Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2010, 20:26   #25
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Mitch. Mały Mitch. To był zawsze taki beztroski i uśmiechnięty gówniarz. Szkoda go będzie jak dostanie od życia po mordzie i zobaczy, że to nie jest cholerna sielanka… tak o nim mówili, ci którzy go „znali” i ci co go tylko kojarzyli. Faktycznie to taki uśmiechnięty i pogodny nastolatek nic tylko lata po tym miasteczku z tym swoim śrubokrętem i coś naprawia szczerząc zęby.



Jak co noc obudził go ten sam odgłos zza ściany. Połączenie lepianki z pordzewiałą falistą blachą nie dawało chociażby ułudy prywatności. Nie stanowiło najmniejszej bariery dla dźwięków wypełniających jego dom. Atak przyszedł podstępnie gdy tylko zasnęła. Kaszel przemieszany z charkotem i bulgotem wydobywających się krwawych bąbelków z jej ust. Nie potrafił tego słuchać! W pierwszym odruchu chciał wyć skarżąc się, że już tego nie zniesie… że już tak nie potrafi. Imitacją poduchy zakrył sobie usta, twarz i uszy… żeby tylko nie krzyczeć, nie widzieć i nie słyszeć. Niestety bardzo licha była ta jego zasłona. Zwlókł się z barłogu jakie służyło mu do spania i podreptał do matki. Leżała już tak od wielu dni… zapadnięta w sobie. Jakby mniejsza, po każdym ataku suchego kaszlu oddawała śmierci cząstkę siebie. Oczy miała przepełnione bólem. Szara, plamista skóra i przerzedzone włosy tak bardzo kontrastowały z obrazem chociażby jeszcze sprzed sześciu miesięcy. Jej ciałem wstrząsnął kolejny atak, z ust trysnęła krwawa breja. Podszedł i przetarł jej twarz wilgotnym materiałem. Była rozpalona. Cierpiała.

Ojczym siedział w kącie schowany za swoją tarczą. Na stole przed nim stał cynowy kubek i flaszka jakiegoś syfu. Nigdy dużo ze sobą nie rozmawiali, gdy matka zachorowała nie zmieniło się to. Ani ich to do siebie nie zbliżyło ani oddaliło. Trwali, razem trzymała ich tylko ona. Nie chcieli zadawać jej jeszcze większego bólu. Dalej zatem żyli obok siebie mieszkając z nią. Mitch już nie miał do niego żalu, może kiedy tak. Za ojca, za to, że go nie rozumie… za to, że nie walczył kiedy Dok oznajmił im o braku nadziei. Mieli czekać aż umrze. Ojczym czekał przy alkoholu.

Chłopak podobnie jak inni został obdarzony wolną wolą, łaską wyboru, odpowiedzialnością za swoje czyny. Mógł pić, krzyczeć, walczyć, uciekać, udawać że nie rozumie… mógł to i tamto… mógł, ale miał tylko piętnaście lat i nie był gotowy na pewne sprawy. Po miesiącu katorgi matki, jego i chyba ojczyma wiedział, że nigdy nie byłby gotowy. Ani za rok, pięć czy dziesięć lat. Rozwiązaniem był Prosty i jego makowa woda. Zaszkodzić już nie mogła, a uśnieżyła ból i dawała matce odrobinę spokojnego snu… odbierała też cząstkę sił. Nalał kilka kropel do kubka z wodą i podał jej do wypicia. Wypiła… a on czekał aż zaśnie, aż jej oddech się uspokoi, a zapadnięta pierś nie będzie już targana nieustannym kaszlem. Przemył jej twarz i zostawił na jej czole mokry kompres w miejscu, w którym chwilę wcześniej ją ucałował.

Musiał na nią trochę poczekać. Susan nie grzeszyła punktualnością, dzisiaj mu jednak to nie przeszkadzało. Przekradała się pomiędzy chatkami rozglądając się na lewo i prawo jak to miała w zwyczaju jakby wypatrując surowej miny ojca. Starego Sama nie było, w przeciwieństwie do Mitcha. Podbiegła do niego by od razu się przykleić całą sobą. Popatrzyła na niego gdy go pocałowała.

- Coś się stało?
Zapytała zmartwiona na jego widok. Zapomniał. Twarz chłopaka zmieniła się w jednej chwili. Na ustach pojawił się uśmiech, oczka błysnęły, a z ust popłynęło słodkie kłamstwo. – Już się bałem, że stary znowu cię nie wypuścił. Chodź.

Pociągnął ją za sobą trzymając jej dłoń w swojej. Pobiegli do „ich miejsca”. Gdy tam dotarli nie minęła chwila a już pozbawili siebie nawzajem ubrań a ich młode ciała splotły się w tańcu pożądania. Mitch żył za tych wszystkich, którzy go już zostawili, za tych którzy go zostawiali. Żył! Z każdym pchnięciem wymierzonym w jej kobiecość oddalał się od śmierci. Z każdym sapnięciem był gdzieś dalej. Każde jej jęknięcie pozwalało mu nie myśleć…

Prawie się w tym zatracił, prawie zapomniał! Wyszedł z niej w ostatniej chwili…

Leżał na plecach ciężko dysząc i wpatrując się w śmiejące się z niego gwiazdy. Jej głowa ciążyła mu na piersi. Gładziła go po brzuchu a jej pot mieszał się z jego. – Bardzo cię kocham, Mitch. Przerwała ciszę.

- Wiesz Mała, że bez ciebie to bym chyba nie potrafił przeżyć w tej dziurze.
Przybliżył swoje usta do jej i ją pocałował… a później powtórzyli to co niedawno skończyli. Tym razem już jednak bez takiej gwałtowności i pośpiechu jaki towarzyszył poprzedniemu razowi. Tym razem większą uwagę poświęcał dziewczynie.

***

W Bluff życie toczyło się swoim rytmem, a oni w dalszym ciągu starali się pomagać Morganom… i z całą pewnością to robili. Wiadomo nie mogli zapewnić im bezpieczeństwa ani stworzyć czegoś takiego jak w mieścinie to jednak dawali dużo z siebie. Sama podróż była już nie lada wyczynem. Każdy jednak miał swoje powody aby mieć czyściutkie sumienie… na pewno lepiej się z tym zasypiało. Nie zapobiegli tragedii bo nie mogli, mimo to śmierć z rąk dzikich bolała prawie tak samo jak los Ann. Mitch jak się o tym dowiedział stwierdził, że nie ma co się przejmować pierdzielami i sprowadzić z powrotem rodzinę… inni jednak wiedzieli, że do czasu aż drugi mężczyzna będzie dychał nie ma na to szans. Za cywilizacji było na takie zachowanie kilka ładnych określeń niestety chłopak ich nie znał. Na usta cisło mu się tylko jedno – pieprzenie! Pieprzone, cholerne pieprzenie!

Dzień za dniem, tydzień za tygodniem… miesiąc za…

Nic nie stało w miejscu, piaskowe burze, gorące wiry powietrza, kolejne narodziny i zgony… czas płynął. Po jednym z kataklizmów było pełno roboty, zapierdziel po łokcie szczególnie dla takiego typka jak młodzik z narzędziami. Mtch czuł się lepiej w naprawianiu. Był bardziej mechanikiem, ślusarzem, elektrykiem, tokarzem niż wymyślaczem. Rufus był kreatorem, miał chyba inny umysł. Mitch jak już wykazywał jakąś inwencją to raczej ulepszał niż tworzył zupełnie coś nowego. Oczywiście czasem naprawiał rzeczy niedziałające przez dziesięć i więcej lat jednak dalej to była tylko naprawa… Po piaskowej burzy moc rzeczy do naprawy. Młody mógł się wykazać… był pożyteczny, a przynajmniej za takiego chciał uchodzić.

Pozycja ludzi się zmieniała, tak jak ich namiętności. Ruda spadła w hierarchii wręcz dramatycznie… Nigdy jej nie lubił, specjalnie nawet mu się nie podobała – niby wszystko na miejscach, niby wszystko w odpowiednich rozmiarach to jednak te rude włosy, te wąskie usta… te łapska Wonga na każdym skrawku jej ciała. Bleeeeee. Była jednak kobitką i to dość zdołowaną ostatnimi czasy, a on był tym pogodnym chędożonym szczylem. Podszedł kiedyś do niej

- Nie martw się, z tą szafą to niczyja wina. Jak się nie dba o takie rzeczy, nie czyści, nie wymienia bebechów to się to psuje i już. Wszyscy o tym wiedzą… nawet ten zgred Wong
. Właściwie jak to powiedział głośno to zdał sobie, że wcale nie poprawia jej humoru stwierdzeniem „nawet taki dupek się ciebie pozbył”. To jednak nie liczyło się to co mówił, tylko to że jej to mówił. – Spoko, będzie dobrze. Może się trafi jakiś stary, bezzębny włóczęga który cię zechce… no oczywiście koniecznie ślepy.

Poklepał ją po ramieniu, puścił oczko i się roześmiał.

- Będzie dobrze Rudzielcu! No bo jak może być inaczej!


***

Mitch na każdą wyprawę był zapakowany tak jakby miał nie wracać do Bluff. Nie znaczy to, że miał ze sobą wszystkie klamoty… nie. Miał tylko te najpotrzebniejsze i te ulubione. Może wytrzymałością nie dorównywał mężczyznom zaprawionym w wędrówkach jak Zero to jednak był młody i sprawny. Dawał radę podczas ich wędrówek. Oczywiście nigdzie się nie ruszał bez podstawowych narzędzi… jak również procy i specjalnie dobranych łożyskowych kulek no i noża. Jak można iść w świat bez noża? Był też bardziej otwarty na te wszystkie nowinki Rufusa, nie był uprzedzony jak inni. Często to co dotykało Pechowca nie dotykało ludzików obok… co mu szkodziło. A taka zapalniczka to ekstra sprawa.

Spotkanie z tubylcami wcześniej czy później musiało nastąpić. Mogło być nieco w innych okolicznościach te jednak nie były takie najgorsze. Bo gdyby tak wpadli na jedną czy drugą grupkę mieli by przesrane… a tak mają jakąś szansę na działanie. Mogą zadecydować robić to czy tamto, zadziałać tak lub srak. Fajnie jest mieć wybór… fajnie jak myślą podobnie, jednak różnili się od siebie bardzo wyraźnie i dlatego reakcji na to spotkanie było wiele. Ze zdaniem młodziana nie liczyli się za często, nie było to mądre… cóż, nie wszyscy muszą być mądrzy w jego otoczeniu. Nie mniej, Mitch nie był z tych chłopaków co siedzą cicho jak myszka i czeka na to co inni postanowią.

Oczywiście najbardziej zaskoczyła go akcja „zabij Indiańców”, akcja „jak zamknę oczy to mnie nie znajdą” też była kiepskim rozwiązaniem… olewka, to miało sens. – Tak, bierzmy tyłki w troki i nie właźmy im w drogę. Nawet na wpół ślepy ich pobratymiec zobaczyłby, że to ludzie z Bluff dobili ocalałych. Odbiłby się to na Morganach… nie mówiąc, że ktoś mógłby ucierpieć mocniej niż warto ryzykować. – Ja bym się tak nie napinał i tą zemstę bym zostawił na kiedy indziej. Tak żeby się nie obróciła na tych, za których chcesz się Viggo mścić.

- Zero ma rację, Viggo, ja i mózgowcy zajmiemy się paniami w razie czego.
Bez zbędnych ceregieli wrzucił plecak na grzbiet, wyciągnął procę. Z uśmiechem rzucił - na nas pora...
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 15-10-2010 o 20:33.
baltazar jest offline