Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2010, 14:30   #60
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Patrzcie...

Patrzcie jak pięknie wygląda ten szkarłat. Szkarłat krwi, która lśni na długim, wąziutkim ostrzu. Unurzany w zachwycającej czerwieni szpikulec wygląda teraz jak powiększony pręcik jakiegoś egzotycznego kwiatu. Tak... Jak barwny szkarłatny akcent na wytartym papierze w księdze roślin, otoczony szkicem fantazyjnie powyginanych płatków. Patrzcie, jak czerwień ożywia jednobarwny szary szkic kwiatu.
Zdążyliście zobaczyć? Jeśli nie, jest już za późno. Ta książka zamyka się właśnie bowiem z trzaskiem. Jakieś dłonie składają zdecydowanie okładki, na których można dostrzec zarys bujnego drzewa. Dłonie odkładają książkę. Dłonie ujmują czysty, bieluchny kawałek złożonego płótna. Otula on ostrze z troską, pietyzmem, miękkością. Stal płynie powoli i absolutnie bezgłośnie. Biel splata się z czerwienią w miłosnym uścisku, czyste ostrze na powrót znika w pochwie utkanej z mroku.
Pozostaje tylko echo metalicznego poświstu. Echo nie kończy się jednak... Pozostaje w naszych uszach. Pozostaje jako smak na naszych językach. Nie znika zupełnie, bo przecież gdzieś tam na granicy każdy z nas słyszy ten dziwny dźwięk. Chrobot...Jednostajny zgrzyt. Dziwny świst...

Słyszycie? Teraz ucichł. Może wcale go nie było...?

Może tak właśnie brzmi złudzenie...



W południe na tarasie panował już gorąc, nie ciepło. Po części dlatego, że wiejący jeszcze rano dość silny wiatr chwilowo dał za wygraną, pozostawiając na placu boju rozżarzone, znieruchomiałe powietrze. Gustav Carrington stał w towarzystwie dwójki dzieci podróżującego do Trahmeru młodego małżeństwa. Matka i ojciec spędzali czas przy stoliku, obserwując swoje pociechy zasłuchane w słowa brodacza, który trzymając je z daleka od barierki pokazywał im ręką rzeczy, nad którymi wszyscy właśnie przelatywaliśmy.
Sterowiec dawno już opuścił górskie tereny, leciał teraz nad wielką, otwartą przestrzenią. Była to już zupełnie inna kraina, jakbyśmy niepostrzeżenie przenieśli się do innego świata. Równinna, ale również przepiękna. Nasz wzrok ograniczał tylko horyzont.
- Co to wszystko jest, psze pana...? - chłopiec wyciągniętą ręką pokazywał rozciągającą się jak okiem sięgnąć dziwną dla nas roślinność.
- Mówią na to sawanna...- uśmiechnął się szeroko podróżnik.
- Sa...wanna? - powtórzyła z trudem dziewczynka. - Co to?
- To...- Gustav wyciągnął dłoń, jakby chciał pogłaskać z wysoka falujące na wietrze łany - ...taka trawa. Tylko bardzo, bardzo duża...
- Taka do kolan? - otworzyła szeroko oczy dziewczynka.
- Większa, Lucienne...- tonem bajarza odezwał się mężczyzna - Tak wielka, że chowa się w niej nawet koń. Sawanna. Ludzie...Ludzie stąd mówią na to: llanos...
- Wolę: sawanna...- tonem znawcy powiedziała dziewczynka.
- A te drzewa...- dopytywał chłopiec - Czasem widać drzewa. Czemu one takie dziwne?!
- Takie drzewa to palmy...
- Lampy?
- Nie, mała. Pal-my. Palmy.
- Palmy...




- A czego ta ziemia nie jest czarna, tylko taka...czerwona...? - dzieci oczywiście były niestrudzone.
- Pali ją słońce. Jest też bardzo twarda...Żyje tam mnóstwo węży.
- Popatrzcie tam! - wskazał im dłonią jakieś miejsca na dole - Widzicie?!
- Ooooooo!!!- dzieci z trudem powstrzymywały się, by nie rzucić się ku barierkom i wychylić, na ich buziach wykwitły wypieki - Co to za zwierzęta, psze pana?! Tam, gdzie jest trochę wody...?
- To są kajmany. - odpowiedział z uśmiechem Carrington. Wyraźnie rozmowa z dziećmi sprawiała mu przyjemność.

- A tam, patrzcie, dzikie bydło! Widzicie, ile ich jest? A jak nadejdzie pora deszczu, to wszystko tam na dole znajdzie się pod wodą!
Razem z dziećmi, właściwie z takim samym dziecięcym zachwytem jak one patrzyliśmy na niesamowity widok setek zwierząt przypominających najbardziej nasze krowy - ogromne stado, wolne i niepowstrzymane pędziło przez równinę...Nie jedyne, mieliśmy widzieć nawet jeszcze dziś do wieczora wiele takich stad bydła przemierzających tę niesamowitą przestrzeń. Było to coś, czego nie dało się zapomnieć.
- Pod wodą?! - zmartwiła się dziewczynka - Jak to? A co z krówkami?
- Zostają gdzieniegdzie wysepki...- spoważniał Carrington - Biegną wtedy, by zdążyć się na nich schronić.
- Wszystkie zdążą...? - zaniepokojonym tonem ciągnęła Lucienne.
Podróżnik nie odpowiedział od razu. Stojąca dwa kroki dalej, oparta o barierkę Iris Casse nie odrywała zachwyconego wzroku od życia dziejącego się tam na dole. Po pytaniu dziewczynki nieoczekiwanie odezwała się z łagodnym uśmiechem:
- Nie...
Jej rozpuszczone, płomienne włosy targane przez wiatr wyglądały jak tańczący ogień...Oboje z dzieci popatrzyły na nią z przestrachem.
- Muszą zdążyć...- rzucił krótko, suchym tonem Carrington na powrót ściągając uwagę dzieci i zaraz zmienił temat - A teraz patrzcie tam daleko: widzicie stada ptaków? Są ich tysiące! Wiecie, że spisano już ponad trzysta gatunków ptaszków żyjących tu na sawannie?
Dziewczynka milczała, z zaciśniętymi ustami. Chłopiec z otwartymi ustami podziwiał, jak my, nieprzeliczone kolonie ptactwa zasłaniające swą chmarą sporą część nieboskłonu.
- Co to znaczy "gatunków", psze pana?- spytał.
- To znaczy...- uśmiech wrócił na twarz mężczyzny - ...rodzajów. Rodzajów ptaszków.
- Gorąco mi. - poskarżyła się dziewczynka.
Jakby podstępnie, pomału i niedostrzegalnie, powrócił wiatr. Zrazu obecny jako delikatne podmuchy na twarzach, niedługo potem zaczął groźnie poświstywać na wysokościach. Spalony suszą krajobraz przelatywał pod nami, razem z podchwytywanymi przez wiatr słowami Gustava Carringtona.




Słońce zachodziło...





Podczas rozmowy Vincenta z Persivalem, w narożniku baru rozgrywała się równoległa scenka z udziałem Carringtona. Nie wiadomo kiedy, w butelce stojącej na stoliku zostało mniej niż pół zawartości. Brodacz, który wcześniej popijał swobodnie trunek oparty o ścianę i tylko przymykał oczy, teraz już całkowicie zwisał na oparciu, a porządny napitek wylewał się ciurkiem z przechylonej szklanki. Barman przywołał jednego ze stewardów i podeszli do zamroczonego Gustava, dyskretnie szepcząc coś o zmęczeniu.
Carrington nie otwierając oka machnął ręką, jakby odganiał się od muchy i tylko dzięki dobremu refleksowi młody steward zdążył się uchylić. Spity podróżnik zabełkotał coś w dziwnym języku, siedząca w przeciwległym końcu sali para obcokrajowców ożywiła się na moment słysząc te niezrozumiałe dla innych słowa. Stojący nad Gustavem mężczyźni nie odpuścili jednak, chwytając delikatnie “zmęczonego” pod ramiona i rzucając mu jednocześnie uspokajające uwagi. Tym razem brodaty nie interweniował, ale dał się spokojnie poprowadzić, albo raczej przenieść przez drzwi baru, zapewne w kierunku zajmowanego przez pasażera fotela. Wyprowadzenie pijanego na moment przerwało rozmowy w barze, ale po chwili wszyscy wrócili do konwersacji lub obserwacji zmierzającego powoli do końca zachodu. Panowie Rastchell, Voight i Blum odwrócili głowy od wejścia, znowu przenosząc wzrok na siebie.


Maurice Watkins nie posiadał żadnej wiedzy na temat latających maszyn a tym bardziej o ewentualnej ewakuacji w powietrzu. Wszystko co przychodziło mu do głowy to mocno czegoś się trzymać … a tak są jeszcze pasy … ale co jeśli kadłub nie wytrzyma. Gondola jest przecież na samym dole altiplanu. Bał się … wypadku … tego człowieka … nie, nie człowieka … tego do czego jest zdolny … cholernie się bał. Jerome tymczasem siedział na swoim miejscu nieruchomo, z zamkniętymi oczyma, a jego pierś poruszała się powoli. Maurice, blady jak kreda przy tablicy na auli uniwersyteckiej w Xhystos, na chwiejących się nogach ruszył w kierunku baru na dziobie gondoli. Po drodze mijało go dwóch mężczyzn z obsługi, niosących nowego pasażera z brodą. Najpierw profesor przejął się, myśląc że oto jeden z czarnych scenariuszy ziszcza się i komuś już coś się stało, ale szybko okazało się, że panowie układają w fotelu tego jegomościa, przypinają i troskliwie okrywają kocem. Brodacz był po prostu urżnięty w trupa. Watkins ruszył dalej, mijając miejsce, gdzie za wpół-odsuniętą kotarą we wnęce dla obsługi dziewczyna wydająca polecenia stewartom zajmowała się jakimiś swoimi czynnościami.

Przeszedł dalej, wszedł do baru i zajął miejsce przy kontuarze, drżącymi dłońmi trzymał się blatu. Nieruchomym wzrokiem patrzył na wycierającego szklaneczki barmana. Dopiero teraz zauważył, że nieco dalej trzej znajomi mu mężczyźni na stojąco zajmują się jakąś rozmową. Chyba trwał rytuał przedstawiania się. Nie obchodziło go to, zbyt bardzo się bał aby interesować się rozmowami innych.

Barman powrócił już i bez zwłoki stanął znów za barem. Popatrzył na Watkinsa fachowym okiem i rzucił spokojnie:
- Coś mocniejszego...Prawda?
- Taak ... co jeśli ... nikt nam nie powiedział ... co mamy robić - Watkins mówił nieskładnie urywanymi słowami - co jeśli ... altiplan przestanie poruszać się liniowo i zacznie spadać w dół ... co wtedy ... mamy robić ... nikt nam nie powiedział.
Złocisty płyn niczym mały wodospad, stworzony wprawną ręką siwiejącego barmana wpadał z cichym chlupotem do wysokiej szklanki.
- Pana obawy są normalne...- powiedział ten człowiek - ...ale proszę się nie martwić. Awarie altiplanów są rzadkie, czy inaczej pracowałbym tutaj?
Uśmiechnął się do Watkinsa.
- Rzadkie, a więc się zdarzają ... co wtedy? - Wyjaśnienia barmana wcale nie uspokoiły profesora, co więcej, zaniepokoiły go jeszcze bardziej. Spojrzał na trzymaną w dłoni szklaneczkę, była pusta.
- Wtedy...- barman znów posłał mu uśmiech - ...ta dziewczyna, która rządzi tu wszystkimi facetami oprócz pilota dokładnie powie wszystkim, co mają robić. Po to tu jest. I powiem panu, można na nią liczyć, bo raz już widziałem ją w akcji. Jeśli można tak powiedzieć, ta babka ma jaja.
Szklaneczka znów nie była już pusta.
- Ta kobieta pan mówisz ... myślisz Pan, że ona uratuje maszynę od katastrofy i że jest wstanie zatrzymać spadające żelastwo.
Barman przecierał uważnie inną szklankę.
- Jest w stanie i mnie ustawić na baczność...- puścił mu oko z szelmowskim uśmieszkiem - ...to pewnie i cały sterowiec by zatrzymała...
- Daj Pan całą butelkę ... może się przyda ... na potem.
- Służę...- odwrócił się w kierunku półek mężczyzna - ...ale naprawdę, nie powinien się Pan tak przejmować. Wiem, że to trudne zawsze gdy wieje mocniej i zaczyna trochę rzucać. Ale nie ma powodu przypuszczać, że mielibyśmy spaść na ziemię. Latam tym cholerstwem conajmniej dziesięć razy w miesiącu, wierz mi Pan.
Butelka z piękną etykietą zmieniła właściciela. Barman uzupełnił oprócz tego poziom płynu w stojącej przed profesorem szklance. Alkohol przyjemnie rozlewał się po organiźmie, a Watkins poczuł się odrobinę pewniej.
- Jeden krok do przodu przybliży Pana do przyszłości, lecz jeden krok w tył nie cofnie tego co już było - powiedział na koniec Watkins regulując rachunek wielkim jak kartka papieru listowego banknotem.
- Ładnie powiedziane...- schował banknot barman - Jest Pan poetą, czy coś takiego? To prawda, przeszłości nic nie zmieni. Ale czy do przyszłości nie przybliża nas każdy z naszych kroków?
Nie czekał na wydanie reszty, zabrał napełnioną szklaneczkę i butelkę z kontuaru.
- Proszę się mocno trzymać ... - stojąc profesor kątem oka zauważył trzy znajome postacie. Nie wiedział czy słyszeli jego rozmowę z barmanem. Pomyslał, że ich też trzeba ostrzec.
- Hej, to moja kwestia! - rzucił jeszcze za jego plecami barman, z głośnym wybuchem śmiechu. W tym momencie altiplanem zakołysało mocno, jakiś mocny podmuch wiatru sprawił, że stojący ludzie mocno zaparli się na nogach. Gdzieś za ścianą coś chyba nawet upadło z hałasem, ale profesor nawet tego nie zarejestrował.

Watkins nie zareagował, ani na żart barmana, ani na turbulencję. Podszedł do dwóch członków wyprawy rozmawiających z Blumem i obcesowo wchodząc komuś w słowo co zauważył po półotwartych ustach powiedział:
- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem.




- Monsieur, proszę wybaczyć, ale to część altiplanu przeznaczona wyłącznie dla obsługi...- uśmiechnęła się dziewczyna.
Poczuła się nieswojo, będąc tu chwilowo tylko sama z tym niespodziewanym intruzem, który zachowywał się, jakby w ogóle jej nie usłyszał. Przeszedł obok niej, jakby była duchem i stanął obok miejsca, gdzie wisiał aparat do komunikacji z pilotem.
- Proszę wrócić na miejsce. - rzuciła ostrzej. - Słyszy mnie pan?
Wzrok mężczyzny biegał chwilę po aparacie. Nadal nie reagował. Nagły świst wiatru, jakiś potężniejszy nieco podmuch przechylił lekko sterowiec. Oboje zaparli się mocno na podłodze, by nie stracić równowagi.
- Proszę pana! - skoczyła ku niemu dziewczyna, ale odwracający się ku niej człowiek z napiętą, nieruchomą jak maska twarzą chwycił ją za ramiona i pchnął bardzo mocno na ścianę altiplanu. Zderzenie plecami z metalową powierzchnią pozbawiło jej na moment tchu, a wtedy intruz chwycił ją obiema dłońmi za głowę, uderzając nią z impetem o stojące w szeregu duże blaszane pudła. Huk zlał się niemalże z łoskotem walącego się na podłogę ciała.
Dłoń sięgnęła wyżej i chwyciła stalowy, przedzielany pierścieniami kabel łączący aparat z wielką słuchawką. Mężczyzna zdecydowanym ruchem, z dużą siłą szarpnął trzykronie kablem. Za ostatnim razem kabel puścił z chrzęstem, a uwolnione pierścienie posypały się na posadzkę ze stukotem.
Zanim ostatnie z nich przestały się toczyć, ucichło już echo zdecydowanych kroków tego, kto właśnie stąd wyszedł.





Toaleta na dworcu stacji u stóp podniebnego miasta Urbicandy nie była czymś, do czego byłby przyzwyczajony mieszkaniec północnych miast. Mimo wszystko jednak w ogóle była. Twórcy dworcowej hali pochodzący z pewnością z bardziej cywilizowanych miejsc próbowali zrobić tu kiedyś coś, co przypominało dyskretne miejsca ulgi na dworcu w Xhystos. Wydzielone miejsce, do którego schodziło się po popękanych kamiennych schodach było ciemne i przestronne. Jednak dawno objęły go we władanie rośliny. Twarde, kolczaste gniedziegdzie pnącza owijały stare kamienne filary, rozsypujące się przepierzenia zapewniające korzystającym z kloacznych dołów odrobinę osłony przed oczami innych, snuły się po całym ziemistym podłożu. Lexington przestał już trzymać ściśnięty nos, bo w tym cuchu nic to i tak nie pomagało. Nikogo poza nim tu nie było. Zdegustowany, plączący się w ciągnących się po podłodze krzewach, postanowił dokończyć to, po co tu wszedł, jak najszybciej.
Na szczęście to tylko mocz. Dziura w ziemi, do której nawet wolał nie zaglądać. Słyszał czyjeś kroki, ktoś zajął miejsce za innym przepierzeniem i również załatwiał swoją potrzebę. Armand z niedowierzaniem patrzył jeszcze na ułożoną obok na kupie płaskich kamieni stertę wielkich liści. Nie, to przekraczało już wszelkie pojęcie...Chciał już jak najszybciej uwolnić się od tego miejsca, od tego smrodu...

Lexington wyszedł zza swojego przepierzenia, dopinając do końca spodnie. Poprawił ubranie i wyprostował się. Wtedy zauważył, że ten ktoś którego słyszał, również wyszedł na środek szerokiego pomieszczenia. Znajomy mu z pociągu, a potem z altiplanu mężczyzna stojąc bokiem do Armanda, odwrócił głowę w jego stronę.

Spojrzenia Armanda Lexingtona i Jerome'a Lautrec spotkały się. Przez chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo...




- Słyszy mnie pan?! - rozległ się przytłumiony kobiecy głos w uszach Roberta. Popatrzył zdziwiony na dwóch swych rozmówców, ale ci zdawali się nie słyszeć tego co on. To pewnie z części dla pasażerów, uspokoił się w myślach Voight, bo właśnie stamtąd jak mu się zdawało dobiegło pytanie. Nie był jednak pewien. Rozmyślanie to przerwał mu nagły podmuch wiatru, który zabujał sterowcem - wszyscy przez moment zajęli się odruchowo utrzymaniem równowagi, złapaniem za najbliższą nieruchomą część wyposażenia altiplanu. Gdzieś ze środka szalupy usłyszeli głuchy hałas - coś chyba spadło z łoskotem. Gdy pilot po chwili wyrównał lot, wrócili do rozmowy, ale nieoczekiwanie ktoś przerwał już pierwszą wypowiedź.

- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem. - nagle między nimi pojawił się Watkins, wchodząc obcesowo między czyjeś akurat wypowiadane słowa. Taki brak taktu był do niego niepodobny, toteż wszyscy zdziwili się i zamilkli nagle poświęcając mu spojrzenia. Profesor miał mętny wzrok, w jednej dłoni ściskał szyjkę zapieczętowanej butelki, w drugiej napełnioną szklankę. Nikt nawet nie zdążył zareagować, gdy Maurice z zamglonym dziwnie spojrzeniem ruszył ku wyjściu, krokiem zaskakująco pewnym jak na stan, w którym najwidoczniej się znajdował.

W tym samym momencie, w którym Watkins podszedł do znajomych, barman krzyknął do jednego ze stewardów, stawiającego akurat gorący posiłek przed obcokrajowcami:
- Bernie! Rusz się no zobacz do kanciapy - pewnie znowu któreś pudło na spadochron się odczepiło ze ściany!
- Zaraz idę...- odwrócił głowę mężczyzna - Tylko podam jeszcze tu państwu wino.
Profesor Watkins domykał już za sobą drzwi, opuszczając bar...






- Mam złe przeczucia...coś się może stać...zapnijcie Panowie pasy przed snem...- głos Watkinsa był dziwny, jakby biegnący ku górze po ścianach wysokiej studni. Patrzyły nań oczy, różne oczy...Krok był już pewny. Stopa. Stopa. Ręka, klamka. Stopa.
- Coś już się stało...Coś już się stało...- czy to były jego własne słowa? Czy wypowiedział je ktoś inny? Co to za różnica...Ten świst...Jednostajny świst...

Ręka, futryna. Stopa. Stopa. Mijał przepierzenie, gdzie za kotarą znajdowała się kobieta, potrafiąca postawić barmana do pionu, zwolnił...Coś się stało...Upuszczona bez udziału woli szklanka z alkoholem wolno jak śnieg opadająca w dół, głuchy huk pękającego szkła i but obryzgany cieczą...Patrzył na swoją rękę odciągającą powoli gruby materiał, a zza odsuwanej zasłony wyłaniał się obraz wyciągniętych na podłodze kobiecych nóg...Małe kawałki metalu rozsypane wszędzie błyszczały jak gwiazdy...Ich blask miał odcień przepięknego szkarłatu...

- Nigdy nie powinienem był opuszczać mojego miasta...




Większość z nas siedziała wtedy w barze na przodzie szalupy. Inni siedzieli w fotelach, podziwiając przez okrągłe okna kończący się już zachód słońca albo drzemali. W długiej podróży drzemka w wygodnym siedzeniu okazywała się często najlepszym sposobem, by leniwe godziny przeleciały dalej. Pijany w sztok Carrington pochrapywał, ułożony starannie w swoim fotelu przez obsługę. Tylko niektórzy z nielicznych pasażerów odmawiających sobie akurat przyjemności czekających nań w barze, zwrócili uwagę na tego wychodzącego na taras mężczyznę. Ale przecież zwykłe wyjście na zewnątrz nie było niczym wartym specjalnej uwagi, zwłaszcza że zachowywał się zupełnie naturalnie. Łoskot z wnęki dla obsługi, który mogli usłyszeć ci ze środkowej części szalupy albo bawiący się w barze wzięto prawdopodobnie za skutek mocnego podmuchu wiatru i zakołysania się sterowca. Idący pewnym krokiem mężczyzna wyminął obsługującego któregoś pasażera stewarda i zniknął za drzwiami prowadzącymi na taras.
Nie wiem, kto pierwszy wszczął alarm. Myślę, że pewnie wracający po naczynia steward natknął się na swoją nieprzytomną zwierzchniczkę, a może jakiś pasażer zauważył coś wracając z baru...Wiadomo za to na pewno, że to ów steward, młody człowiek imieniem zdaje się Ronald, skojarzył wychodzącego na taras mężczyznę i pobiegł jego śladem na zewnątrz. W powstałym zamieszaniu trudno stwierdzić nawet, czy ktoś jeszcze wybiegł wtedy za nim - ale Ronald zaraz wpadł do środka jeszcze prędzej niż wypadł. To, co krzyknął obiegło lotem błyskawicy całą szalupę, łącznie z barem. Większość pasażerów wybiegła na taras, mimo niestabilnej pogody.

Staliśmy tam, smagani coraz śmielszymi podmuchami wiatru, a zbliżający się szybko kres zachodu zamieniał wszystko dookoła w gęstniejące dominium mroku. Wszystkie oczy skupione były na jednym miejscu, a właściwie na jednym człowieku. Zduszone syki i szepty niektórych z nas przeplatały się z krzykami innych kierowanymi do tegoż człowieka - ten jednakże pozostawał niewzruszony na wszelkie wołania. W karkołomnej, szaleńczej wręcz eskapadzie półwidoczna sylwetka mężczyzny wspinała się powoli, ale metodycznie do góry - po jednej ze stalowych obręczy scalających konstrukcję sterowca! Na plecach tego człowieka ukosem przywiązane było coś długiego i prostego - osoby o lepszym wzroku mogły dostrzec, że była to należąca do szaleńca laska. Trzymał się mocno obiema rękoma szyny, a stopy ostrożnie wkładał w otwory i tak krok po kroku sunął wzwyż, gdzie blisko czekały już szersze elementy konstrukcji, oraz między innymi przęsła podtrzymujące stalowy kosz mieszczący w sobie szklanej kapsuły pilota.

- Do kabiny! - krzyknął ktoś dramatycznie - Ten wariat chce się dostać do kabiny pilota!!!
- Trzeba go jakoś powiadomić! Szybko! - piszczał kobiecy głos.
- Macie przecież aparat! - ktoś potrząsał jednym ze stewardów - Sam widziałem! Na co czekacie...?!
- Zerwał linię...- wyszeptał steward, oswabadzając się z ucisku czyichś rąk, a potem krzyknął zdenerwowany - Ten szaleniec zerwał linię! Nie mamy łączności z kabiną!
- Zróbcie coś! - piskliwie rżała kobieta - Niech ktoś coś zrobi!!!

Stopa. Ręka. Przystanek. Stopa. Ręka. Od samego patrzenia na otchłań, która rozpościerała się za plecami przemieszczającego się po stalowej konstrukcji mężczyzny, można było stracić dech lub nawet osunąć się bez czucia...Krok za krokiem, głuchy na wszelkie wołania, Jerome Lautrec nieubłaganie piął się ku dziobowi sterowca i z każdą chwilą był bliższy osiągnięcia swego celu...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline