Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2010, 13:43   #59
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem.


Zaczynał się wieczór po drugim dniu od startu z lądowiska Urbicandy. Wspaniałe barwy zachodu były doskonale widoczne, bo horyzont był widoczny jak na dłoni. Sterowiec szedł ostrzej. Wiało, i to coraz mocniej, przez co podróżni musieli przyzwyczaić się do okresowych, przerażających początkowo turbulencji. Ale w taką pogodę prawie nikt nie wychodził na taras, zgodnie z tym co odradzała obsługa. Te dwa fakty składały się na to, że tego wieczora bar cieszył się wyjątkowo dużą popularnością. Siedziano, podziwiajac przez wielką przeszkloną rozetę niezwykle urokliwą czerwoną łunę zachodu. Było tu małżeństwo z dziećmi, było dwoje ciemnoskórych podróżnych mówiących w obcym języku.
Vincent usiadł przy barze ze szklaneczką w ręku obserwując ciekawie podrożnych. Liczył, że uda mu się zwrócić uwagę kogoś z ekipy udającej się do Samaris. Pozornie obserwował widoki z okna gondoli, jednak uwagę kierował co jakiś czas na wnętrze baru. Czekał. Członków znajomej mu ekipy jeszcze nie było, ale wieczór dopiero się zaczynał. Spodziewał się co najmniej Roberta, bo przecież umówili się na tę rozmowę po zmroku. No, oraz oczywiście Bluma - to głównie z nim chcieli porozmawiać, a bar był obecnie najlepszym chyba do tego miejscem. W krótkiej rozmowie odbytej z barmanem, w którego włosach widać było pierwsze siwe pasma, Vincent utwierdził się, że Persival bywa tu prawie codziennie wieczorem na szklaneczkę czegoś mocniejszego, najczęściej w towarzystwie pewnej młodej damy. W noc po ostatnim starcie wraz z panem Carringtonem zamówili nawet, jak z szacunkiem wspomniał barman, całą butelkę bardzo drogiej i zacnej Whiskey.
Rastchell zakładał więc, że przy pewnej dozie szczęścia i dziś w barze pojawi się tajemniczy Monsieur Blum.




- Sophie, jakie mamy plany na wieczór? - Persival F. Blum odłożył na kolana książkę i spytał zapatrzoną w szybę bulaja kobietę. Odpowiedziała mu cisza. Dopiero teraz zauważył, że dziewczyna leżała w fotelu obok z przymkniętymi powiekami. Persival nie był pewien, czy nie śpi.
- Śpisz?
- Uhum...- mruknięcie mogło oznaczać wiele - zaprzeczenie, zbycie kogoś kto przeszkadza spać, potwierdzenie. Tak. Zdecydowanie oznaczało to potwierdzenie. Dla pewności powiedział:
- Sophie? Mam ochotę się napić. Idę do baru. Jeśli będziesz miała ochotę, po prostu tam wpadnij.
- Uhum...
Wstał cicho, nie robiąc hałasu przeszedł przez środek gondoli, minął przepierzenia w krótkiej wydzielonej dla obsługi części szalupy i przeszedł przez drzwi prowadzące do baru...





Robert Voight pojawił się przy barku, patrząc chwilę na Vincenta. Zastanawiał się chwilę, czy ma się dosiąść, czy poczekać, aż ten Blum zacznie z nim rozmawiać. Po namyśle postanowił chwilę poczekać, zerkając na Vincenta i zamawiając jednocześnie szklankę whisky. Alkohol mógl stępić zmysły, ale przynajmniej wyglądał z nim naturalnie, a to mogło grać kluczową rolę.

Nie czekał długo, bo nim zdążył do połowy osuszyć szklankę oczekiwany osobnik niczym królik z kapelusza pojawił się w wejściu do baru. Robert kątem oka obserwował już od wejścia tego niewysokiego mężczyznę. Dyskretne skinięcie głową Vincenta, który dojrzał tamtego w barowym lustrze utwierdziło go w podejrzeniach. To był ten, o którym niedawno rozmawiali. Pamiętał tego człowieka. To on jeszcze niedawno wzbudzał powszechne zainteresowanie pasażerów swym dziwacznym ubiorem. Dziś wyglądał normalnie.
Sam “obiekt” niczego nie podejrzewając w kilku krokach przemierzył odległość do baru, ukłonił się mijanemu Vincentowi i zajął miejsce dwa stołki dalej. W odpowiedzi na oszczędny gest Bluma barman postawił przed nim szklankę, którą napełnił złocistym płynem. Robert zanotował w pamięci, że tamten odmówił lodu. Musiał być bez reszty pochłonięty jakąś myślą, bo zagadnięty przez barmana nawet nie zbył go żadnym gestem. Po prostu zignorował.

Tymczasem w barze pojawił się brodacz. Nietrudno było zauważyć, że nie jest to jego pierwsza wizyta tutaj tego dnia. Z nalaną nieco twarzą ukłonił się wszystkim obecnym dość niedbale i chwiejnym krokiem podążył do najdalszego kąta. Samotnie zasiadł do niewielkiego stolika i przywołał gestem barmana. Wymienili cicho jakieś uwagi, a niedługo potem na stole pojawiły się szklanka oraz butelka, która to pozostała pełna dosłownie przez krótką chwilę. Po pierwszej szybkiej szklanie Carrington nalał sobie następną, którą to już spokojnie trzymał w szerokiej dłoni. Oparłwszy się o ścianę, przymknął oczy i popijał co jakiś czas trunek małymi łyczkami.
Za szkłem barwy zachodu stawały się coraz głębsze i ciemniejsze, ale nie wszyscy obecni poświęcali się ich podziwianiu...

Robert na chwilę oderwał się od obserwacji Bluma i przeniósł wzrok na drugiego przybyłego mężczyznę. Było w nim coś niesamowicie niepokojącego, miał wrażenie, że tamten go obserwował, chociaż ewidentnie tego nie robił. Na chwilę nawet zapomniał o Blumie, co było nieco głupie, ale ten człowiek zdawał się dziwny i trochę... straszny?
Voight po chwili odgonił te niedorzeczne myśli i skupił je ponownie na celu. Na tu i teraz, na jego nowym... śledztwie. Postanowił czekać moment na jakiś znak od Vincenta, a jeżeli taki by nie nadszedł, podejść i przedstawić się Blumowi.
Tamten tymczasem popijał nadal. Wydawał się bez reszty pochłonięty jakimś zagadnieniem. Widać to było w jego gestach, odbijało się na jego twarzy i dziwiło tym bardziej, że przecież siedział zupełnie sam. W pewnym momencie wzniósł nawet szklaneczkę do ust jakby wznosił toast.

Vincent uniósł również szklaneczkę do góry ewidentnie odpowiadając na toast Bluma, jakby ten kierował go do niego i jednocześnie skłonił lekko głowę. Czekał na reakcję. Nie doczekał się. Mężczyzna zdawał się nie zwracać zupełnie uwagi na otoczenie. Jakby wokół niczego i nikogo nie było. Lub jakby sam znajdował się w zupełnie innym miejscu. Co dziwniejsze, Vincent miał wrażenie, że tamto miejsce tętni życiem...
Zachowanie Bluma zmartwiło Vincenta. Nie dlatego, że ich plan - Roberta i jego - natrafił na przeszkodę. Bardziej zasmucił go stan umysłu tego bystrego człowieka. Blum przypominał mu teraz jego samego ... sprzed kilku dni. To wzbudzało smutek. Rozdzierający duszę. Vincent wstał i ruszył do miejsca zajmowanego przez Bluma. Stanął nieopodal zamyślonego mężczyzny i chrząknął:
- Monsier Blum, nie przeszkadzam?

Jakby przeszył go prąd. Przez chwilę wodził zdziwionym wzrokiem, jednak kiedy rozpoznał Vincenta uśmiechnął się nieśmiało. Trwało to moment, bo zaraz zamrugał oczami i z już pewniejszym uśmiechem na obliczu odpowiedział.
- Ależ skąd. Naturalnie... monsieur...Rastchell. Proszę spocząć.
Wpatrywał się intensywnie w Vincenta zajmującego miejsce obok z wciąż przyklejonym na twarzy uśmiechem.
- Przepraszam panie Blum, prawie wcale się nie znamy, lecz wyglądał pan na mocno ... zagubionego. Czy coś się stało? W czymś mógłbym być pomocny? Proszę mnie przegnać, jeśli uzna pan, ze zachowuję się impertynencko.
- Impertynencko..? Co też Pan...? - Blum wyglądał tym razem na zakłopotanego - Nie...skąd...rozgadałem się tylko...ciut za mocno. Jak mija podróż? - nagle zmienił zdanie.
- Dłuży się. Powoli kończą mi się pomysły czym zająć czas. A pan jak ją widzi?
- Dużo czytam drogi Panie... - odparł Blum z uśmiechem.
- A ja wyjeżdżając zabrałem tylko trzy książki, w tym jedna niezwykle nużącą. - Victor nie krył zakłopotania - Szczerze mówiąc nie sądziłem że podroż będzie trwała aż tyle. Ale w sumie mogłem się domyślać. W końcu jedziemy na sam koniec znanego świata.
- Taaak - w tym przeciągniętym słowie było wiele. A zarazem żadnego konkretu. Vincent odniósł wrażenie, że Blum sam nie do końca wiedział co chciał przez to powiedzieć. Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał tamten. - Muszę się Panu do czegoś przyznać. Mam podobny dylemat. Do tego nie dalej jak wczoraj dotarło do mnie, że to dopiero początek znojów, jakie czekają mnie podczas tej podróży.
- Nigdy wcześniej nie podróżowałem, panie Blum- przyznał ponownie Vincent, bo przypominał sobie, ze za pierwszym razem tez chyba coś podobnego mówił. - Zawsze sądziłem, ze na podróżnika czyhają inne zagrożenia, a nie pospolita nuda. Z drugiej jednak strony chyba wole jednak ową nudę. W gruncie rzeczy jestem domatorem. I tylko nadzwyczajne sprawy wyrwały mnie z czterech ścian.
- Przyznam, że musiały być to nadzwyczajne sprawy... taki szmat drogi... - wyglądał na szczerze zainteresowanego. Vincent dostrzegł to zainteresowanie. Potem westchnął ciężko, jakby podjął trudną decyzję:
- Uciekałem, drogi panie Blum... - po chwili dodał, a zainteresowanie tamtego wyraźnie wzrosło - Uciekałem przed bolesnymi wspomnieniami straty. Otoż, kiedy wsiadałem na ten powietrzny statek, którego nazwa zawsze umyka z mojej pamięci, nie byłem pogodzony...
- Altiplan - wtrącił Blum.
- Dziękuję - uśmiechnął się Vincent przyjaźnie - Wiec kiedy wsiadałem na altiplan uciekłem przed czymś, przed czym uciec się nie da. Przed żałobą po bliskich. Straciłem kilka miesięcy temu w tragicznych okolicznościach zarówno ukochaną żonę jak i czteroletniego synka.
- Proszę przyjąć moje kondolencje...
- Dziękuję - Vincent posmutniał na moment. - To dlatego tak nieprzyjemnie zareagowałem na pana słowa podczas naszej pierwszej rozmowy. Ale paradokslanie pomogła mi ona wielce. Tak jak rozmowa z innym pasażerem.
- Cieszę się że mogłem pomóc... ten inny pasażer, to jak się domyślam proferor Watkins? Jest świetnym psychologiem. Jestem właśnie w trakcie lektury jego książki. - wyjaśnił Blum z zadowoleniem.
- A wiec stąd znam nazwisko Watkinsa - Vincenta olśniło. - Posiłkowałem się jego teoriami w mojej pracy. Ale to nie był on. Jeśli pan chce mogę panów sobie przedstawić z tym gentlemanem o którym wspomniałem.
- Z przyjemnością. - zdawał się zaskoczony propozycją, ale przystał na nią chyba z radością. - Któż to taki?
- Zaraz poproszę go do nas, za pana pozwoleniem - w tym momencie Vincentowi przypomniało się ich “knowanie” z Robertem. Nie był dobrym konspiratorem, ogólnie zamyślenie Bluma, tak do niego nie przystające, trącające smutkiem, poruszyło w Vincencie nutkę sympatii do tego dziwnego i bez wątpienia zagadkowego mężczyzny.

Vincent wstał i skierował swoje kroki w stronę Roberta, wcześniej grzecznie przepraszając Bluma za to odejście. Kiedy wrócili na blacie czekały już trzy świeżo napełnione szklaneczki. Blum wstał i z wyczekującą miną czekał na prezentację.
Rastchell powrócił po chwili w towarzystwie Roberta Voighta i wszyscy trzej mężczyźni stanęli naprzeciw siebie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline