejnymi kaszlnięciami wyzywało zięcia od wszystkich diabłów. Towarzysze wydawali się oniemieli całą tą sytuacją. Westchnęła i zwróciła się w stronę nieszczęsnego chłopa.

- Cyrulika ze sobą nie wozimy. Możecie się jeszcze o kogoś lepiej obeznanego w obozie rozpytać. A nuż jakieś babsko znachorską bawi się sztuką. My zdziałać za wiele nie możemy. - wzruszyła ramionami.
- Na moje oko...
- zastanowiła się, doskonale ignorując wrzaski i klątwy starej baby - Dajcież babsku jakiegoś trunku mocniejszego, coby się rozgrzało i zasnęło, może zrzędzić tak przestanie. Okryjcie ją ino dobrze, czym tylko macie. Mi tak matula zawsze radziła, mówiąc, że wszelkie choróbsko ciepła się boi. - powiedziała, wychwyciwszy wzrok staruchy. Po chwili przerwy wśród jej nieustannego jazgotu zwróciła się ku starej.

- A jak się Pani Szanowna zaraz nie przymknie i dzieci w obozie budzić nie przestanie, to Panią - po raz kolejny zaakcentowała to słowo - pierwszej z brzegu bestyi ostawim, która się do nas po jadło zgłosi. Jeżeliby zaś Droga Pani zamierzała swym zrzędzeniem nasz pochód opóźniać, to zostawiona będzie w lesie na pastwę dzikiego zwierza. - powiedziała twardo, zamykając tym kobiecie usta. - A teraz wybaczcie, wartę obejmuję potem. Idę spać, co wam też polecam. - powiedziała, odwracając się na pięcie, by wrócić do swojego samotnego koca, który już zdążył nieco przesiąknąć wieczorną rosą.

Nim świt zastał ich na warcie, zdążyła jeszcze dobrze obejrzeć gwiazdy... i cały obóz, który rozrósł się do obrzydliwych rozmiarów. Przemierzali raz po raz cały jego ogromny obwód. Spoglądali w oświetlony ogniskami las, w nadzei, iż każde stworzenie w nim mieszkające boi się ognia. Jednak czuła się zdecydowanie raźniej, mają w zasięgu ręku ukryte swoje trzy sztylety do rzucania. Wiedziała, iż w razie czego zdąży uciec i krzyknąć, budząc cały obóz. Na szczęście ta część nocy obyła się bez żadnych niespodziewanych zdarzeń i wycieczek na “siku”. Zawsze lubiła dzieci. Przynajmniej do czasu tej podróży tak myślała. “Dużo dzieci - duży kłopot.” - zanotowała w myśli, zwijając swoje rzeczy do dalszej drogi. Nogi, zmęczone wczorajszym marszem protestowały. Zdecydowana była zagadnąć któregoś z chłopów, by wywalczyć sobie miejsce na wozie. Jednak te wypchane były do granic możliwości dobytkiem. Rodziny szły w około nich, popychając je co jakiś czas, by ułatwić zmęczonym zwierzętom drogę. Szły matki, szły dzieci, obok szli ojcowie. Cała rodzina dzielnie popychała wóz na wybojach. Już miała odezwać się do jednego z chłopów, powożącego nieco mniej załadowany wóz, gdy nagle zobaczyła.

- Waldfährt... O... - ludzie byli w szoku. Ona też. Przywitały ich poczerniałe kikuty domów, sterczące w niebo. Resztki domostw wyglądały na przeczesane przez dzikie zwierzęta i spłukane deszczem, niosąc ze sobą ten sam strach, jaki daje bielejący w słońcu szkielet. Jakaś kobieta podniosła lament nad mieszkającymi tu niegdyś krewnymi. Potem wszystko nagle ucichło, dzieci przestały jazgotać, słychać było tylko skrzypienie wozów. Choć zgliszcza minęli już dawno, to jednak ich obraz ciągle stał przed oczami podróżnych. I nie tylko ich. Z tego obrazu należało wyciągnąć odpowiednie wnioski. Podeszła do kilku chłopów.

- Miejcie co ostrzejsze noże pod ręką, broń czy pałki w pogotowiu. Nie wiadomo, co nas może spotkać. Musimy być gotowi na wszystko. - zamilkła na chwilę, wychwyciwszy ich oczach zrozumienie - Powiedzcie o tym pozostałym. Najlepiej wszystkim. - skinęli jej głowami. Od tego czasu do nikogo więcej się nie odzywała.

Sielski krajobraz wydawał się z nich kpić. Niebo, odciążone ostatnim deszczem, gościło raptem kilka baranich obłoczków. Soczysta zieleń traw kusiła możliwością odpoczynku. Postoje wydawały się za krótkie, godziny marszu upływały zbyt wolno.

Nagle zatrzęsła się ziemia. Przerażona do granic widziała, jak towarzysze zrywają się w kierunku czoła pochodu. Zbiegli się razem w momencie, gdy drogę zastąpiły im trzy olbrzymie bestie.

- Ogry... - szepnął Gerhard. Zadrżała.

- Wy dać żywe mienso, albo my wzionć mienso z waszych kości. - “No ładnie... “ pomyślała, spoglądając ku towarzyszom. Miny mieli nie tęgie. Wskazywały kolejno ku wieśniakom, rechocząc.

- Dzieciaki i baby do tyłu. - powiedziała cicho w stronę stojącego obok siebie chłopa. Nagle jedna z bestii schwyciła beczkę z wozu i błyskawicznie opróżniła ją z trunku, wśród rechotu pozostałych dwóch. - Niech zbierają kamienie i jak coś, rzucają ile sił. Chłopy do przodu ze wszystkim, co ostre. - zakończyła pewna, że co najmniej dwóch chłopów słyszało polecenie. Zrobiła kilka kroków w kierunku potworów.

- To może weźcie sobie te wszystkie beczki z winem, co? Mięso upolujecie sobie w lesie, ale takiego dobrego wina tam nie znajdziecie. - powiedziała nieco drżącym głosem.

- Wino nie mienso. - skwitował próby negocjacji przywódca grupy ogrów. - Tylko mienso. Wy dać albo my brać sami.

Zadrżała. Zrobiło się nieciekawie. Ogry zaczepił Konrad. Dopiero po chwili zrozumiała co zamierza. "Jednak tych potworów nie uda się zagadać na śmierć." - pomyślała.

- A może by tak tę starą, schorowaną jędzę oddać? - szepnęła cicho patrząc ku Gerhardowi. Ten spojrzał ku niej potępiającym wzrokiem. - Zięć byłby wniebowzięty... - zamilkła na chwilę, słuchawszy paplaniny Konrada. Mówił zbyt mądrze jak na zwykłego kmiotka - To co? Odprzęgniesz osła od wozu i im dasz? - spytała zdeterminowana. Ten spojrzał wymownie na sieć, którą miał już przygotowaną w rękach. Skinęła głową, zatrzymując dłoń w powietrzu tuż obok sztyletów. Czekała na sygnał do rzutu i błyskawicznego odskoku w tył.

- Mam złe przeczucia. - szepnęła bardziej do siebie, niż do towarzyszy.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...

Ostatnio edytowane przez Eileen : 23-09-2010 o 22:05.
Eileen jest offline  
Stary 24-09-2010, 00:35   #14
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Gdy młody szlachcic wystąpił na czoło pochodu i rozpoczął swoją zawiłą przemowę, ogry wyraźnie oniemiały. Nie spodziewały się, by jeden z małych ludzików gadał do nich jak równy z równym, nie okazując nawet śladu lęku. Jednak trenowany od młodości i przywykły do przemawiania głos uczynił swoje. Potok donośnych słów wprowadził bestie w wyraźne osłupienie. Niemal widać było na ich nieprzysposobionych do pomyślunku facjatach postępującą z oporem zmianę planów. Mało brakowało, a postanowiłyby minąć pochód i pognać ku obiecanym w oddali bogatym posiłkom. Zawahały się jednak i właśnie wtedy dostrzegły unoszone ku nim szpice narzędzi rolniczych. Uchodźcy przygotowali się do obrony. Rozpętało się piekło.

Ciśnięta przez Gerharda sieć pomknęła w stronę odstawiającego beczkę ogra, krępując górną część jego tułowia. Monstrum zaryczało wściekle i szarpnęło się, tracąc równowagę. Niemal w tym samym momencie w powietrzu błysnął rzucony przez Willaminę sztylet, zatapiając się z głośnym chrzęstem w policzku przeciwnika. Olbrzymie, rozwścieczone cielsko zatoczyło się i runęło z impetem na stojący najbliżej wóz, zalewając biegnących do niego śmiałków niemal powodziową falą szlachetnego trunku. Siegfried odskoczył do tyłu, umykając przed deszczem drewnianych drzazg z roztrzaskanego wozu. Ciął na oślep, w miejsce, gdzie spod winnych resztek powstawał uwolniony już od sieci przeciwnik. Ostrze halabardy zatoczyło szeroki łuk i wgłębiło się w bogate pokłady masywnego cielska. Raniony ogr zaryczał wściekle, młócąc wokół siebie wielkimi łapami. Jakiś pobliski chłop, próbujący dźgnąć monstrum widłami, poleciał na dobre dwadzieścia stóp do tyłu, lądując z trzaskiem pękającego kręgosłupa na jednym ze stojących dalej wozów.

Reszta ogrów jednak też nie próżnowała. Ruszyły z miejsca jak rozjuszone byki, prosto na zwarte szeregi chłopów. I stojącą przy nich Willaminę. Ta uskoczyła na bok, nawet jej szybki refleks nie pozwolił jej jednak w pełni uniknąć impetu szarży. Poczuła potężne uderzenie masywnego cielska i bezwładność krótkiego acz efektownego lotu. Za nią rozwścieczone potwory wbiły się w zwarty szereg uchodźców. Poczuła ciepło rozpylonej krwi, osadzającej się na jej ciele. Chłopi krzyczeli. Ogry ryczały z żądzy mordu. Otworzyła oczy, dostrzegając masywną sylwetkę jednego z trzech przeciwników, zamierzającego się do kończącego jej życie ciosu. I wtedy z bitewnej zawieruchy wyłonił się Konrad, dźgając schylone nad nią cielsko wyćwiczonymi sztychami szpady. Otumanionym wzrokiem dostrzegła też poranionego Felixa, próbującego desperacko wczołgać się pod jeden z dających złudną ochronę wozów. Kawałek dalej walczył Eberholt, zręcznie unikając ciosów oderwanego skądś koła. Aż do momentu, w którym to ugodziło go z impetem w plecy i momentalnie zniknął z jej pola widzenia. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Gdzie nie spojrzeć, dostrzec się dało zalane winem, poranione sylwetki ludzi i wielkie kształty ogrów szalejące z rykiem wśród bitewnego kłębowiska. Dziesiątki zadanych ciosów upuszczały im co prawda krwi, nie były jednak w stanie sięgnąć skrytych pod grubą warstwą tkanki organów.

Gdy wszystko zdawało się już stracone, a ogromne sylwetki znajdowały się niemal na wyciągnięcie ręki od zlęknionych, bezbronnych rodzin, nagle jeden z ogrów padł. Zachwiał się, brocząc z licznych otwartych ran i runął z hukiem na trakt wzniecając tumany kurzu. Jego kompani nie zastanawiali się długo. Dobili go szybkim, roztrzaskującym czerep ciosem, zarzucili na plecy i zniknęli gdzieś w okrwawionych krzakach, ciesząc się zapewne z obfitego posiłku.

Straty były poważne. Dwa roztrzaskane po całym trakcie wozy z ładunkiem, trzech martwych mężczyzn. Ponad tuzin poranionych, wyłamane ramię Eberholta, strzaskana kostka Felixa i - na szczęście - jedynie wielki guz u Willaminy. Do tego dwójka osieroconych dzieci wraz z owdowiałymi matkami i garstka pokaleczonych zwierząt pociągowych.

A mimo to uchodźcy zdawali się promieniować jakimś wewnętrznym blaskiem. Subtelną dumą z tego, iż w obliczu tak niewyobrażalnego zagrożenia stanęli do walki i zwyciężyli. Tak było przynajmniej u tych, którzy tego dnia nie utracili nikogo z rodziny...

***

W końcu pochód jakoś się zebrał i ruszył dalej, docierając następnego wieczoru do Brietblatt. Mieszkańcy niewielkiego miasteczka, nieświadomi ostatnich tragicznych wydarzeń, powitali ich muzyką i gorącym chlebem. Główny plac mieściny ozdobiony był brązowymi i żółtymi liśćmi, spośród których sączył się ciepły blask świetlikowych latarenek. Wyglądało to na jakieś święto z okazji nadchodzącej jesieni.

Mina miejscowym zrzedła dopiero, gdy ujrzeli rannych i uszkodzone, ledwo toczące się wozy. Były to jednak czasy wojny, więc bez dalszych pytań sprowadzono do uchodźców miejscowego cyrulika, który zajął się opatrywaniem nabytych w czacie podróży ran. Z teściową biednego chłopa na tym etapie było już bardzo źle. Ledwie zipała, strasząc postronnych facjatą bladą, jak u topielca. Zaniesiono ją do chaty znachora, gdzie niewiele później zmarła, majacząc do ostatniego momentu o nieudolnym zięciu.

Sama osada zdawała się zamieszkana jedynie w małej części. Przybyszy powitały puste i gotowe do przejęcia chaty i warsztaty rzemieślnicze. Jedyne stary leśny fort, wznoszący się na wzgórzu nad miastem zdawał się w pełni obsadzony. Na palisadzie dziko płonęły koksowniki, oświetlając szerokim kręgiem otaczające zabudowania mroczne lasy. Podejrzenia co do właścicieli potwierdziły się parę chwil później, gdy ruszyła z fortu procesja rycerzy, okrytych jelenimi futrami. Niewątpliwie byli to wspomniani już Templariusze Taala, obrońcy tutejszych terenów. Nim zdążyli jeszcze dotrzeć do naszych bohaterów, padli im do kolan uratowani uchodźcy, zdając sprawozdanie z ostatnich dni podróży z Taalagadu. Najwyraźniej Zakon Jelenia cieszył się u ludzi z tych okolic wielkim szacunkiem.

Przewodzący pochodowi siwy rycerz o długiej plecionej brodzie tylko przytaknął głową, zwracając się do obrońców.
- Jestem Horst Kellerbach. Witam was na naszych ziemiach. Usłyszałem o was wiele dobrego i nie mam powodu, by w te słowa wątpić. Wiedzcie zatem, iż Zakon jest wam wdzięczny, za to że udało wam się przywieźć tych poczciwych ludzi pod naszą opiekę. O świcie otrzymacie pismo potwierdzające wagę dokonanych czynów. Pozwoli wam ono odebrać oczekującą was w Taalagadzie nagrodę. Wręczymy wam również pilną wiadomość, która dotrzeć musi niezwłocznie do tamtejszych władz.
- A teraz bawcie się! Cieszcie ustępującym latem i zbliżającym się czasem spokoju i rozmyślań. Zakosztujcie miejscowego miodu, kryjącego w sobie wspomnienie upalnych dni. Niechaj łaska Taala spłynie na wasz żywot, czyniąc go pomyślnym i zdrowym!


I faktycznie. Cała wioska zatętniła wesołą wrzawą świętującego tłumu. Wszystkie troski i zmartwienia zniknęły gdzieś w oparach pitnego miodu, hipnotyzujących płomykach świetlików i tajemniczych oczach miejscowych piękności i młodzieńców. Ludzie cieszyli się życiem. A Taal błogosławił każdą spędzoną wspólnie chwilę.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 24-09-2010 o 22:51.
Tadeus jest offline  
Stary 26-09-2010, 22:10   #15
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Zareagował błyskawicznie ciskając siecią w beczkowaty korpus stwora. Niczym dziwnym było trafienie przeciwnika o takich gabarytach. Łowca jednak nie poprzestał na chwilowym unieruchomieniu wroga. Wiedział, że swym ruchem wprawił ogra we wściekłość. Potwór ryczał gniewnie zajadle się szamocząc. Gerhard dostrzegł metaliczny błysk lecącego sztyletu po czym potwór trzymając się za ranioną gębę z hukiem runął na pobliski wóz z drogocennym trunkiem. Obalonego przeciwnika potężnie zaatakował Siegfried pewnie trzymający swą halabardę. Wydawał się taki opanowany pomimo nadchodzącego piekła. Młody łowca nie był tak spokojny wiedząc, że w trakcie tej walki mogą utracić kogoś z przesiedleńców, którzy bohatersko pomagali drużynie w walce.

***

Walka była bardzo ciężka i pomimo umiejętności członków kompani nie obeszło się bez licznych ofiar. Miejsce walki wyglądało jak prawdziwe pole bitwy. Okropnie poharatane zwłoki trzech martwych chłopów, cielska martwych zwierząt i strzaskane wozy sprawiały, że trakt wyglądał niebywale paskudnie. Sami członkowie straży nie pozostali bez ran - Eberholt miał złamane ramię a Felix strzaskaną kostkę. Na głowie Willaminy widniał natomiast wielki, okropny guz po uderzeniu jednego z ogrów. Będą musieli odwiedzić znachora jak dotrą do celu. Łowca dziwił się, że martwi się o innych. Jego głowę zaczęły zaprzątać myśli jakich nigdy nie odczuwał - troska i zmartwienie. Na chwilę obecną lepiej zachować harde oblicze... Płacz osieroconych dzieci i owdowiałych kobiet był tak smutny i przerażający, na tyle, że poczuł się nieswojo samemu nie odnosząc większych ran w walce. Chwile po bitwie zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Woń zakrzepłej krwi i alkoholu unosiła się w powietrzu. Gerhard starał się ocenić stan pochodu. Nie było aż tak koszmarnie, a do Brietblatt mieli niedaleko. Miał tylko nadzieję, że dalsza część traktu jest bezpieczna.

***

Następna noc jaką musieli spędzić w dzikiej puszczy była niezwykle mroczna i złowroga. Innym mogły już puszczać nerwy, ale nie łowcy, który po ciężkim dniu był jeszcze bardziej czujny. Byli już tak blisko - nie było ich stać na więcej błędów, które mogłyby spowodować więcej strat. W trakcie swojej warty Gerhardowi przypomniało się zawiłe gadanie Konrada - nie był on zwykłym człowiekiem. Potrafił niemalże oszołomić rozmówcę. Pamiętał jak sam wykonując pewne zadanie natknął się na żaka, który potrafił coś podobnego.

***

Letnie południe. Najgorętszy i najbardziej duszny dzień w życiu jaki pamiętał. Stał już obok tego opuszczonego magazynu dobry kwadrans. Studencik się spóźniał, ale to nie zmieniało planów łowcy. Zamierzał wycisnąć z niego ile się da. Jak nie otrzyma zadowalających go informacji będzie musiał przydusić słabego żaka. W końcu po kolejnych paru minutach oczekiwania do ślepej alejki, w której się umówili wszedł chuderlawy młodzik.
- Pan Otto?! Miałem odebrać towar dla kuglarza Olafa. - powiedział przyciszonym głosem chudzielec.
Łowca błyskawicznie zatykając mu usta chwycił chuderlaka za gardło i przydusił do ściany. Potem zaczął mówić. Spokojnie i powoli.
- Nie jestem Otto. Wynajął mnie Adolf von Hauser. Szukam jego córki. Wiem, że widziano ją ostatnio w twoim towarzystwie. Odsłonię Ci usta a ty powiesz mi co chciałbym wiedzieć. Gdzie ją przetrzymują?! - Łowca ostatecznie upewnił się, że w alejce nie ma nikogo poza nimi dwoma. - I nie mów mi, że nic o tym nie wiesz i na wszystkie te piękne pisma masz z pomocy piekarzowi. - rzekł odsłaniając usta młodemu żakowi.
- Suponuje iż konglomerat twojej wiedzy jest cokolwiek wyalienowany aczkolwiek truizmem byłoby twierdzić, że animozja jaką czuje do twojej aparycji implikuje przypadek. - powiedział bardzo płynnie i pewnie młody uczony.
Gerhard z wrażenia puścił swego rozmówcę. Nie wiedział co ma odpowiedzieć - co więcej nic nie rozumiał z monologu mizernego żaka. Ten zdecydował się wykorzystać okazję i szybko jak raniony lis począł uciekać w kierunku końca alei.

***

Następnego wieczoru, gdy pochód dotarł pod zbawienną palisadę wioski Brietblatt Gerhard odetchnął z ulgą. Obeszło się bez następnych ofiar. Już przy bramach bohaterska kompania i grono przesiedleńców zostali gościnnie i wesoło przywitani przez mieszkańców wioski. Łowca nie uważał, aby to wszystko było przygotowane na ich przybycie więc skromnie częstował się sokiem i ciepłym chlebem. Po krótkim przywitaniu ranni zostali opatrzeni przez cyrulika. Jak się okazało starsza baba narzekająca na swego zięcia-kanalię była okropnie chora. Eberholt wraz z Felixem również musieli zostać dłużej w skromnym hospicjum znajdującym się na uboczu mieściny. Nowo przybyłych wieśniaków przywitały solidne i gotowe do zamieszkania chaty. Znad palisady widać było olbrzymi fort rycerski. Zapewne należał on do kapłanów i rycerzy zakonnych Taala - pomyślał Gerhard widząc powiewające na wietrze proporce ze znakami Boga przyrody i dzikich ostępów. Sam łowca darzył wyznawców Taala ogromnym szacunkiem i chętnie brał udział w ich hucznych świętach czego niewykluczone, że dzisiaj będzie miał okazję doświadczyć. Po krótkiej chwili oczekiwania łowca ujrzał orszak Templariuszy Taala. Jako pierwsi zdali im sprawozdanie chłopi. Po tym nastąpiło bardzo miłe przywitanie całej drużyny. Horst Kellerbach bardzo grzecznie wspomniał o następnym zadaniu, którym było dostarczenie listu do władz w Taalagadzie. Jednak póki co drużyna mogła wypocząć i zaszaleć kosztując miejscowych atrakcji. Zwykle Gerhard był wstrzemięźliwy, ale tym razem miał zamiar porządnie się zabawić...


Wieczór minął łowcy na wesołej zabawie z resztą kompani. Siegfried mimo iż niechętny do pijatyki dał się namówić na trochę miodu pitnego. Ostatnie wydarzenia nawet poprawiły zdanie Gerharda na temat Konrada, z którym również chętnie pił zagryzając wszystko ciepłą strawą. Po wypiciu paru kufli miodu z kompanami młody łowca poczuł się nieco bardziej ośmielony i postanowił zagadnąć Willaminę.
- Wiem, że ostatnio nie mieliśmy lekko. Na dodatek jutro pewnie wyruszymy już w podróż powrotną do Taalagadu. Nie wiem jak ty, ale ja dzisiaj zamierzam się wyhulać na całego. Nigdy sobie na to nie pozwalałem więc ten jeden raz nie zaszkodzi. Will może chciałabyś ze mną ciut wypić? - powiedział z uśmiechem spoglądając na niewiastę.
Willamina z niezrozumiałym dla nieco podchmielonego łowcy uśmiechem przecząco pokiwała głową. Wiedząc, że towarzyszka nie przepada za trunkami pokroju miodu pitnego Gerhard ruszył w poszukiwaniu dalszych atrakcji. Po paru minutach tańca natknął się na bardzo miłą choć nie tak urodziwą kobietę.

***

Resztę wieczoru i część nocy spędził z poznaną białogłową. Po dłuższej rozmowie łowca dowiedział się, że nazywała się ona Anarietta i była szewcową w Brietblatt. Ostatnio miała nie wiele wolnego czasu, więc tego dnia postanowiła się nieco rozerwać. Gerhard tańczył oraz jadł do syta do czasu, aż czarna noc przemieniła się w szarawy ranek zwiastujący słoneczny dzień. Grzecznie i z dystansem łowca pożegnał się z Anariettą i ruszył do chat wyznaczonych na skromne noclegownie dla członków drużyny.
 
Lechu jest offline  
Stary 28-09-2010, 23:58   #16
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Wszyscy przeszli do porządku dziennego. Ktoś umarł, ktoś przeżył - ważne, że my żyjemy. Tylko rodziny ofiar szły w ciszy. Chwaliła los i wszystkich bogów za to, że nic jej się nie stało. Ból był do zniesienia, przecież nie raz w życiu upadała podczas ćwiczeń w akrobacjach. Przyzwyczajenie górowało nad nim. Bardziej dręczył ją fakt, że to wcale nie musiało się tak dobrze skończyć. Byli już daleko od miejsca, gdzie zaszła walka z ogrami, a przed jej oczami jeszcze stały obrazy zmasakrowanych ciał. Gdyby Konrad wtedy nie wkroczył, wyglądałaby tak samo. Na sam widok tych szczątków przewracała się w niej cała zawartość żołądka.

Połamani i obici Eberholt z Feliksem pojękiwali cicho na ledwie turkoczącym po drodze wozie. Droga mijała jej monotonnie. Nagle dzieci uspokoiły się, pochód jakby się skurczył. Szli ze świadomością, że to może nie być ostatnia przeszkoda na ich drodze. Wieczór nagle wydał jej się spokojniejszy. Choć warty z powodu niedyspozycji dwóch osób były dłuższe, nie wadziło jej to. Zamknęła się szczelnie w sobie, starając się wypłoszyć wspomnienie zmiażdżonych wieśniaków sprzed oczu. Sen zlał się jakoś w jedność z końcem warty - po prostu zawinęła się szczelnie w koc. Uspokoił ją trochę, jednak nie była zbyt skora do rozmów z towarzyszami.”Człowiek był i człowieka nie ma. Pozbieraliby wszystko co zostało i poszli dalej...” - myślała, utkwiwszy wzrok gdzieś w głębi krajobrazu. “Do tej pory żyłam w kolorowym świecie. Wiadomo, gdzieś tam była śmierć, ale jakoś tak zasłonięta. Po części każdy wierzył w kolorowy świat Ahrtystów, widząc życie przez jego blask. Te kolory, te stroje, maski, oszustwo i bajki - to było dla nas wszystko. Śmierć przychodziła na starość, albo chodziła bokiem. Mamma każdej cyrkowej duszy zabijała kota i dodawała do posiłku trochę jego krwi, by darować tej osobie jego dziewięć żyć. I każdy wierzył w te dziewięć żyć... Każdy chciał wierzyć te urok, skacząc z trapu, idąc po linie, rzucając nożem w drugą osobę. Teraz... Teraz to prawdziwe życie i prawdziwa śmierć...” - myślała, wlokąc się razem z innymi ku wymarzonemu Brietblatt.

Miasteczko przywitało ich radośnie, nieświadome ostatnich zdarzeń. Żyło jakimś swoim miejscowym świętem, rozświetlone małymi lampkami wśród złocistych liści. Mieszkańcy wskazali im cyrulika, gdzie wkrótce trafiła dwójka rannych kompanów i owa teściowa. Willaminie skojarzyła się z żywym trupem. Nawet zaczynała już zielenieć ze złości, na widok własnego zięcia. Jednak mieszkańcy już wiedli grupę ku miejscu zakwaterowania, zapraszając jednocześnie na świąteczną zabawę. Uchodźcy zdążyli już zdać sprawozdanie z podróży wizytującym Brietblatt templariuszom, bowiem przybyły do nich Horst Kellerbach poinformował ich tylko, iż otrzymają pismo, potwierdzające ich czyny, jednak nie wspomniał nic o wydźwięku jego treści. To martwiło Willaminę. Z jednej strony mógł napisać, iż grupa była tak nieudolna, iż pozwoliła, by ogry zabiły część wieśniaków. Z drugiej strony mógł napisać, iż grupa dzielnie walczyła, jednak nie udało im się uchronić kilku wieśniaków. Will obeznana ze sztuką manipulacji słowami dobrze wiedziała, że każdy kot ma dwie strony i łatwo można owo zwierzę odwrócić ogonem. Chociaż cały czas to będzie ten sam kot.

Zabawa trwała. Zostali uraczeni dobrymi trunkami i solidnym posiłkiem. Will nie odmówiła sobie sutej kolacji i odrobiny miodu. Nie sposób było też powstrzymać ją od tańca. Swoim talentem wzbudzała spore zainteresowanie. Była w pełni świadoma zauroczonych męskich oczu, wpatrujących się w nią. Jednak po jakimś czasie czuła przesyt i czar tej nocy prysł. Coraz więcej osób zmieniało się w zapite świnie, racząc wszystkich dookoła karczemnymi żartami. Była niemal pewna, że obróciwszy się w tańcu raz jeszcze zobaczy swego ojca, radośnie bełkoczącego po zbyt dużej dawce wina. Gdy zaś usiadła, zaczepił ją Gerhard, zapraszając na kolejną porcję trunku. Nie za bardzo wiedziała co powiedzieć. Łowca już wcześniej mógł sobie o niej pomyśleć zbyt wiele. Nie miała też ochoty zatapiać ostatnich wrażeń w alkoholu. Uśmiechęła się najżyczliwiej jak potrafiła.

- Bardzo chętnie, ale... ale ciągle mnie jeszcze trochę boli głowa. Musiałam się nieźle obić, bo teraz jeszcze zaczęło mi szumieć. Lepiej pójdę już, odpocząć przed dalszą drogą. Chyba nie chcesz mnie nieść w drugą stronę na rękach, co? - zaśmiała się i pożegnała z pozostałymi biesiadnikami.


Tak oto wymigawszy się zręcznie od kłopotliwej propozycji udała się na świeże powietrze. Rozświetlone miasteczko miało magiczny urok. Niewielkie lampki wśród drzew nie przysłaniały blasku gwiazd. Ludzie bawili się nieco nawet na podwórku, gdzieś w cichszych miejscach widać było świętujące pary. Zapatrzyła się chwilę w gwiazdy, stojąc samotnie na uboczu. Po chwili jednak ruszyła raźnym krokiem w stronę ich kwatery. Tam ktoś wcześniej zasłał posłania i zostawił im sporą misę wody, w której można było obmyć twarz. Zmęczona szybko znalazła się w łóżku, na tę noc powierzając się tylko objęciom Morra.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...

Ostatnio edytowane przez Eileen : 29-09-2010 o 00:04.
Eileen jest offline  
Stary 29-09-2010, 15:33   #17
 
Jules's Avatar
 
Reputacja: 1 Jules nie jest za bardzo znanyJules nie jest za bardzo znany
Post Konrad Rosenberg (Jules)

*


Brietblatt... Przystrojone uliczki i świętujący mieszkańcy. I unoszący się zapach najprzedniejszych potraw oraz trunków. Tłum śpiewał i radował się na wszelkie możliwe sposoby. Brietblatt... Mieścina oderwana od rzeczywistości. Ludzie ginęli, a w okolicznych lasach już dawno przestało być bezpiecznie. Tutaj żyło się chwilą. Brietblatt... Konrad z zaniepokojeniem uświadomił sobie, że stoi u wrót do krainy piwem i winem płynącej, gdzie drzewa kołysają się, chociaż nie ma wiatru, a zwierzęta zaczynają mówić ludzkim głosem.

Opróżnił naczynie i wymownie uderzył nim o stół, zwracając uwagę nie tylko otumanionego sporą dawką alkoholu Gerharda, ale całej załodze miejscowej karczmy.

- Dość! Odmawiam! - krzyknął do łowcy zamierzającego napełnić raz jeszcze ich kufle. - Idę zwiedzić okolicę, zostawiam Cię samego.

Wstał chwiejnie, zatoczył się i wyszedł z okropnie dusznej sali. Na spieczonych policzkach poczuł orzeźwiający chłód wieczoru. Obraz przed oczyma wyostrzył się i szlachcic ruszył pewnie przed siebie. Wydarzenia ostatnich dni zmusiły go do niemałej refleksji. Zastanawiał się, kiedy noga mu się w końcu podwinie i śmierć odrobi zaległości. Bo szczęście nie może przypisywać przecież wiecznie...

**


Kiedy na dobre rozpętało się piekło, a spokojny trakt przerodził się w istne pole bitwy, Konrad dochodził powoli, ale konsekwentnie do wniosku, że monstra, ogrami zwane, mają na prawdę grubą skórę. W cięciach i pchnięciach swojej szpady trudno mu było znaleźć odrobinę finezji, wyrafinowania, klasy. Pozostawała jedynie siła. Przeciwnicy, chociaż powolni, długo nie dali odebrać sobie inicjatywy. Gdy wydawało się, że Will zginie od ciosu jednego z nich, szlachcic zręcznie odwrócił uwagę tegoż ogra. Trafiał często i to w skrzętnie wybrane miejsca czułe. Gwoli ścisłości - miejsca, które wydawały mu się czułe. Ciosy zadawane nie tylko przez niego, ale i resztę dzielnie walczącej drużyny tylko upuszczały krwi bestiom.

Gdy pot zadomowił się na twarzy Konrada wraz z wiernym kompanem kurzem, szala zwycięstwa przechodziła na ich stronę. W końcu ogry spierzchły i uciekły. Szlachcic przetarł zachlapane szkarłatem ostrze szpady o materiał odzienia i z zadowoleniem wepchnął je do pochwy. Trud walki i rany odniesione przez towarzyszy nie zdołały zepsuć mu dobrego humoru. Powstrzymał jednak szyderczy rechot za zabawnie uciekającymi ogrami.

***


Otworzył oczy. Coś było nie tak. Leżał zanurzony w czystej i miękkiej pościeli. Stwierdził, że jest mu całkiem przyjemnie. Promienie wschodzącego słońca wpadające do pomieszczenia zwiastowały poranek. Jak się tutaj znalazłem... - przypominał sobie, wpatrując się w sufit - Szedłem polną drogą, a potem zawróciłem do karczmy... Przeraził się. Nie pamiętał, co miało miejsce później.

Obrócił głowę i zobaczył kobietę. Spała. Naga tuż obok niego. Długie, jasne włosy opadały jej na zgrabne i gładkie ramiona. Była piękna. Tyle, że Konrad chyba jej nie znał...
 
Jules jest offline  
Stary 07-10-2010, 00:10   #18
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Poranek powitał biesiadników zimną, jesienną mżawką. Zewsząd dało słyszeć się przeciągające ziewanie i ciche poranne przekleństwa budzących się skacowanych chłopów. Również i drużynie nie dane było zaznać długiego snu. O samym świcie trójka Rycerzy Jelenia wyprowadziła ich na przedmieścia osady, gdzie przekazano im podwójnie zapieczętowany list do samego Rudolfa Nierhausa, kapitana garnizonu Najwyższej Wieży - monumentalnej twierdzy strzegącej jedynego przejścia przez Taalbaston.

Również i posłańcom pogoda dawała się we znaki. Najmłodszy z rycerzy co chwila zanosił się kaszlem, trzęsąc się z zimna tak, że aż dzwoniła na nim zbroja. Wtórowały mu pojedyncze pokasływania dochodzące gdzieś spomiędzy zabudowań budzącej się w oddali osady. Parszywa pogoda.

A może nie była to jedynie kwestia złośliwej aury? Już po jednym dniu powrotnej podróży nasi bohaterowie odczuli pierwsze objawy przeklętego choróbska. Drapanie w gardle, mrowienie skóry, łzawiące oczy... Nie wyglądało to zbyt dobrze. Ale była wszak nadzieja. Powiadało się, że w Talabheim rezydowali najznakomitsi medycy Imperium. A przecież bogate miasto wydawało się im już niemal na wyciągnięcie ręki...

***

Ostatniej nocy ujrzeli coś dziwnego. A może były to jednak jedynie majaki? Mijali właśnie po raz wtóry osmolone Waldfährte, gdy ich uwagę zwrócił subtelny ruch wśród zniszczonych zabudowań. Niska, zgarbiona postać zanosiła się chrapliwym, rzężącym płaczem, grzebiąc zajadle w popiele pozostałym z jakiejś chaty. Czarne, zlepione brudem włosy unosiły się i opadały, wtórując pokracznym, bezmyślnym ruchom pokrytego szmatami ciała. W końcu istota wydobyła z ziemi małe, podłużne zawiniątko, pokryte grubą warstwą sadzy.

Mannslieb, większy z obu księżyców skrył się za chmurami. Zapadły całkowite ciemności.

Gdy chmury się przerzedziły, po istocie nie było śladu. Poza długimi bruzdami po pazurach w ziemi. I chrapliwym, przypominającym kołysankę zaśpiewem, dochodzącym gdzieś z okrytego mrokiem lasu. Zły omen.

Tej nocy nikt nie spał spokojnie.




Rozdział II: Zaraza w porcie



Wczesnym wieczorem następnego dnia powitały ich łuny płomieni i szeroki pióropusz słodkawego, czarnego dymu. W Taalagadzie szalała zaraza. Co parę przecznic dostrzec się dało stosy pokrytych szarymi plamami trupów, przygotowywanych przez kapłanów do spalenia. Nie brakowało też biczujących się religijnych fanatyków i kaznodziei przepowiadających rychły upadek grzesznego miasta. Pokutnicza krew skraplała błotniste alejki, klejąc się do wszechobecnego popiołu opadającego z pełgających obficie stosów.

Modlitwy, klątwy i płacz.

I ani śladu straży, który zgromadziła się w Najwyższej Wieży zamykając definitywnie wejście do Talabheim. Nie wyglądało to dobrze. Szczególnie, że nasi bohaterowie dostrzegać zaczęli już pierwsze oznaki ledwo zarysowanych, szarawych plam na własnym ciele. Czas naglił

***

Najoczywistszym i zarazem najbardziej obleganym celem w Taalagad okazał się przybytek Sióstr Miłosierdzia, kapłanek Shallyi, bogini leczenia. Lecz tu powitały ich jedynie piętrzące się stosy zwłok i śmiertelnie zmęczone, trupio blade niewiasty. Na łagodnych młodych twarzach malował się bezgraniczny żal i bezsilność. Nie znały leku na cierpienie tych ludzi. Nie pomogła też żarliwa modlitwa, ani egzotyczne maści.

Mogły pomóc tylko nazwiskiem. Wiedenhoft. Doktor Wiedenhoft. Znany lekarz rezydujący w centrum Taalagadu, na uboczu głównego traktu, którym bogaci kupcy zmierzali do miasta. Nikt z uchodźców go nie znał, bo i nikogo nie stać było na jego usługi. Jego rezydencja okazała się zadbanym dwupiętrowym domkiem z pogodnym, zielnym ogrodem, pokrytym teraz grubą warstwą popiołu z płonących na pobliskich uliczkach ciał.

Na piętrze na górze płonęła świeczka, rzucając na szybę cień siedzącej nieruchomo osoby. Stukania do drzwi jednak nic nie dawały. Cień pozostał niewzruszony, niczym marmurowy posąg. Coś się tu zdecydowanie nie zgadzało. Willamina za pomocą pobliskiego drzewa i dwóch zręcznych susów znalazła się bez większych problemów na piętrze, pomagając wspiąć się reszcie.

Uczucie ich nie myliło. Wiedenhoft był martwy. Ciało nadal siedziało przy biurku, wśród stosów zebranych pospiesznie zapisków i probówek. Z pleców doktora wystawał mały, czarny sztylet o dziwnym ostrzu z trzema krawędziami. Część tnącą broni połyskiwała jakąś skroploną żywiczną substancją.

Przed doktorem rozwarta była stara księga napisana w obcym języku, który Konradowi przypominał tileański, nie mógł jednak tego jednoznacznie potwierdzić. Na stronach pokreślone były chaotyczne notatki w Reikspielu tłumaczące niektóre z zawartych w księdze faktów.

"Blada Drżączka... w Miragliano... dwieście lat temu..."
"Wtedy nie śmiertelna... zmodyfikowana? Ale jak?"
"Była w wodzie... dlaczego? Jedynie czas..."

Ostatnia z notatek kończyła się wielkim kleksem, znacząc prawdopodobnie czas śmierci doktora.

Po drugiej stronie biurka spoczywał jeszcze list, zaadresowany do martwego medyka i garść probówek wypełnionych odpowiednio srebrnym proszkiem i bladoniebieską cieczą, opisaną wpierw jako szczepionka. Zapis został jednak wyraźnie skreślony i nadpisany słowem "odtrutka".

"Szanowny Panie Wiedenhoft

Oto próbka, o której rozmawialiśmy.
I pamiętajcie, nie mówcie o tym nikomu
Trzeba zachować ostrożność. Ich szpiedzy są wszędzie
Pracujcie najszybciej jak potraficie

Niech Taal ma nas w swej opiecie
R. Nierhaus"

Tymczasem na zewnątrz zapadła noc. Wyjątkowo jasna noc. Uliczki rozświetlone były krwawą łuną kopcących dziko płomieni.

Wyjrzenie przez frontowe okno pozwoliło zauważyć scenę rozgrywającą się na placu przed domem doktora. Grupa uzbrojonych w płonące korbacze pokutników wprowadzała się w szał, powtarzając niezrozumiały ryk towarzyszącego im pijanego kaznodziei.


Gdy wrzask osiągnął apogeum, mówca nagle wylał zawartość flaszki na siebie, podpalając się płonącą bronią. Święte poświęcenie przywódcy zerwało z fanatyków resztki człowieczeństwa. Ruszyli na pobliskie zabudowania podpalając wszystko, co stanęło na ich drodze. Łącznie z domem, w którym nadal gościła drużyna. Chyba dostrzeżono ich z ulicy, szóstka pokutników otoczyła bowiem kamienicę. waląc w drzwi i wybijając szyby. Parter zajął się ogniem.
- ŚMIERĆ GRZESZNIKOM!!!
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 07-10-2010 o 12:48.
Tadeus jest offline  
Stary 09-10-2010, 23:45   #19
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Po przebudzeniu Gerhard czuł się konkretnie skacowany. Łeb go bolał a po plecach przechodziły mu co jakiś czas złowróżbne ciarki. Ten stan przypomniał mu, dlaczego zwykle nie pijał alkoholu w tak sporych ilościach. Na domiar złego słyszał uderzenia kropel deszczu o framugę okna. Czuł, że jego język jest suchy jak stary podróżny suchar. Przysiadł na wygodnym łóżku i lustrując pomieszczenie dostrzegł w kącie torbę ze swoimi rzeczami. Gdy już miał się wybrać po manierkę z wodą usłyszał pukanie do drzwi...

***

Jak przypuszczał Rycerze Taala wyciągnęli ich z samego rana z pokojów. Akurat teraz chciałby się dobrze przygotować wiedząc, że mają zabrać ze sobą jakąś ważną przesyłkę. Będąc już na przedmieściach osady bohaterowie otrzymali list zaadresowany do niejakiego Rudolfa Nierhausa, który jest kapitanem garnizonu Najwyższej Wieży - nie zdobytej twierdzy strzegącej drogi przez Taalbaston. Pogoda, jak przypuszczał wcześniej łowca, była okropna. Młodzik okuty w zbroję kasłał i kichał trzęsąc się z wszechogarniającego ich chłodu. Gerhardowi również było cholernie zimno, ale wiedział jak należy się przygotować do drogi więc nie potrwa to długo. Spoglądając na młodzika łowca delikatnie uśmiechnął się. Rycerz chwilami wydawał z siebie dźwięki podobne do odgłosów prowadzenia źle skręconej taczki. Nie skupiając więcej uwagi na młodym wysłanniku Boga przyrody zwrócił się w kierunku drużyny. Jak widać nie tylko on był co najmniej niezadowolony, że muszą ruszać w tej paciai płynącej potokiem z nieboskłonu. Przez ból głowy łowca zaczynał słyszeć dźwięki budzącej się po zabawie osady.

- Obudzili nas o świcie... - powiedział łowca głośno ziewając.

- Normalka. - dodał po czym zarzucił na głowę kaptur i dopiął płaszcz.

***

Warty były wystawiane po jednej osobie na dwie godziny nocne więc pozwolili sobie na długi, ośmiogodzinny postój. Po zjedzeniu czegoś i przygotowaniu do dalszej drogi drużyna dziarsko ruszyła naprzód. Łowca czuł się jakoś inaczej - jakby zaczynał chorować. Jego organizm był silny i bez wątpienia to nie było wywołane zwykłą mżawką jaka zaistniała dzień wcześniej. Był pewien, że nie jest to byle co. Przy każdej próbie przełknięcia śliny czuł jakby miał w przełyku szorstką osełkę kowalską. Okropnie go kuło w nozdrzach a na domiar złego łzy leciały mu niemalże ciurkiem. Przy każdym ruchu jego skóra dawała wyraźne znaki protestu w formie silnego mrowienia. Chyba nigdy nie czuł się tak źle! Gerhard począł zastanawiać się nad swym losem i doszedł do wniosku, że skoro są w drodze do Taalagadu ktoś na pewno zdoła udzielić im jakiejś pomocy medycznej. Miał tylko nikłą nadzieję, aby przybierające na sile choróbsko nie rozłożyło, któregoś z nich nim dotrą do miasta. Nie zamierzał nikogo nieść...

***

Ciemna i mroźna noc. Drużyna wciąż pogrążona w ostrożnym i powolnym marszu. Muszą minąć cmentarzysko po wioseczce Waldfährte, aby móc myśleć o jakichkolwiek chwilach wytchnienia. Wchodząc w szereg czarnych i przerażających kikutów będących pozostałościami po chatkach łowca coś dostrzegł. Wydawało mu się to zbyt wyraźne jak na zwykłe majaki. Skurczona, garbata istota wydawała z siebie niemiły dla uszu drużyny ryk w bardzo małym stopniu przypominający płacz. Zdawałoby się, że energicznie przeczesuje popiół będący pozostałością po jednym z domostw. Ciemne szmaty przypominające brudny worek na ziemniaki podrygiwały w spazmatycznym tańcu na ciele pokracznej istoty. Z wyraźnym zadowoleniem w ruchach wyciągnęła coś z szczątek. Widać było tylko połać grubej, brudnej skóry, która owijała zdobyty przez pokrakę przedmiot. Wtem, nagle świdrujące wycie ustało i za sprawą zagrodzonego przez czarne chmury księżyca zapadły kompletne ciemności. Gdy cmentarzysko na nowo zostało oświetlone z istoty i jej pakunku nie pozostało już nic. Podchodząc bliżej łowca zauważył wyryte, niczym szponami, miejsce. Umysł łowcy pomimo woli zdążył już zacząć analizować informacje. Ślad był świeży na tyle, aby śmiało stwierdzić, że to nie były zwykłe halucynacje. Co więcej łowca mógł spokojnie podążyć za ową istotą, ale po zlustrowaniu oblicz swych kompanów stwierdził, że lepiej, aby zostawili ją samą. Gdy Gerhard wyprostował się usłyszał od strony lasu gardłowy, skrzeczący głos jakby śpiewający kołysankę dla swego potomstwa. Coraz mniej mu się tu podobało. Wiedział, że tej nocy nikt z kompani nie zmruży oka...

***

- Nareszcie Taalagad. - powiedział wyczerpanym głosem łowca.

Podchodząc bliżej nie tylko on dostrzegł krwawą łunę unoszącą się nad miastem. Już w odległości parudziesięciu metrów poczuł okropny swon palonego ludzkiego mięsa. Poza dziwną poświatą nad murami widział latające połacie popiołu i pełno czarnego jak smoła dymu.

- Coś mi mówi, że nie wypoczniemy zanadto w tej pięknej mieścinie. - mówiąc to Garhard uśmiechnął się nietęgo.


Po wejściu do miasta okazało się, że panuje tu okropnie krwawa zaraza. Niemalże wszędzie widoczne były stosy ciał pokryte szarawymi plamami. Taki incydent nie mógłby zaistnieć bez fanatycznych wyznawców przepowiadający koniec Taalagadu i reszty Imperium. Pokutnicy wrzeszcząc biczowali się. Wśród zebranych ludzi każdy był roztrzęsiony i albo klął albo się modlił. Ci, którzy byli nad wyraz obłapieni przez "szarą gorączkę" - jak ją nazwał Gerhard - umierali w męczarniach po kątach uliczek mijanych przez drużynę. Nigdzie nie było widać strażników, ale pewnie dostrzegą ich w Najwyższej Wieży. Dopiero co Gerharda przestała boleć głowa a już pojawił się kolejny problem - ledwo widoczne szare plamki kryjące jego całe ciało! Póki co nie czuł powiewu śmierci na karku, ale wiedział, że muszą się śpieszyć.

***

Drużyna doszła do wniosku, że jeżeli ktoś w okolicach portu miał im pomóc to musiały to być Siostry Shallyi. Niestety przed ich przybytkiem zastali kolejne sterty ciał i zmęczone lica sióstr.

- Witam drogą siostrę. - powiedział łowca podchodząc do jednaj z kapłanek.

- Boleję nad tą okropną stratą dla miasta, ale również boję się o mój żywot i moich towarzyszy. Czy mają siostry jakąś radę na to paskudztwo?! - rzekł łowca pośpiesznie.

- Witajcie. Niestety tym razem nasza kochana Matka Uzdrowicielka nie sprzyja nam. Nie wiemy co wywołało taki stan u wszystkich mieszkańców. Domyślamy się, że zaraza roznosi się drogą kropelkową a co za tym idzie niedługo ilości chorych ludzi mogą ulec pomnożeniu. - zmęczona siostra wyglądała na naprawdę zmartwioną.

- Polecam się udać do do doktora Wiedenhofta. Jest on cenionym fachowcem i może tym razem uda mu się zażegnać niebezpieczeństwu. - dodała kapłanka.

- Dziękuję i życzę powodzenia. - mówiąc to łowca ruszył alejką w kierunku centrum mieściny.

***

Doktor rezydował w wielkim, dwupiętrowym domu z ogrodem. Głośne pukanie do wrót nic nie dawało więc Willamina zaproponowała dostać się na piętro. Widać było, że za oknem pali się znikomy płomień świecy. Osoba w środku pozostawała nieruchoma niczym monumentalna budowla. Znowu Gerhard miał złe przeczucia, ale zanim zdążył się nad nimi dokładniej zastanowić Will była już na drzewie dzięki, któremu drużyna dostała się do środka pokoju doktora. Przeczucie i tym razem nie myliło łowcy, bo Wiedenhoft był martwy. Trup nadal siedział przy biurku przed stertą dokumentów i pojemników z różnymi chemikaliami. Z środka pleców delikwenta wystawało małe, metaliczne ostrze połyskujące jakąś bursztynową substancją. Przed obliczem ciała otwarta była księga, której Konrad począł się dokładnie przyglądać. Gerhard nie mógł mu pomóc w czytaniu, ponieważ najzwyczajniej nie było to jego mocną stroną.

- Martwy od dobrych sześciu godzin. Padł po jednym cięciu. Cóż za egzotyczne ostrze - pewnie jakiś najemny morderca go załatwił. Poza obrażeniami tnącymi to jeszcze ta trucizna ściekająca po klindze. To ona dokończyła sprawę. - powiedział szybko łowca oglądając ciało medyka.

Kończąc swą wypowiedź Gerhard usłyszał na dole jakieś wrzaski. Po podejściu do okna i zlustrowaniu otoczenia na alejce przed domem zobaczył gromadę fanatyków uzbrojonych w płonące korbacze. Przewodził im jakiś buńczuczny wieszczek, który wśród tych wrzasków wylał na siebie łatwopalny płyn podpalając się spowitym płomieniami orężem. Widząc to grupa pseudo-kapłanów zaczęła palić wszystko w zasięgu wzroku! Pokutnicy chyba dostrzegli obecność wewnątrz budowli szybko otaczając budynek i podkładając ogień pod jego niższą kondygnację.

- Śmierć grzesznikom! - dobiegł z dołu wrzask rozszalałych potworów.

***


W mgnieniu oka łowca znalazł się w wybitym już oknie strzelając z kuszy do stojącego najbliżej drzewa fanatyka. Gerhard chciał aby każda osoba z drużyny zdążyła zejść nie będąc narażoną na atak psychopaty. Nie zamierzał prowadzić z nimi otwartej walki póki są w budynku. Dopiero po zejściu na dół, na alejkę wypełnioną płonącymi ciałami łowca zdecydował wybić popaprańców zanim spalą całą okolicę.
 
Lechu jest offline  
Stary 13-10-2010, 23:37   #20
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Jules (Konrad) napisał:
Cytat:
„W domach wieczorem podniósł się płacz
Kiedy ta Pani poprzez gród kroczy
Wij się na ziemi z bólu i charcz
Choćbyś się ukrył, nie ujdziesz jej”




Radość zniknęła z ust Konrada i drużyny tuż po przekroczeniu bram Taalgadu. Miasto umierało. Zapach palonego mięsa, ludzkiego mięsa gryzł w nozdrza, powodował mdłości. Ulice tętniły ciepłem palonych stosów ciał. Szlachcica znów przepełnił żal, tak jak w wiosce Waldfährt, a raczej jej zgliszczach. Jednakże teraz to widział na własne oczy. Spoglądał na ludzi w maskach z krwi, błota, lamentu. Słuchał opętańczych krzyków pijanych kaznodziei i fanatyków. Jakiś czas temu gardził mieszkańcami Taalgadu i miastem. Teraz modlił się do bogów. Dla tego miasta nie było jutra, a tutejsi będą wyścielać swoje domy i ulice. Zaraza upomni się o nich prędzej czy później.

***

Wkrótce potem nie bez przyczyny odwiedzili przybytek Sióstr Miłosierdzia. Pełnego dusznych pomieszczeń. Cuchnęło strachem. Pojękiwania, płacze i krzyki. Ostatnie chwile chorych. W tą i z powrotem krążyły siostry. Wychudzone kobiety o bladych twarzach, oczach czarnych, pustych. Zbyt dużo widziały i zbyt pewne były, że i one kiedyś znajdą się na tych łożach.

Konrad trzymał się raczej za plecami towarzyszy. Oglądał małe, szarawe plamy na rękach. Czy on także? To już koniec? Nie zamierzał się tym przejmować. Nie teraz, kiedy dość mu było sił, żeby stawiać kroki naprzód, by wyciągnąć szpadę i stawić się w imię dobrej sprawy.

Przybytek opuścili z nadzieją. W ich głowach dudniło głucho pojedyncze nazwisko. Jeden marny człowiek. Doktor Wiedenhoft. Zmotywowany nieco szlachcic szedł teraz z dumnie wyprostowany. Pomrukiwał co jakiś czas jedynie i przecierał ręce. Stwierdził, że z śmiercią za najbliższym rogiem należy umieć żyć. Bo w końcu na coś umrzeć trzeba…

***

Doktor Wiedenhoft był martwy. Tak samo zimny, jak ciała na ulicach. Tyle, że powód śmierci odrobinę inny. Z zadumania i od zapisków, jedynych pozostałościach po lekarzu, Konrada wyrwały krzyki za oknem domu sztywnego właściciela.

Ciemność wieczora na dobre zagościła w Taalgadzie. Zaskoczona drużyna miała problem. Problemem była spora banda wrzeszcząca przeraźliwie, pewnie nie bez powodu zebrana pod drzwiami akurat tego budynku.

Świadom niemałego niebezpieczeństwa szlachcic rzucił okiem przez brudną szybę na sylwetki nieproszonych gości. Nie zaskoczyło go nic. Mało tego, utwierdził się w przekonaniach, że największym zagrożeniem dla ludzi są oni sami. I ich bezsensowny fanatyzm. Potencjalni napastnicy nie różnili się wiele od dzikich zwierząt. Spragnionych pozbawiania życia dzikich zwierząt. Stworzeń w morderczym transie, czyli takich, jakich drużyna spotkać nie chciała.

Podczas, gdy Gerhard, łowca, chciał uprzykrzyć życia bandzie, Konrad rozglądał się nerwowo i szukał wzrokiem specyfików, ksiąg i notatek, licznie rozsianych po pomieszczeniu. W pośpiechu zaczął je zbierać. Wyzywającym spojrzeniem pełnym ukrytej desperacji wołał o pomoc towarzyszy. Te materiały miały wielką moc. One mogły uratować im życie.

Pierwsze płomienie liznęły konstrukcje budynku, niosąc za sobą gęstą kurtynę czarnego, gryzącego dymu. Potężny żar wzbijający od podłogi momentalnie odebrał im oddech. Pozbawiony tlenu świat zawirował szaleńczo, zatrząsł się w posadach, wtórując krwiożerczym wrzaskom włamujących się do domu fanatyków. Szczęknęła kusza. Raz i drugi. Ryki wezbrały, osiągnęły apogeum, rozbrzmiewając przez jeden jedyny moment desperacją i bólem. A potem wszystko zagłuszyły pękające od ognia stropy budynku. Smolista ściana parzącego pyłu uderzyła z impetem w łzawiące oczy, odbierając im resztki oddechu. Potem był tylko potężny trzask i fascynująco hipnotyzujące smugi, pozostawione przez ognistą broń poparzonych fanatyków.

W samym środku płomiennego piekła wyglądali jak demony z kapłańskich przypowieści. Niemal upieczona żywcem, odłażąca płatami skóra zupełnie nie pasowała do pulsującej pasji pełgającej w ich szalonych oczach. Czy to możliwe, by ludzka istota przetrwała takie obrażenia i nadal była w stanie walczyć? A może ich patron, Sigmar naprawdę był w tym momencie po ich stronie i to oni byli tymi błogosławionymi i sprawiedliwymi, którzy realizowali boski plan? Nie było czasu się nad tym zastanawiać. Po dwóch uderzeniach serca wpadli z rykiem w drużynę. Powietrze zaśmierdziało kleistym olejem, którym pokryta była ich broń. Czy tak pachnieć miała śmierć naszych śmiałków?

Na to wyglądało. Zadane szaleńcom ciosy nie odnosiły bowiem skutku. Śmiercionośne kule kontynuowały nieprzerwanie swój płomienisty taniec, jakby ich właściciele zupełnie ignorowali następne broczące obfitą juchą rany. Nie mogło to pozostać bez wyniku dla przebiegu potyczki. I nie zostało. Otoczony ze wszystkich stron przeciwnikami, zmęczony nieskutecznymi atakami Siegfried przekonał się o tym jako pierwszy. Trzy kule świsnęły w powietrzu, zagłębiając się jednocześnie w jego ciele. Przez chwilę wyglądał jak żywa pochodnia. A potem płonące ciało upadło bez życia na ziemię, dopalając się tam z makabrycznym skwierczeniem.

Odsiecz przyszła z zupełnie niespodziewanej strony. Młody sługa w liberii garnizonu Najwyższej Wieży w asyście dwóch strażników przebił się przez płomieniste piekło, zasypując wariatów bełtami z kusz. Dla jego uzbrojonych towarzyszy bezinteresowna pomoc nie została jednak bez konsekwencji. Ostatni dwaj z szaleńców wpadli na strażników z impetem, zamieniając ich ciała w potłuczoną, płonącą miazgę. I umierając krótko po tym od ciosów pozostałych przy życiu członków drużyny.

Otto
Młody sługa przyzwyczajony był do częstokroć dziwnych i wymagających poleceń swojego pana, kapitana garnizonu Najwyższej Wieży, Rudolfa Nierhausa, to jednak przekraczało wszystkie, nawet najśmielsze jego obawy. Nie był to pierwszy raz, gdy przenosił poufną korespondencję dowódcy do mieszkającego w porcie doktora. Pierwszy raz jednak czynił to w tak niebezpiecznych warunkach. Miasto płonęło, a pozostali przy życiu mieszkańcy walczyli o życie, przelewając krew na jego ulicach. Zababrane błotem alejki wyglądały jak na wojnie. Wszędzie szczęk żelaza, krzyki konających i ich oszołomionych zwycięstwem zabójców. A do tego zaraza. Która i jego nie zechciała oszczędzić. Szare plamy odkrył bowiem dwa dni temu i od tego momentu gotów był uczynić wszystko, by odnaleźć zbawienny lek. Wcześniej nadzieją był Doktor Wiedenhoft. A teraz? Ci śmiałkowie?

Po krótkiej wymianie informacji postanowiono otworzyć skierowaną do doktora przesyłkę. Ta, w przeciwieństwie do przeczytanego wcześniej listu pisana była wyraźnie w pośpiechu bez zwyczajowych pozdrowień i dbania o kaligrafię.

"Musisz czym prędzej dostarczyć próbki do Daublera. Podejrzewam, że go znasz, jest jednym z aptekarzy w Mieście. Droga do Taalabheim została jednak zamknięta. Pozostaje jeszcze jedna. Zna ją jedynie skazaniec, czekający na wyrok śmierci w portowej strażnicy, niejaki Thomel. Nie zwlekaj. Wydaje mi się, że dowiedzieli się o twoich badaniach. Strzeż się szczurów. Wychodzą z ziemi.

Thomel
Życie potrafi płatać dziwne figle. W jednym momencie człowiek staje się powiernikiem niesłychanie wartościowej tajemnicy, a w drugim ta okazuje się jego zgubą. Kto by pomyślał, że władze Taalabheim aż tak cenią bezpieczeństwo dawane im przez potężny krater, iż gotowe są postawić komuś fałszywe zarzuty... tylko by nie zdradził trasy prowadzącej pod nim? W sumie... można było o tym pomyśleć wcześniej. Ale któż przepuściłby taką okazję?

Teraz siedział sam, w opuszczonym przez spanikowanych strażników loszku, a wokół szalało piekło zarazy. Ciekaw był, czy pierwsze zabiją go szare plamy pokrywające jego plecy, czy może głód ściskający już od doby jego żołądek? A może spalą go razem z tą śmieszną strażnicą jacyś szaleńcy? W końcu od wielu godzin bezustannie słyszał ich krzyki i zawodzenie ich ofiar.

A potem wszystko ucichło i do celi wdarł się spokojny płomień kaganka. A za nim pokryci sadzą ludzie, gadający o wzajemnej pomocy, leku na chorobę i przejściu pod kraterem. W takiej sytuacji tylko szaleniec nie wykorzystałby okazji. W porcie nie było już czego szukać.

***

System grot i starożytnych krasnoludzkich tuneli zdawał ciągnąć się w nieskończoność. Wiele z przejść zasypanych było już od stuleci, inne przesunęły się pod wpływem niezrozumiałych ruchów warstw ziemi, urywając się nagle nad przepaściami albo rzekami lawy. W jeszcze innych z oddali dochodziły złowrogie piski, parzące podmuchy gorącego, wulkanicznego powietrza i gryzące opary trujących gazów. Napotkali też ledwo rozpoznawalne pozostałości budowli krasnoludzkich i innych... jeżących włosy na plecach. Całe korytarze pokryte były tam malowidłami rzezi i tortur, a także wizerunkami starożytnych mrocznych istot i bogów. Thomel przysiąc by mógł, iż ostatnim razem nie napotkał większości z tych dziwów. Jakby... tunele zmieniały swój bieg i kierunek. Wydawało mu się jednak, że nadal podążali w dobrą stronę.

Droga w prostej linii powinna zająć im najwyżej parę godzin, a wydawało im się, że krążyli już ponad dobę. Zdecydowali się na postój. Zbytnio zmęczeni mogliby przeoczyć jakiś szczegół i jeszcze bardziej zabłądzić.

Na odpoczynek wybrali niewielką, ślepo zakończoną grotę z jednym wejściem. Większość podłoża pokrywał tu las malowniczych stalagmitów. W jednym z rogów naturalnego pomieszczenia skapywała woda, tworząc małe źródełko. Odsapnęli, mając tylko nadzieję, że ich źródła światła nie wypalą się nim znajdą wyjście.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 13-10-2010 o 23:54.
Tadeus jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172