Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-10-2010, 10:53   #21
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Trzy miesiące wcześniej.

Przeszukiwacz zobaczył ich w nocy, gdy owinięty w płachtę spędzał noc na szczycie wydmy. Palili ogień, marnując cenne drewno na zaznanie odrobiny ciepła. To go przekonało do tego, że nie byli to tutejsi, a Bluff mogli omijać specjalnie. Ruszył ku nim, omijając i badając ślady. Nie spodobało mu się to.
Kierowali się w stronę jaskini Morganów.
Czym prędzej wrócił do miasteczka, przybywając tam razem ze świtem i udając się do jedynej osoby, co do której miał pewność, że jest godna zaufania i gotowa do wspólnej podróży po pustkowiu. Wszedł do domu Enoli, budząc ją bezceremonialnie.
- Wstawaj. Przygotuj się.
W pierwszej chwili sądziła, że wciąż jeszcze śpi. Bo jak inaczej wytłumaczyć obecność Danga w jej skromnej przybudówce. Zaspana wpatrywała się w jego twarz usiłując dociec co właściwie powiedział. Odrzuciła cienki koc i w pierwszej kolejności sięgnęła po leżące tuż obok kukri. A dopiero potem, już wstając, uśmiechnęła się ostrożnie.
- Zaraz będę gotowa.
Skinął głową i tak samo cicho jak wszedł, opuścił pomieszczenie, czekając na nią na zewnątrz. Zebranie się nie zajęło jej dużo czasu. W pośpiechu kończyła się ubierać i zgarniała potrzebne rzeczy do torby, nie chcąc by musiał długo czekać. Zimna woda z wyszczerbionego kubka pomogła jej odpędzić resztki snu. Bez słowa pokazał, by szła za nim. Nie poinformował nikogo innego, nie odezwał się też aż do momentu, kiedy zostawili za sobą ostatnią chałupę i ostatnie nędzne poletko.
- Koczownicy lub ktoś inny. Nie możemy pozwolić, by znaleźli Morganów.
Obróciła się ku niemu zaskoczona, z lekkim przestrachem uświadamiając sobie konsekwencje podobnego zdarzenia.
- Co chcesz zrobić?
Przez chwilę patrzył w jej oczy, nie zdradzając nic. Twarz zakryta chustą uniemożliwiała poznanie emocji. Ale zaciskał mocno dłonie.
- Zmylić. A jeśli się nie uda...
Nie dokończył.
A ona nie odezwała się więcej.
W przeciwieństwie do niego jednak, na jej policzkach znacznie łatwiej było odnaleźć cień rozterki. Nie lubiła martwić się na zapas, może więc to, co sugerował nie będzie wcale potrzebne. Wiedziała, że stanie u jego boku, nawet jeśli nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się zabić. Zwierzę tak, ale nie człowieka. Zerknęła na jego zaciśnięte dłonie, a potem na ten wystający skrawek oblicza. Szli dalej.

"Zero" bez większych problemów odnalazł ślady, które badał w nocy. Postarał się o to, by tamci nie dostrzegli tych jego, ale najwyraźniej koczownicy, lub tylko część jakiejś większej grupy, nie martwili się zbytnio o zwiad. Zostawiali też bardzo wyraźne tropy i Dang narzucił ostre tempo w celu ich dogonienia. Udało się ze dwie godziny po zenicie. Dojrzał ściganych pierwszy, wskazując ich dziewczynie. Enola już zdążyła się przyzwyczaić do jego nadzwyczajnie dobrego wzroku.
- To oni. Czterech mężczyzn. Trzy zwierzęta, brahminy. Pomysły?
- Myślisz, że zdążymy wejść im w ślad i skierować za sobą?
- Poruszają się bardzo wolno, podejrzewam, że szukają dogodnego miejsca do założenia tymczasowego obozu. Jeśli mają dobrego tropiciela, niedługo odkryją ślady bytności człowieka. Nie jestem pewien, czy pójdą za śladami, skoro ominęli Bluff szerokim łukiem.
- Może powinniśmy ostrzec Morganów i wrócić, by ich obserwować. Jeśli nie szukają kontaktu z ludźmi, może po prostu pójdą dalej?
odezwała się cicho, ale samej nie bardzo wierząc w taką ewentualność. Poza mieszkańcami Bluff, z kilkoma wyjątkami, nie widywała nigdy innych osób. Ciężko jej było teraz stwierdzić czy obcych rzeczywiście należało się obawiać.
- Morganowy jest na polowaniu. Ostrzeżenie nic nie zmieni. Ja... nie chcę. Może ciebie by posłuchali. Co jeśli tamci jednak odnajdą jaskinię? To sami mężczyźni, Enola...
- Widzę, że to sami mężczyźni...
- mruknęła ledwo słyszalnie - ...trzeba było przysłać tu Thel...
Przez moment zastanawiała się czy mogli prośbę o odejście skierować bezpośrednio do obcych. Dwoje przeciw czterem. Przygryzła wargę i podniosła głowę szukając oczu Danga.
- Nie chcesz więc czekać... - wolnym ruchem sięgnęła ku pokrowcu, w którym trzymała łuk - To powiedz, co zrobimy.
- Jestem cierpliwy. Ale czekanie, tu, na pustyni, to śmierć albo życie. Od dobrych wyborów zależy ile lat pożyjemy. Schowaj to na razie. Tam dalej będą musieli przekroczyć wydmy, zostawimy ślady. Jeśli pójdą za nimi, wywiedziemy ich w pole. Jeśli skierują się w kierunku przeciwnym, skierujemy ślady ku Morganom. Ostatnie dziewięć miesięcy jeszcze dobitniej pokazało mi co tracę na czekaniu.
Ostatnie słowa powiedział ciszej, nie patrząc już na dziewczynę.

Odetchnęła z ulgą ciesząc się, że konfrontacja została odwleczona. Posłusznie zostawiła pokrowiec, poprawiając tylko jego ułożenie. Ześlizgnęła się w dół skały, zza której wyglądała i nie oglądając się na niego stanęła pewnie na piasku. Nie zrozumiała ostatnich słów, nic dziwnego, nawet jeśli zabierając ją ze sobą pokazywał jej wiele, nigdy nie rozmawiali o prywatnych sprawach. Otworzyła usta w bezgłośnym pytaniu i zawahała się, a potem, jakby postanawiając, że i ona nie będzie czekać, odezwała się już na głos.
- Dlaczego?
- Bo od sześciu lat tylko czekam. Nie wiem na co. Może na impuls. A nic nie przychodzi samo.

Sześć lat temu Enola była ledwie dziewczynką, ale wiedziała co się stało, nawet jeśli teraz wolała o tym nie pamiętać. Zmarkotniała wyrzucając sobie, że niepotrzebnie pytała. Bała się, że jeśli będzie się wtrącać, Dang więcej jej nie zabierze, a był jedyną osobą, od której w miasteczku mogła się uczyć. Nic nie przychodziło samo. Też o tym wiedziała. Dang narzuci szybkie tempo, wymijając koczowników niemal ciągle biegnąc. Dopiero po dłuższej chwili zatrzymał się, oddychając ciężko. Teraz znajdowali się przed wciąż powoli ciągnącymi się przez pustynię mężczyznami. Wskazał na grupę dużych skał na północy.
- Tam się skierujemy, może uznają to za dobre miejsce na kryjówkę. A jeśli nie zmienią kierunku, wrócimy przez nich.
Dziewczyna odgarnęła klejące się do policzków włosy i poprawiła chustę, która zsunęła się jej z głowy w trakcie biegu. Wdzięczna była za chwilę przerwy. Dotrzymywanie kroku poszukiwaczowi nie należało do zadań łatwych i wiedziała dobrze, że na dłuższą metę byłoby jej coraz trudniej. Skinęła głową i skierowała się we wskazanym przez niego kierunku. Miała ogromną nadzieję, że mężczyźni pójdą za nimi.

- Idziemy ich tempem. Muszą nas zauważyć. Nie mamy prawie nic, nie uznają nas za koczowników. I...
Spojrzał na nią, a jego twarz wykrzywił grymas.
- Chciałbym by zauważyli, że jesteś kobietą. Wystarczą włosy i szczupłość ciała. Mogę wziąć twoje rzeczy, nie powinniśmy się odwracać zbyt często. Gdy podejmą trop, przyspieszymy. Nie zostawią swojego marnego stada.
Enola pojęła wreszcie dlaczego właściwie zabrał ją ze sobą. Skrzywiła się odrobinę na myśl, że będzie przynętą, ale nie zaprotestowała. Zdjęła burą chustę chroniącą głowę i ciemnobrązowe włosy rozsypały się po jej karku i plecach. Uklepała torbę i zerkając na siebie kilka razy stwierdziła, że właściwie nie musi oddawać mu żadnych rzeczy. Była dość wysoka i całkiem szczupła, żeby nie powiedzieć chuda, a przy nim różnica i tak musiała rzucać się w oczy.
- Wystarczy? w jej głosie nie było nawet śladu kokieterii, tylko szczere pytanie, jakby dziewczyna nie była nawet świadoma jakie wrażenie może sprawiać.
- Mam nadzieję. Nie obawiaj się, zrobię wszystko, by nic ci się nie stało. Znam to miejsce.
Poprowadził, tym razem wolno, po piaszczystej części tak, aby ślady widać było dokładnie.
- Nie boję się - i taka była prawda, właściwie wcale się nie bała. - Poza tym nie przyszliśmy tu dla siebie.
Skinął jej głową. Szli powoli. Dang obrócił się tylko raz, prawie niedostrzegalnie z dużej odległości.
- Idą za nami. Udawaj, że jesteś zmęczona i powłócz nogami. Na sto metrów przed skałami potknij się, na pięćdziesiąt przewróć.
Enola uśmiechnęła się leciutko do siebie. Dawno już nie wydarzyło się nic równie ciekawego. Na przekór rozpierającej ją energii przygarbiła się nieco i spowolniła krok obniżając jego sprężystość. Szła tak dłuższą chwilę wpatrując się w skały i wyobrażając sobie ogarniające ją zmęczenie. W pewnym momencie potknęła się i wyprostowała sztywno, jakby chciała zebrać resztki sił. Najwyraźniej nie zdało się to na wiele, bo sunąca po gorącym piasku dziewczyna, na jakieś pięćdziesiąt metrów przed skałami zachwiała się i przewróciła. Dang natychmiast rzucił się do niej i pomógł wstać, zarzucając sobie jej ramię i obejmując mocno w pasie. Odwrócił się też nagle, tak jakby dopiero teraz dostrzegł idących teraz szybszym tempem koczowników. Byli jeszcze za daleko, by widzieć przerażenie na twarzy. Prawie nikt nie miał takie wzroku jak "Zero", który dokładnie widział, że rozmawiają podekscytowani. Odwrócił się ku skałom i wznowili wedrówkę.
- Udawaj prawie bezwładną. Gdy dotrzemy do skał, schowaj się za jakąś i ubierz na siebie tyle ile możesz. Będziemy musieli przejść między żarzyskami.
Wsparta na ramieniu Danga czuła się bardzo dziwnie. Przede wszystkim niezręcznie, co jak pomyślała, tylko uwiarygodniało jej nagłą sztywność. Już za skałami odczepiła się od niego i odwracając plecami zaczęła narzucać wyciągane z torby ubrania, uprzednio zdjąwszy nieco zbyt dużą kurtkę.
- Żarzysko? mruknęła pytająco zza brązowych fałd materiału. Szarymi oczami szukała potwierdzenia czy przypadkiem nie był bardziej szalony niż myślała.

Dang nic nie powiedział, wyjmując ze swojego plecaka dwa koce i rzucając jeden z nich dziewczynie.
- Owiń się tym. Przejdziemy na granicy, to jedyna szansa by ich zgubić. Będą mogli albo się wracać, a to dużo sił. Albo iść dalej skałami, licząc, że tam właśnie poszliśmy. Zostawię tu tropy.
Nagle złapał ją za ramiona i zmusił by spojrzała mu w oczy.
- Ufasz mi?
Wzdrygnęła się i w pierwszej chwili zamiast w oczy popatrzyła na ręce, które ją trzymały. Uniosła głowę i skinęła nią lekko. Tutaj, na pustkowiach, ufała mu. Przynajmniej w kwestii przewodnictwa. Spróbowała się wykręcić, a gdy to nie przyniosło rezultatów powtórzyła głośniej.
- Ufam.
Skinął głową.
- Idź za mną i rób dokładnie to co ja. I nie bój się dotyku, tu na pustkowiach jest jak kojący balsam z ziół.
Otulił się kocem i ruszył, przeskakując zwinnie z kamienia na kamień. W kilku miejscach nakazywał Enoli poczekać i sam szedł na bok, zostawiając fałszywe ślady. W końcu skały skończyły się i szli ich krańcem. Dang z uwagą obserwował otoczenie.
- Granica żarzysk. Tu pojawiają się najczęściej. Stawiaj stopy dokładnie tak jak ja.
Skręcił, wchodząc w szczelinę skalną. Powietrze rozgrzane było tu do czerwoności. Wiatr wciąż sypał piachem a płaska jak deska pustynia dalej wyglądała jak falująca tafla żółtej blachy. Drobiny pyłu przed nimi zapalały się niknąc w małych wybuchach gorąca. Wyglądało to tak, jakby dalej była tylko przepaść prowadząca do piekielnych otchłani. "Zero" skoczył i zniknął z oczu Enoli. Prędko przyszło jej zweryfikować wcześniejszą wątpliwość. Szalona musiała być ona. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że gdy zniknął jej z oczu nawet się nie zawahała. Skoczyła za nim przymykając oczy. Gorąca czerwień tak blisko była straszna, ale i piękna. Samej nie odważyłaby się na to nigdy i przez moment krótki jak mgnienie oka przyszło jej tego żałować.

Dang złapał ją i przycisnął na chwilę do siebie. Gdy otworzyła oczy zobaczyła dlaczego. Z tyłu za nimi wciąż widać było tylko przepaść. Odciągnął ją kilka kroków dalej.
- Tu jesteśmy bezpieczni. Przed nami skraj patelni. Tak nazywam tę pustynię. Oni będą mogli albo iść dalej po skałach, albo zawrócić a to oznacza nadłożenie drogi. Gdy się zorientują, że zostali oszukani... powinniśmy być już ponownie na ich poprzedniej trasie. Dasz radę?
Oczy błyszczały jej z podekscytowania, uśmiechnęła się szeroko. Pokiwała głową rozglądając się dookoła.
- Nigdy nie byłam tak blisko. Nie wiedziałam nawet, że tak to wygląda przyłożyła dłoń do policzków zarumienionych z gorąca. Wiesz, czasem patrzyłam jak oddalasz się od miasta. Zazdrościłam ci, że idziesz tam, gdzie nikt inny się nie zapuszcza - dodała jakby zdradzała jakąś małą tajemnicę.
- Wiem, widziałem cię.
Uśmiechnął się pod chustą.
- Musimy się pospieszyć, żarzyska się poruszają, chociaż powoli. Lepiej nie zostawać w ich pobliżu, gdyby nagle chciały wybuchnąć z całą siłą. Odpoczniemy niedaleko jaskini Morganów. Znam dobry punkt, z którego wszystko widać.
Obrócił się jeszcze.
- I dziękuję. Że ze mną poszłaś.
Ruszył, wracając na twardy tutaj piasek. Do przejścia był jeszcze spory kawałek, a powietrze w takim miejscu było jeszcze gorętsze niż normalnie.

- Nie musisz, obiecaliśmy przecież, że będziemy im pomagać. Chociaż tamtego dnia myślałam, że nie pozwolisz nikomu pałętać się za sobą.
Szła szybko, myślami wracając do poranka. Nikt pewnie nawet nie zauważy, że jej nie ma. Może poza tą jedną krową, której nie wydoi w południe. Trudno, w obliczu podobnych wypadków mogła się obejść bez tej kapki mleka. Starała się oddychać powoli i regularnie, chociaż panujący tutaj ukrop doskwierał jej coraz bardziej. Tak jak mówił, odpoczną pod jaskinią.
- Dziewięć miesięcy temu też tak sądziłem. Ale... dobrze jest mieć kogoś przy sobie, choćby po to, by otworzyć czasem gębę.
Patelnia była najstraszliwszą pustynią w okolicy i nawet maszerowanie jej skrajem było niezwykle wykańczające, dla wszystkich. Ostatecznie jednak wdrapali się na dość wysoką skałę a Dang położył się, wyjmując bukłak z wodą i dwa paski suszonego mięsa. Dyszał ze zmęczenia i upału, dopiero tutaj bowiem znaleźli odrobinę cienia.
- Stąd widać, gdy ktoś wychodzi z jaskini, a także całą ścieżkę do niej. Miejmy nadzieję, że tamci koczownicy się nie pojawią.
Podał dziewczynie wodę i jeden z kawałków mięsa.

Usadowiła się obok i z przyjemnością zwilżyła wyschnięte gardło wodą. Zastanowiło ją czy często obserwował stąd wygnańców czy po prostu we wszystkim tak dobrze się orientował. Żołądek dopominał się już o śniadanie, ale wzruszyła jeszcze ramionami zanim zatopiła zęby w podanym jej kawałku.
- Nie wiem. Rzadko mam okazję się o tym przekonać.
- Unikasz większości.... Dlaczego?

Spojrzał na nią badawczo, odwijając wreszcie chustę z twarzy i spokojnym ruchem zwilżając gardło i połykając kilka łyków wody. Nauczył się już kontrolować to i dawkować płyn.
- Nie interesują mnie. Nie lubię bezsensownego gadania skrzywiła się gorzko kto zna je lepiej niż ja. O wiele bardziej podoba mi się z.. - zająknęła się - ..tutaj.
Poszukała wygodnej pozycji podkładając sobie torbę pod ramię.
- Ty też nie garniesz się do innych.
- Bo od sześciu lat pustkowia są moim domem i moją rodziną.

Nie spojrzał na nią, wpatrując się tylko w dal.
- I pokochałem ją jak prawdziwą. Ciężko mi przebywać, tam w Bluff. Widzieć... pewne twarze. Tu jest lepiej, chociaż i pustynia potrafi zdradzić.
- Nie myślałeś o tym, żeby wyruszyć gdzieś dalej?
- w głosie dziewczyny odbiła się wyraźna tęsknota. Sama również zapatrzyła się w odległy horyzont wzrokiem, z którego łatwo było odczytać jej marzenia.
- Gdzie? Na północy są kanibale. Na południu trybale. Bluff to dom. Mimo wszystko. Nie mogę zostawić tego, zwłaszcza teraz. I... chyba wciąż liczę na to, że znajdę jakiś ślad...
Bluff to dom... Przed oczami stanął jej niewielki budynek, łatany karbowaną blachą, z własnoręcznie przez nią zbitą przybudówką na dachu. Znalezienie odpowiednich materiałów i nauka jak je ze sobą poskładać zajęła jej dwa pełne lata. Prowadziła do niej wąska drabina, a i tak Enola rzadko z niej korzystała. Bluff to dom... Mieszkańcy, z którymi nie znajdowała wspólnego języka. Na twarzy dziewczyny odmalował się upór, ale nie odezwała się więcej.

Czekali i po jakimś czasie Enola stwierdziła, że w zasadzie może wykorzystać tę rzadką okazję.
- Wcale się nie boję – odezwała się ni stąd, ni zowąd – Powiedziałeś, że na pustyni dotyk jest jak kojący balsam. Ja się nie boję. Tylko w Bluff nie ma dobrych przykładów. Ludzie mówią mnóstwo rzeczy, gdy nie pamiętają, że ktoś ich słucha. I dziwnych ..- zmarszczyła się szukała odpowiedniego określenia -..i nieprzyjemnych często.
Zerknęła na Danga przypominając sobie historie o jego dawnych ekscesach. Młodsza od niego o kilka lat słyszała tylko to, co mówiono. Teraz, siedząc obok niego na skale w całkowitym spokoju, dumała, że pewnie pod każdym względem górował nad nią doświadczeniem. Dang spojrzał na nią, uśmiechając się niespodziewanie.
- Jeśli jesteś silna, obrócisz to na swoją korzyść. Przypomnij sobie, skąd pochodzi moja ksywka. Obróciłem to na swoją korzyść. A teraz jeśli mówią, to ich nie słyszę. Ale chyba warto, by choć część mówiła o tobie zwykle w dobrym tonie. Wtedy masz po co do nich wracać.
Pokręcił głową, jakby sobie uświadamiając, jakie bzdury gada.
- Mówię to teraz, a przed Morganami... cóż, gdybym nie musiał, nie wracałbym. Nie ciągnęło mnie do ludzi. Wszystko się zmienia. Teraz uważam, że popełniałem błąd.
Nie spuszczał z niej wzroku jeszcze przez chwilę, przeżuwając mięso a potem wrócił do obserwacji.
- Dlaczego? Czego może brakować? – Dziewczyna namyślała się przez chwilę, przypominając sobie własne, dawno już zakopane w piasku wyobrażenia – Ja któregoś dnia odejdę. Nie będę się oglądać.
- I gdzie pójdziesz? Przed siebie? Dasz się pochłonąć pustyni? - nawet się do niej nie odwrócił, bo kiedyś też miał takie myśli. - Bliskości. Społeczeństwa. Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Jak dzikie psy.

- Dang przecież tam musi być coś więcej. Choćby takich miejsc jak Bluff, innych osad, innych ludzi – pokręciła głową nie zgadzając się z nim – Ty wiesz jak przeżyć na pustyni, ja też się nauczę. A jak nie… trudno. Żałujesz, że odsunąłeś się od mieszkańców. Ja żałować będę jeśli przestanę o tym myśleć, jeśli nigdy tego nie zrobię.
Obróciła się ku niemu i w szarych oczach zagościł ciepły, smutny uśmiech.
- Może tam chcę szukać bliskości.
- Myślisz, że będą inni niż tu? Wątpię. A ryzykować będziesz życiem, gdy oddalisz się od Bluff. Tu jest aż tak źle?

Westchnęła cicho nie wiedząc jak wyjaśnić coś, czego sama nie rozumiała.
- Źle nie, ale ciężko mi uwierzyć, że to wszystko. Mam pracować w polu, paść braminy, słuchać utyskiwania Rosie i to wszystko? Sama? Naprawdę nie ma niczego więcej? Nie, Dang, nie wierzę.
"Zero" milczał długą chwilę.
- Czasem się zastanawiam, czy tam właśnie poszedł mój ojciec. "Gdzieś indziej". a potem już nie wrócił. Wszędzie są tylko pustkowia, Enola. Mam mapę, największą chyba w Bluff. Tylko pustkowia. A na tych pustkowiach miejsca takie jak Bluff. Gdzie także trzeba paść braminy i polować by przeżyć. Tego jestem pewien. Kilka razy byłem daleko stąd. I nic się nie zmieniało.
- Tak mówisz, a jakoś nad braminami to cię jeszcze nie widziałam
– zaśmiała się rozbawiona – Gdybyśmy kurczowo trzymali się Bluff, nie byłoby nas tutaj, więc to nie może być takie złe pragnienie. Pokażesz mi tą mapę? Kiedyś?
- Dlaczego nie. Ale będziesz zawiedziona. To pustkowie. I prócz naszego tylko dwa inne osiedla ludzi. Trybali.
- Byłeś tam? Mówią, że trybale nie pozwalają wchodzić do swoich osiedli. Widziałeś kanibali na północy?
– skrzywiła się – Oni naprawdę jedzą obcych? Czasem myślę, że niektóre z tych rzeczy opowiada się tyko po to, żeby nikt nie chciał opuszczać miasta.
- Obawiam się, że w ich przypadku to prawda. Ale nie zbliżam się tam, to zbyt niebezpieczne. Podejrzewam, że ich tropiciele są lepsi ode mnie. To już taki jest nasz problem. Obcych najpierw traktujemy jako wrogów.


Nie mówili już nic więcej, a koczownicy nie pojawili się. W nocy nie dostrzegli też żadnego śladu ogniska. Dang postanowił nie mówić o tym zdarzeniu nikomu.
 
Sekal jest offline  
Stary 15-10-2010, 10:54   #22
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Obecnie

Rzadko pozwalał im oglądać swoje plecy podczas tej pierwszej, całkowicie wspólnej podróży. Niańczył dziewięć osób i był tego całkiem świadom, mozolnie stawiając krok za krokiem na czele całego pochodu. Dwanaście miesięcy temu nie zniósłby tego, ukrył się i pozwolił im pokazać, co na prawdę co warci. Rzucić ich na pastwę pustyni, zniszczyć i udowodnić coś. Sobie i innym. Zaprzeczyć "Zeru". To właśnie miał oznaczać przydomek, który bezczelnie sobie przywłaszczył. By zaprzeczyć zeru. By stać się kimś. Nigdy nikomu nie powiedział co tak na prawdę znaczył. A może powiedział? Czy alkoholowy amok nie przesłonił mu kiedyś umysłu całkowicie?
Teraz było jednakże inaczej. Morganowie, a potem śmierć Starego i to co zrobiono Ann... To działało na niego lepiej, niż sam sobie mógł wyobrazić. Znów zaczynał żyć, a z każdym powrotem do Bluff wychylał mniej kubków. Powracało, wszystko powracało.
Kim był teraz?
Nie do końca umiał rozwikłać tę zagadkę. Posiadanie uczennicy, w chwili, gdy tę rolę powinny pełnić jego dzieci, było czymś na kształt lekkiego przeciwbólowego leku. Lubił Enolę, nie mówiła zbyt wiele, zwłaszcza wtedy, gdy nie powinna.

Ale Dang przestał unikać także innych, o ile oni sami tego nie pragnęli. Tak jak na początku tej podróży, kiedy to wyjaśniał wszystko, nie tylko tym, którzy szli po raz pierwszy.
- Chusty szczelnie wokół twarzy. Nie patrzcie na słońce, a gdy będzie zbyt mocne, owińcie materiał wokół oczu. Idźcie równym, miarowym krokiem, mniej się zmęczycie. Każdy niech co jakiś czas ogląda się za siebie. Nie pijcie za dużo wody i nie odsłaniajcie ciał, to tylko pogorszy sprawę. Enoli przekazałem dużą część wiedzy, wołajcie, gdyby coś było nie tak.
Od tamtego momentu szedł pierwszy, przemierzając ten fragment pustkowi po raz nie wiadomo który. Już niemal na pamięć wybierał najłatwiejszą i najkrótszą ścieżkę, wciąż jednakże bacznie przepatrując teren. Pustynie były zdradliwe i on wiedział to najlepiej. Na niego liczyli. Czuł się... potrzebny? Sam nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, a myśli w takich chwilach były zarówno wrogiem jak i sprzymierzeńcem. Nigdy nie stawały się niczym, bo cóż innego mieli niż myśli?
Tak więc pozostali oglądali tylko jego plecy i to wtedy, kiedy postanowił nieco zwolnić, aby na nich poczekać.

Ten rok był zupełnie inny od pozostałych. Inny dla całej dziesiątki, to oczywiste, ale dla Danga zdawało się, że wywrócił do góry nogami w zasadzie wszystko. Nowe obowiązki, mimo całkowitej niewrażliwości na słowa Thel, zajmowały wiele czasu, a "Zero" też musiał za coś żyć. Wciąż znikał na całe tygodnie, a raz nie widziano go w Bluff przez miesiąc. Mniej pił, nie upijając się prawie nigdy, ale i mniej przebywał w mieścinie.
Nie odmawiał, gdy ktoś poprosił go o zaprowadzenie do Morganów. Chociaż mówił wciąż mało, zmieniał się. Czuł to. A śmierć Starego zupełnie rozsypała mur nieczułości, jakim się obwarował - chociaż tak na prawdę niewielu o tym wiedziało. Enola, Hyra i Viggo bo wciąż zaglądał do baru. Może jeszcze któreś z tych, którzy zdecydowali się z nim czasem wybierać do wygnanej rodziny. Samo przecież to, że wziął uczennicę, musiało coś znaczyć.
Tyle, że w samym Bluff wciąż czuł się źle.

Wypatrzył trybali z wystarczającej odległości, by zdążyć się ukryć i zatrzymać pozostałych. Przez chwilę patrzył jeszcze na myśliwych, kalkulując i rozważając wszelkie możliwości. A potem zaczęli mówić, tyle, że Dang nie do końca ich słuchał. Zamiast tego wyjął bukłak, chcąc upewnić się, czy dadzą radę. Odsunął chustę z twarzy i sam pociągnął dwa łyki, a potem podszedł do Hyry. Podał jej wodę.
- Dwa duże łyki, nie więcej.
Zajrzał jej w oczy, przesuwając przed nimi dłonią. Pustynia robiła z ludźmi okrutne rzeczy. Uśmiechnął się do niej. A potem podszedł kolejno do Mitcha, Rufusa, Prosta i Issy. Fedd i Viggo byli twardzi, Enolę znał za dobrze, by sądzić, że sobie nie radzi. Thel szukał przez chwilę, kucając i wkładając bukłak do jej rąk. Nic go nie obchodziło, że tam zabijali się trybale.
- Głowa do góry. To już niedaleko. Chodź.
Pomógł się jej podnieść. Dotyk, nieco zbyt długi. Zaklął niesłyszalnie i wrócił do reszty, kładąc dłoń na ramieniu Viggo.
- Spokojnie. Niewielu z nas umie walczyć. Jeszcze mniej ma broń. Viggo, my nie możemy zabijać. Nie jesteśmy też mordercami. Zemsta... nic nie daje. Idźmy. Enola nas poprowadzi, zna drogę.
Obdarzył dziewczynę spojrzeniem pełnym zaufania. Pół roku wspólnych podróży zdziałało zadziwiająco dużo.
- Ja, ty i Fedd zamkniemy pochód, gdyby ktoś nas dostrzegł i gonił. Nie możemy nikogo narażać.
Spojrzał na Hyrę, potem Issę i Thel. Wyciągnął z plecaka podłużne zawiniątko, które ostrożnie wyjął metalowy przedmiot przypominający bardzo długi pistolet albo krótki karabin - ale w lufie zamiast kul tkwił ostro zakończony kawałek metalu. Dang nazywał to oszczepnikiem.
- Śpieszmy się.
Znów uciekał? Szybko wyrzucił z głowy tę myśl. Owinął twarz materiałem, zastanawiając się, czy posłuchają czegokolwiek. Nigdy nie był osobą zbyt charyzmatyczną.
 
Sekal jest offline  
Stary 15-10-2010, 17:41   #23
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Nie wiedział, czemu wyruszył z nimi w tę podróż. Gorący piasek szybko zamienił się w parzącą dociekliwość, pokonując szmacianą chustkę chroniącą twarz. Pot ściekał do oczu, zatrzymując się czasem na brwiach, w większości jednak wsiąkał w kefiję chroniącą głowę. Było sucho, wietrznie i okropnie gorąco.

Organizm Burke’a nie był przyzwyczajony do takich warunków. Już dawno utracił młodzieńcze siły. Jeszcze 20 lat temu pracował na polu, przyzwyczajał się do niegodziwości klimatu. Teraz jednak, gdy jego losy przybrały bardziej leniwe tory, stracił resztki dawnej świetności. Nogi zaczęły ciążyć mu bardzo szybko, choć wcale nie miał z sobą wiele ekwipunku. Najgorsze, że pomimo ogromnych chęci, nie mógł utrzymać dobrego tempa. Pocieszająca była jedynie kondycja kobiet, niewiele tylko lepsza od jego. Pomagał mu jedynie wiek. Doskonale znał swoje siły (albo ich brak). Nie gnał do przodu jak opętany, ale trzymał swoje stałe tempo. Człowiek maszerujący powoli, wedle własnego organizmu, przebędzie więcej niż zdecydowana większość zwierząt. Tak mu zawsze powtarzał ojciec.

Gdy Dang kazał się zatrzymać, Prost przyjął to z nieukrywaną ulgą. Usiadł beztrosko na ziemi i rozłożył się wygodnie przymykając oczy. Mięśnie paliły tępym bólem, jakby dopiero teraz dostały na to pozwolenie. Przeszło mu do głowy, że jedna dawka odpowiedniej substancji pozwoliłaby mu zneutralizować wszystkie nieprzyjemne doznania…

Nie czuł suchości w ustach. Gdy w takim terenie pojawi się pragnienie – przegrałeś. W szczególności, gdy fizycznie jesteś słaby i masz więcej lat niż chciałbyś mieć. Mimo to chwycił skórzaną manierkę i wypił kilka małych łyków, zatrzymując letnią ciecz w ustach. W takich temperaturach woda przelatuje przez ciebie jak przez sito, nie nawodnisz się. Po dwóch dniach zacznie boleć cię głowa. Po trzech zaczniesz wymiotować. Po czterech nie będziesz miał na nic siły. Po piątym zacznie się twój ostatni festiwal życia.

Zadowolenie opadło równie szybko, gdy dotarł do niego powód postoju. Milcząc wysłuchał wypowiadających się, spojrzał się na Mitcha, ale ten też przecząco pokręcił głową. Było jasne, że nikt nie będzie ryzykował własnego życia, aby nadrobić kawałek drogi. No, znalazło by się kilku zapaleńców, ale Burke zdecydowanie do nich nie należał. Gdyby mieli chociaż jakąś broń… Burke posiadał tylko kij, zrobiony z kawałka kłody, porzuconej po jednej z burz. Pewnie jak się tym przywali, to zaboli.

Przeszło mu przez myśl, aby poczekać w bezpiecznym miejscu i czekając na rozwój starcia, podjąć decyzję. Wiadomo, zostanie kilku na placu boju, zmęczonych, bo nikt długo nie wytrzyma walcząc na pełnym słońcu, wtedy podejść, przywalić takim kijem i po sprawie. Ta teoria miała chyba jednak kilka słabych punktów. Jak na przykład to, że wystarczy jeden nieostrożny ruch, a naostrzony pal wystaje tobie z drugiej strony pleców. To nie może być miłe uczucie.

Słowa Danga zabrzmiały jednak o wiele rozsądniej. O tyle rozsądniej, że marsz był rzeczą prostszą i zdecydowanie mniej przejmującą niż szykowanie się do bitki. Bo szczerze mówiąc, Burke był doskonały w teoretyzowaniu. Mógł wygrać z prawie każdym, stosując proste erystyczne sztuczki. Lecz gdy dochodziło do działania, w szczególności, gdy rozmyślamy tutaj o jakimkolwiek działaniu fizycznym, Burke chował się za plecami. Zwyczajnie tchórzył. I tak, w głowie był całkiem niezłym gościem, który uzbrojony w kij rozniósłby wszystkich. Pach, trach, ciach i po bólu. Nie chciał testować rzeczywistości.

Miał jedynie obawy, czy to nieszczęście nie dogoni ich prędzej czy później. Nie znał się na tym kompletnie. Wypasać zwierzątka umiał. Uciekać przed uzbrojonymi dzikusami już nie za bardzo. Zdawał się tutaj na Danga, mając do niego jako-takie zaufanie. Przecież nie wyprowadzi ich w pole, razem z Enolą, prawda?

Wstał powoli. Nogi zamrowiły ostrzegawczo, do mózgu dopłynęła krew, powodując chwilowe zamroczenie. Założył coś, co od biedy można było nazwać plecakiem, przytroczył manierkę do pasa i powoli ruszył śladami towarzyszy. Czuł się podbudowany, mając za plecami coś, co strzela. Na odległość. I na dodatek nie wygląda na atrapę.

Myśli uleciały w dal. Próbował przypomnieć sobie jakąś piosenkę z szafy Wonga. Zanucił cicho melodię, ale ucichł pod nawałem morderczych spojrzeń. Podobno nie ma nic gorszego od śpiewającego chemika.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline  
Stary 15-10-2010, 18:36   #24
iza
 
iza's Avatar
 
Reputacja: 1 iza nie jest za bardzo znany
Było gorąco, śmierdząco od potu i ciężko. Był czas przywyknąć bo to nie była pierwsza wyprawa ani druga ani trzecia. Niestety cały czas za mało żeby zrobić z niej trapera. Podciągnęła chustkę na nos, po burzy piaskowej doktor opowiadał jej o szkodliwości pyłu.

Musiała przyznać, ze zmieniał jej się trochę stosunek do doktora. Wcześniej go w zasadzie nienawidziła, za to że za mało widział, że nie umiał wszystkich wyleczyć, że pozwalał sobie na przesiadywanie w barze zamiast szukać lekarstw. Nie zdawała sobie sprawy sprawy, z tego że takie myślenie było raczej dziecinne. Teraz niby czuła do niego jeszcze gniew ale jakiś zaprzeszły. Pustkowia i długie wędrówki sprzyjały rozmyśleniom i spojrzeniu na wszystko z dystansu.

Nie bez znaczenia był fakt, że po ostatnich wydarzeniach w Bluff więcej czasu spędzała z doktorem i nie mogła nie zdać sobie sprawy, że ma on jednak dużą wiedzę. Nieporównywalnie większą od niej. Była mile zaskoczona, że czasem jej coś mówił o chorobach o organizmie ludzkim a ona słuchała chętnie.
Paradoksalnie, spalenie książek polepszyło ich relacje. Hyra wiedząc, ze już niczego nie dowie się z książek, musiała zmienić do niego stosunek. On teraz był największą medyczna książką. Być może doktor też w związku z ich brakiem, chciał więcej osób zapoznać ze swoją wiedzą.

Zatrzymali się, zobaczyła Danga serce jej zatelepało, niebezpieczeństwo. Już dwukrotnie tego dnia natykali się na jakichś dzikusów, po drugim razie, kiedy udało im się ich ominąć Hyra starała się siebie przekonać, że tak właśnie można, bezpiecznie podróżować. Dang z przodu wszystko widzi i ostrzega ich o wszystkim, oni przeczekują lub omijają niebezpieczeństwo. Teraz jednak znów się wystraszyła. Może twarz Danga była ostrzejsza niż zwykle, może Skurwiel bardziej się najeżył. Coś jest bardzo nie tak.
No i pięknie oba plemiona, które dziś ominęli teraz się spotkały, akurat na ich drodze. Czy po burzy wszystkim zachciało się wędrówek?
Padło słowo atak. Oni ? Mieli atakować dwa dzikie plemiona ? Tak tak, przechwalała się że nie będzie z nią kłopotu, że umie strzelać z łuku, ale do LUDZI ?

Panika w niej narastała myśli biegły po głowie jedna za drugą: nie chcę wdawać się w bójkę jeśli nie jest to naprawdę konieczne, bardzo bym chciała żeby, szlag trafił tych którzy skrzywdzili Morganów ale z drugiej strony jeśli Tamci wybiją nas wszystkich kto będzie Morganom pomagał? Jeśli jednak większym ryzykiem jest dalsza wędrówka … nie jestem w stanie ocenić ryzyka, atak z zaskoczenia w momencie kiedy jedni prawie wybiją drugich może nie jest głupim pomysłem ale może jeszcze lepszym jest siedzieć cicho w ukryciu, jeśli dojdzie do walki wręcz to po prostu wiem że niewiele pomogę.... mogę jednak strzelać z łuku, gdzieś ze skały … jeśli podejdziemy bliżej ... choć... nigdy nie strzelałam do ludzi ! Przypomniała sobie mała buteleczkę z trucizną, może powinna o niej powiedzieć … jest … bardzo ….prawdopodobne, że po zranieniu, nawet lekkim, strzałą zamoczoną w truciźnie ofiara natychmiast umrze, tak słyszała ....

Serce jej waliło i pomyślałam: żeby tak wielkie gorące żarzysko przeszło prze pole gdzie stoją Ci bandyci, dlaczego przechodzi tam gdzie nie powinno a jak jest potrzebne to go nie ma. Może powinna kiedyś podpowiedzieć Rufusowi żeby się postarał wymyślić maszynę która je ujarzmi, Przywołał by je teraz i bum i poszliby dalej szukać Morganów.

Kiedy w jej głowie szalała burza decyzja została podjęta. Issa jej mądra, silna, kochana przyjaciółka powiedziała tak krótko i racjonalnie, żeby uciekać gdy tamci będą się tłukli. Podszedł do niej Dang
Dwa łyki i nie więcej,
czy myślał że zamierza wychylić do końca cały bukłak ? Przesunął ręką przed jej oczami,
czy już się nie można zamyślić ? zobaczyła że się uśmiecha, złość jak nagle przyszła tak szybko minęła. Była zmęczona i rozdrażniona ale przecież wiedziała że Dang nie był jej wrogiem. Po prostu złościło ja zawsze kiedy ktoś widział jej słabości.
 
iza jest offline  
Stary 15-10-2010, 20:26   #25
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Mitch. Mały Mitch. To był zawsze taki beztroski i uśmiechnięty gówniarz. Szkoda go będzie jak dostanie od życia po mordzie i zobaczy, że to nie jest cholerna sielanka… tak o nim mówili, ci którzy go „znali” i ci co go tylko kojarzyli. Faktycznie to taki uśmiechnięty i pogodny nastolatek nic tylko lata po tym miasteczku z tym swoim śrubokrętem i coś naprawia szczerząc zęby.



Jak co noc obudził go ten sam odgłos zza ściany. Połączenie lepianki z pordzewiałą falistą blachą nie dawało chociażby ułudy prywatności. Nie stanowiło najmniejszej bariery dla dźwięków wypełniających jego dom. Atak przyszedł podstępnie gdy tylko zasnęła. Kaszel przemieszany z charkotem i bulgotem wydobywających się krwawych bąbelków z jej ust. Nie potrafił tego słuchać! W pierwszym odruchu chciał wyć skarżąc się, że już tego nie zniesie… że już tak nie potrafi. Imitacją poduchy zakrył sobie usta, twarz i uszy… żeby tylko nie krzyczeć, nie widzieć i nie słyszeć. Niestety bardzo licha była ta jego zasłona. Zwlókł się z barłogu jakie służyło mu do spania i podreptał do matki. Leżała już tak od wielu dni… zapadnięta w sobie. Jakby mniejsza, po każdym ataku suchego kaszlu oddawała śmierci cząstkę siebie. Oczy miała przepełnione bólem. Szara, plamista skóra i przerzedzone włosy tak bardzo kontrastowały z obrazem chociażby jeszcze sprzed sześciu miesięcy. Jej ciałem wstrząsnął kolejny atak, z ust trysnęła krwawa breja. Podszedł i przetarł jej twarz wilgotnym materiałem. Była rozpalona. Cierpiała.

Ojczym siedział w kącie schowany za swoją tarczą. Na stole przed nim stał cynowy kubek i flaszka jakiegoś syfu. Nigdy dużo ze sobą nie rozmawiali, gdy matka zachorowała nie zmieniło się to. Ani ich to do siebie nie zbliżyło ani oddaliło. Trwali, razem trzymała ich tylko ona. Nie chcieli zadawać jej jeszcze większego bólu. Dalej zatem żyli obok siebie mieszkając z nią. Mitch już nie miał do niego żalu, może kiedy tak. Za ojca, za to, że go nie rozumie… za to, że nie walczył kiedy Dok oznajmił im o braku nadziei. Mieli czekać aż umrze. Ojczym czekał przy alkoholu.

Chłopak podobnie jak inni został obdarzony wolną wolą, łaską wyboru, odpowiedzialnością za swoje czyny. Mógł pić, krzyczeć, walczyć, uciekać, udawać że nie rozumie… mógł to i tamto… mógł, ale miał tylko piętnaście lat i nie był gotowy na pewne sprawy. Po miesiącu katorgi matki, jego i chyba ojczyma wiedział, że nigdy nie byłby gotowy. Ani za rok, pięć czy dziesięć lat. Rozwiązaniem był Prosty i jego makowa woda. Zaszkodzić już nie mogła, a uśnieżyła ból i dawała matce odrobinę spokojnego snu… odbierała też cząstkę sił. Nalał kilka kropel do kubka z wodą i podał jej do wypicia. Wypiła… a on czekał aż zaśnie, aż jej oddech się uspokoi, a zapadnięta pierś nie będzie już targana nieustannym kaszlem. Przemył jej twarz i zostawił na jej czole mokry kompres w miejscu, w którym chwilę wcześniej ją ucałował.

Musiał na nią trochę poczekać. Susan nie grzeszyła punktualnością, dzisiaj mu jednak to nie przeszkadzało. Przekradała się pomiędzy chatkami rozglądając się na lewo i prawo jak to miała w zwyczaju jakby wypatrując surowej miny ojca. Starego Sama nie było, w przeciwieństwie do Mitcha. Podbiegła do niego by od razu się przykleić całą sobą. Popatrzyła na niego gdy go pocałowała.

- Coś się stało?
Zapytała zmartwiona na jego widok. Zapomniał. Twarz chłopaka zmieniła się w jednej chwili. Na ustach pojawił się uśmiech, oczka błysnęły, a z ust popłynęło słodkie kłamstwo. – Już się bałem, że stary znowu cię nie wypuścił. Chodź.

Pociągnął ją za sobą trzymając jej dłoń w swojej. Pobiegli do „ich miejsca”. Gdy tam dotarli nie minęła chwila a już pozbawili siebie nawzajem ubrań a ich młode ciała splotły się w tańcu pożądania. Mitch żył za tych wszystkich, którzy go już zostawili, za tych którzy go zostawiali. Żył! Z każdym pchnięciem wymierzonym w jej kobiecość oddalał się od śmierci. Z każdym sapnięciem był gdzieś dalej. Każde jej jęknięcie pozwalało mu nie myśleć…

Prawie się w tym zatracił, prawie zapomniał! Wyszedł z niej w ostatniej chwili…

Leżał na plecach ciężko dysząc i wpatrując się w śmiejące się z niego gwiazdy. Jej głowa ciążyła mu na piersi. Gładziła go po brzuchu a jej pot mieszał się z jego. – Bardzo cię kocham, Mitch. Przerwała ciszę.

- Wiesz Mała, że bez ciebie to bym chyba nie potrafił przeżyć w tej dziurze.
Przybliżył swoje usta do jej i ją pocałował… a później powtórzyli to co niedawno skończyli. Tym razem już jednak bez takiej gwałtowności i pośpiechu jaki towarzyszył poprzedniemu razowi. Tym razem większą uwagę poświęcał dziewczynie.

***

W Bluff życie toczyło się swoim rytmem, a oni w dalszym ciągu starali się pomagać Morganom… i z całą pewnością to robili. Wiadomo nie mogli zapewnić im bezpieczeństwa ani stworzyć czegoś takiego jak w mieścinie to jednak dawali dużo z siebie. Sama podróż była już nie lada wyczynem. Każdy jednak miał swoje powody aby mieć czyściutkie sumienie… na pewno lepiej się z tym zasypiało. Nie zapobiegli tragedii bo nie mogli, mimo to śmierć z rąk dzikich bolała prawie tak samo jak los Ann. Mitch jak się o tym dowiedział stwierdził, że nie ma co się przejmować pierdzielami i sprowadzić z powrotem rodzinę… inni jednak wiedzieli, że do czasu aż drugi mężczyzna będzie dychał nie ma na to szans. Za cywilizacji było na takie zachowanie kilka ładnych określeń niestety chłopak ich nie znał. Na usta cisło mu się tylko jedno – pieprzenie! Pieprzone, cholerne pieprzenie!

Dzień za dniem, tydzień za tygodniem… miesiąc za…

Nic nie stało w miejscu, piaskowe burze, gorące wiry powietrza, kolejne narodziny i zgony… czas płynął. Po jednym z kataklizmów było pełno roboty, zapierdziel po łokcie szczególnie dla takiego typka jak młodzik z narzędziami. Mtch czuł się lepiej w naprawianiu. Był bardziej mechanikiem, ślusarzem, elektrykiem, tokarzem niż wymyślaczem. Rufus był kreatorem, miał chyba inny umysł. Mitch jak już wykazywał jakąś inwencją to raczej ulepszał niż tworzył zupełnie coś nowego. Oczywiście czasem naprawiał rzeczy niedziałające przez dziesięć i więcej lat jednak dalej to była tylko naprawa… Po piaskowej burzy moc rzeczy do naprawy. Młody mógł się wykazać… był pożyteczny, a przynajmniej za takiego chciał uchodzić.

Pozycja ludzi się zmieniała, tak jak ich namiętności. Ruda spadła w hierarchii wręcz dramatycznie… Nigdy jej nie lubił, specjalnie nawet mu się nie podobała – niby wszystko na miejscach, niby wszystko w odpowiednich rozmiarach to jednak te rude włosy, te wąskie usta… te łapska Wonga na każdym skrawku jej ciała. Bleeeeee. Była jednak kobitką i to dość zdołowaną ostatnimi czasy, a on był tym pogodnym chędożonym szczylem. Podszedł kiedyś do niej

- Nie martw się, z tą szafą to niczyja wina. Jak się nie dba o takie rzeczy, nie czyści, nie wymienia bebechów to się to psuje i już. Wszyscy o tym wiedzą… nawet ten zgred Wong
. Właściwie jak to powiedział głośno to zdał sobie, że wcale nie poprawia jej humoru stwierdzeniem „nawet taki dupek się ciebie pozbył”. To jednak nie liczyło się to co mówił, tylko to że jej to mówił. – Spoko, będzie dobrze. Może się trafi jakiś stary, bezzębny włóczęga który cię zechce… no oczywiście koniecznie ślepy.

Poklepał ją po ramieniu, puścił oczko i się roześmiał.

- Będzie dobrze Rudzielcu! No bo jak może być inaczej!


***

Mitch na każdą wyprawę był zapakowany tak jakby miał nie wracać do Bluff. Nie znaczy to, że miał ze sobą wszystkie klamoty… nie. Miał tylko te najpotrzebniejsze i te ulubione. Może wytrzymałością nie dorównywał mężczyznom zaprawionym w wędrówkach jak Zero to jednak był młody i sprawny. Dawał radę podczas ich wędrówek. Oczywiście nigdzie się nie ruszał bez podstawowych narzędzi… jak również procy i specjalnie dobranych łożyskowych kulek no i noża. Jak można iść w świat bez noża? Był też bardziej otwarty na te wszystkie nowinki Rufusa, nie był uprzedzony jak inni. Często to co dotykało Pechowca nie dotykało ludzików obok… co mu szkodziło. A taka zapalniczka to ekstra sprawa.

Spotkanie z tubylcami wcześniej czy później musiało nastąpić. Mogło być nieco w innych okolicznościach te jednak nie były takie najgorsze. Bo gdyby tak wpadli na jedną czy drugą grupkę mieli by przesrane… a tak mają jakąś szansę na działanie. Mogą zadecydować robić to czy tamto, zadziałać tak lub srak. Fajnie jest mieć wybór… fajnie jak myślą podobnie, jednak różnili się od siebie bardzo wyraźnie i dlatego reakcji na to spotkanie było wiele. Ze zdaniem młodziana nie liczyli się za często, nie było to mądre… cóż, nie wszyscy muszą być mądrzy w jego otoczeniu. Nie mniej, Mitch nie był z tych chłopaków co siedzą cicho jak myszka i czeka na to co inni postanowią.

Oczywiście najbardziej zaskoczyła go akcja „zabij Indiańców”, akcja „jak zamknę oczy to mnie nie znajdą” też była kiepskim rozwiązaniem… olewka, to miało sens. – Tak, bierzmy tyłki w troki i nie właźmy im w drogę. Nawet na wpół ślepy ich pobratymiec zobaczyłby, że to ludzie z Bluff dobili ocalałych. Odbiłby się to na Morganach… nie mówiąc, że ktoś mógłby ucierpieć mocniej niż warto ryzykować. – Ja bym się tak nie napinał i tą zemstę bym zostawił na kiedy indziej. Tak żeby się nie obróciła na tych, za których chcesz się Viggo mścić.

- Zero ma rację, Viggo, ja i mózgowcy zajmiemy się paniami w razie czego.
Bez zbędnych ceregieli wrzucił plecak na grzbiet, wyciągnął procę. Z uśmiechem rzucił - na nas pora...
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 15-10-2010 o 20:33.
baltazar jest offline  
Stary 16-10-2010, 00:14   #26
 
Fiannr's Avatar
 
Reputacja: 1 Fiannr nie jest za bardzo znanyFiannr nie jest za bardzo znany

Od jakiegoś czasu czerń celi nie wystarczała. Zwyczajnie. Tkwiąca w niej narkotyzująca moc osłabła. W końcu umysł zaczynał uodparniać się na tego rodzaju używkę, a w zamian miał nadzieję na inną. Nową. Lepszą. Choć sam Fedd nie wiedział jaką.
Spotykali się w dziesiątkę w barze. Zawsze przed wypadem do banitów. Choć Fedd bezpośrednio nie brał udziału w wymarszach pojawiał się na każdym. Tak jak przyjęło się od momentu pierwszego zgromadzenia. Siedział w swoim zacienionym miejscu przysłuchując się rozmowom, planom i wątpliwościom. Nie był do końca pewien co kazało mu wychodzić z prowizorycznego pokoju.

Chęć pomocy Morganom? Na pewno nie.
Możliwość zobaczenia tych samych, znajomych twarzy? Raczej nie.
Oswajanie się z tłumem? Kto wie…
Sposobność zasłyszenia co nowego się ma dziać na froncie ratunkowo-wyzwoleńczym? Raczej tak.
Wizja powrotu na pustynię? Tak… Zdecydowanie tak.


Myśl o tym, że mógłby powrócić na palące, bezludne piaski była zarazem przerażająca i podniecająca. Czuł jak adrenalina wypełnia jego ciało, oddech i puls przyspiesza, a na ustach wykwita nieokreślony grymas. Wzrok nerwowo lustruje okolicę w poszukiwaniu wydm, suchych krzewów i skał wystających. Ku zdumieniu mózgu, chwilowa wizja okazuje się tylko wymysłem wyobraźni. Niczym więcej. Oczy coraz wolniej przeczesują przestrzeń dookoła siebie, klatka unosi się coraz wolniej, a długi syk oznajmia, że powietrze wraz z napięciem opuściło pierś mężczyzny.

Wyprawy cały czas się odbywały, lecz on nadal nie czuł w sobie odpowiedniej pewności, by wychylić się za próg drzwi wejściowych baru. Z drugiej stroniy pragnienie narastało i wiedział, że kiedyś przeważy szalę.
Tak mijały miesiące.
Regularne widzenia „Let’s save Morgans Team” dawały mu nie tylko sposobność do konfrontacji strachu, ale także do wyuczenia się tolerowania bliskości innych. I choć paradoksalnie, zaloty Thel kilkakrotnie nie doprowadziły go w stan amoku, to zauważył że na każde kolejne reagował z większą rezerwą spokoju i opanowania. Jak to kiedyś usłyszał: co cie nie zabija, to cie wzmacnia – i tak było właśnie w tym wypadku. Nie znaczyło to jednak, że nie chciał czasami barmanki wgnieść w ścianę, zbliżającej się nawet na odległość oddechu – czyli zdecydowanie za blisko jak na jego preferencje. Umiał się jednak już do pewnego stopnia kontrolować. Może to też za sprawą świadomości, że jej działania dały mu możliwość pracy nad opanowaniem swoich odruchów.


Lokal został już dawno zamknięty. Ostatni bywalcy zataczając się szerokim łukiem, poszukiwali dróg do domów lub jakiegokolwiek miejsca w którym mogliby spędzić noc.
Mrok celi zdawał się nieznośny. Co do cholery? Przedawkowanie? A to ci dopiero. Tego jeszcze nie grali.
Dźwignął powolnym ruchem olbrzymie cielsko z posłania i ruszył przez korytarz. Stare dechy tworzące podłogę wyły jak opętane pod ciężarem Fedda. Ciemność nie była kompletna. Wyczulony wzrok chwytał kształty przetwarzając je na obraz użyteczny dla obserwatora. Sopran jęczącego korytarza po chwili zastąpił alt schodów. O ile tak można było nazwać kilka ledwie trzymających się fragmentów drewna, prowadzących na dach baru. Buźka znał tę drogę. Często ją widywał, ale nigdy nie zaszedł nią tak daleko. Tego dnia jednak czuł, że musi tam wyjść albo się udusi opleciony szczelnie czernią. Klapa wykonując ostatnie solo, zakończyła koncert.
Widok ze szczytu budynku nie był może imponujący, ale tej nocy niebo było pełne gwiazd. Księżyc zawisł nad horyzontem jakby nie zdecydował jeszcze czy wschodzi, czy tez może zachodzi. Mężczyzna spojrzał w górę. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się zdawać, że zamarł w tej pozycji, lub skurcz całego ciała uniemożliwił mu poruszenie się. Tylko zdrowe oko błądziło po konstelacjach i mgławicach, nie potrafiąc przestać. Po chwili - która zdawała mu się całym dniem, a w rzeczywistości była godziną – usiadł, opuszczając wzrok. Oparł się plecami o murek. Zimny wiatr zahuczał przynosząc wilgoć i pognał w nieznane.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział to wszystko. Ostatnio… ostatnio… ostatnio…

Piasek wirował wszędzie. Słońce grzało z uporem seryjnego mordercy. Bezlitośnie. Obraz falował jak okiem sięgnąć, unosząc kłęby gorącego powietrza. Urywany oddech został zagłuszony przez kobiecy wrzask. Rozdzierający. Paniczny. Bezsilny.
Spojrzał na swoje ręce. Były czerwone od krwi, podobnie jak tkwiący w jednej z dłoni sztylet. Ludzka sylwetka dwa metry dalej leżała bez ruchu, zwinięta w pozycję embrionalną. Kropla krwi z sykiem spadła pod stopy obserwatora. Powolnym ruchem przeniósł spojrzenie na drugą sylwetkę kucającą na odległość wyciągnięcia ręki. Kobieta nie miała więcej sił by krzyczeć. Szlochała bezgłośnie, trzęsąc się jak w febrze. W końcu opadła na kolana i obejmując swój brzuch, uderzyła głową w piasek. Jej łzy wysychały zaraz po dotknięciu gleby.
Upuszczony sztylet gładko wszedł pomiędzy żółto-złote ziarna.


Otrząsnął się, strzepując z siebie resztki wspomnień. Powolnym gestem podniósł dłoń przed siebie i rozprostował pięść. Zdrowe oko mrugnęło nerwowo, gdy pomiędzy palcami przeleciało światło Księżyca.


I znowu poszli. Na pustynię. Pustkowia.
Myśli drążyły jego mózg jak górski potok po wiosennych roztopach. Widział ich przez okno baru. Nie wszystkich naraz. Wybywali pojedynczo, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Tym razem nawet Thel zdawała się brać udział w wymarszu.
Oczy zamrugały nerwowo. Wolnym krokiem odszedł do swego pokoju.

Szedł pewnym krokiem. Tak pewnym, że gdy zaczynał ich doganiać, mało kto go rozpoznał. Wiele rzeczy można by Buźce przypisać, ale na pewno nie pewność siebie, która tym razem prawie promieniowała z piechura. A jednak. To był on.
Szczelnie otulona twarz ułatwiała patrzenie na niego i być może właśnie to powodowało, że czuł się pewniej. Spod materiału wyglądało pomarańczowe oko i nawet w jego spojrzeniu można było wyczuć niespotykaną dla tej osoby stanowczość.
Na chwilę obecna Buźka prezentował się zupełnie inaczej od tego, którego znali z widzenia. Zazwyczaj przygarbiony, uciekający spojrzeniem, kulący się pod ciężarem swoich lęków, teraz stał wyprostowany, spokojnie przyglądając się wszystkim. Prawdę mówiąc, mało kto widział go kiedykolwiek wyprostowanego. Gdy tak teraz stał przed nimi mógł mieć spokojnie ponad dwa metry wysokości. Zaskakujący widok. Gdyby postawić mu lustro, pewnie sam by siebie nie poznał…
Nieliczni powiedzieli coś na jego przybycie. Nie odpowiedział.
Cóż. Przynajmniej tyle się nie zmieniło.
Wznowili marsz. Wszyscy. Pierwszy raz w komplecie.

Viggo zatrzymał pochód. Fedd przykucnął na nogach, opierając pięści o piach. Wyglądał w tej pozycji jak dzikie zwierzę, które gotuje się do skoku na przeciwnika.
W miarę jak postępowała dyskusja o rozwiązaniu problemu który wykwitł im na drodze, Fedd zaczął lustrować wzrokiem kompanię. Krócej zatrzymał wzrok na kobietach, trochę dłużej na chłopakach, ostatecznie zakończył przegląd oddziału wiercąc wzrokiem weteranów. Przekręcił obie pięści synchronicznie, zagłębiając je bardziej w piach. Zdrowym okiem wypatrywał niewiadomej przed nimi. Było mu wszystko jedno co zrobią. I tak większość z nich ma marne szanse niezależnie od tego co postanowią.

Ostatecznie decyzja która zapadła, nie miała drobnym drukiem na drugiej stronie dopisanego „zabij się sam”. W ramach odpowiedzi na słowa Danga wwiercił ostatni raz dłonie w piach i wstał powoli. Cokolwiek miało się stać, był pewien, że nie będzie tym który będzie się nudził.

 
__________________
Hello there
I’d kill for some company
I’d trade my soul for a whisper
I’d die for a touch

Ostatnio edytowane przez Fiannr : 16-10-2010 o 00:19.
Fiannr jest offline  
Stary 18-10-2010, 17:53   #27
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Debata trwała krótko i mimo, że udział brało w niej dziesięcioro zupełnie różnych od siebie osób doszło do tylko jednej przepychanki. A i ta została szybko złagodzona gestem młodej Szwedówny, która miała w sobie na tyle dużo spokoju i siły, która się w nim przejawiała, że do dalszych dyskusji nie doszło. Dang rozdawszy dyspozycję Enoli, zarządził wymarsz. Prost, rozumiejący chyba zachowanie Thel, starłszy z czoła nową warstwę potu, pomógł wstać rudej szulerce po czym wszyscy ruszyli.

Schowani za zboczem żwirowej wydmy porośniętej rzadką suchoroślą, zamiast ją przeciąć jak to zwykle czynili gdy odwiedzali Morganów, skręcili na południe podążając wzdłuż niej. Odgłos starcia szybko ich dobiegł. Bitewne krzyki młodych wojowników Anangu przecięły wietrzny szum pustkowi wbijając się w serca podróżnych niechcianym niepokojem. Zupełnie niedaleko ich miała w końcu miejsce krwawa walka. Nie jakaś bitka na pięści między wstawionymi po dniu ciężkiej pracy farmerami. Nie bicie braminów na mięso i skóry. W tych okrzykach było sedno walki. Czyste ziarno konfrontacji i determinacja. Kryło się w nich zapewne jakieś wyjaśnienie faktu jak trybalom udawało się przetrwać na pustyni. Ale wyłuskać go, żaden z mieszkańców Bluff nie potrafił. Większość więc mimo dobrych przecież chęci odetchnęła w duchu, że postanowili, że nie będą wymierzać zemsty za zgwałconą Ann i zamordowanego Morgana, na co tak bardzo nastawał Viggo. Stawać naprzeciwko opętańczo rozwrzeszczanych i pędzących w ich kierunku trybali... Widzieć okrutnie wykrzywione twarze dzikich wymalowane w jakieś złowrogie wzory... Posiadając wyłącznie wsparcie Skurwiela, dziwnej konstrukcji karabinu Danga, paru łuków i proc. Dlaczego teraz wydawało się to wszystko tak bardzo niewystarczającym?
Nie wszyscy jednak uznawali tę decyzję za całkowicie właściwą. Viggo szedł z posępną miną mrużąc tylko zdrowe oko gdy pośród chłopięcych zawołań młodych wojowników, rozlegał się krzyk bardziej basowy i donośny. Bardziej spokojny, ale i bardziej bezwzględny. Szwed w swoim wieku mógł już widzieć ład. A może chcieć widzieć ład. W końcu pewne rzeczy nie powinny ich tak po prostu obejść. Jednak gdy Issa, jego mała siostrzyczka, spojrzała na niego te parę chwil temu, po prostu zamilkł.
Podążający obok Szweda, Fedd również wydawał się niewystraszony sytuacją, od której się oddalali. Spod zasłaniającej wszystko poza zmienionym okiem spozierającym na świat, chusty nie wydostawała się krztyna emocji na podstawie której można by było stwierdzić co zrobiłby wielkolud gdyby wędrował samotnie. A i idący na samym końcu Dang nie zdradzał niepokoju, który przecież wewnętrznie odczuwał zdając sobie sprawy z ryzyka jakie podejmują. Już kilka razy widział z oddali zachowanie przechodzących inicjację Anangu. Wyruszali na pustkowia na polowanie. Na gunura, czy na inne plemię... To nie miało znaczenia choć oczywiście im groźniejszy przeciwnik tym lepiej. Liczyło się trofeum, z którym mogli wrócić do rodzinnej wioski jako pełnoprawni mężczyźni. Tego już jednak Dang nie wiedział na pewno, bo to tylko wspomnienie z jednej z rozmów z ojcem. Tylko ojciec miał dość jaj by gadać z trybalami na pustkowiach. Na ich terenie.

Enola prowadziła milczącą grupę nasłuchującą odgłosów walki. Samych wrzasków. Czasem groźnych, czasem bolesnych i wystraszonych. Wydma jednak w pewnym momencie straciła na swej wysokości i Enola dla spokoju ducha zarządziła, by na długości około półsta metrów wszyscy się pochylili. Dalej było znów dobrze. Nikt nie poddawał dyskusji tej decyzji i tylko Mitch gdy dotarł do większej skały, którą mijali, przylgnął do niej i kierowany ciekawością lekko się wychylił. Nie było w tym nic specjalnie niebezpiecznego. Byli już daleko od pola walki. Po prostu chciał zobaczyć... Enola podeszła do chłopaka, by go pociągnąć za sobą, ale i ona przy tym lekko się wychyliła i w chwili gdy spojrzała na walczących daleko trybali, jej dłoń pozostała nieruchomo zaciśnięta na kurtce Mitcha. Po chwili stali już obok nich wszyscy poza zamykającymi pochód. Również nie odzywając się.
W obrazie, który zobaczyli było coś hipnotyzującego. Dwójka chłopców, która nie zdzierżyła oblicza rychłej śmierci pierzchała zhańbiona na północ, by już nigdy nie wrócić do swojej wioski. A samo starcie dobiegało końca. Sześciu rosłych mężczyzn otoczyło pozostałą na polu walki trójkę Anangu. Ci padali po kolei, aż został już jeden. Krzyczał coś gniewnie do otaczających go Anandiliyakwa, obracając się co i rusz do któregoś. Z jakąś długą włócznią chyba, choć ciężko było mieć pewność. Wymachiwał nią, zapewne świadom już swojego losu. Tak dzielnie nią wymachiwał i tak odważnie zbijał każde markowane podejście któregoś łowców, że można było mieć jeszcze cień nadziei. Czy zasługiwał na to by mieszkańcy Bluff mu dobrze życzyli, nie miało znaczenia. Jak się okazało niewiele rzeczy na pustkowiach miało znaczenie. Dzielny młodzian upadł na kolana uderzony przez jednego z łowców w plecy. Jego zwycięzca nie czekał aż chłopak zwali się na ziemię i ugodzony umrze. Kucnął przed nim i wykonał jakiś ruch... uderzenie w podbrzusze... jakby dobijające. Ciężko było stwierdzić, choć bolesny wrzask jaki wyrwał się z gardła Anangu zdecydowanie temu przeczył. Minęło dobrych parę sekund nim ostatni z przechodzących inicjację młodzian w końcu upadł twarzą na żwir, a jego oprawca powstał z wzniesioną do góry dłonią, w której dzierżył coś niewielkiego i ociekającego. Hyra odwróciła szybko głowę chowając ją za ramię Rufusa i z zaciśniętymi oczami zasłoniła usta. W tym też momencie Dang i Fedd pociągnęli wszystkich na dół i ponaglili przed siebie. Nikt z mieszkańców Bluff nie widział już jak ciepła i żyjąca jeszcze wątroba najmężniejszego z Anangu młodzieńca imieniem Wężowe Ucho, zostaje zjedzona na jego zamykających się powoli oczach przez sześciu łowców, którzy w ten sposób złożyli hołd wielkiemu wojownikowi.

Dalsza podróż przebiegła im w mniejszym, lub większym milczeniu. Niespełna godzinę po oddaleniu się od miejsca starcia trybali przecięli mijaną tak często drogę z gładkiego żwiru, która istniała tu przez nikogo chyba nieużywana od zawsze, a niedługo potem, koryto okresowej rzeki, którym w niektóre pory wilgotne płynie lekko kwaśna woda zasilająca pustkowia wokół Bluff w niezbędną wilgoć dzięki której farmerzy zapewniają mieszkańcom przeżycie. I tu też natknęli się na coś nowego. Z jednego z brzegów koryta wystawał kawałek blachy odsłonięty przez szalejące tu niedawno burstery. Zaryzykowali utratę dalszego czasu i odkopali całość, która nie wyjaśniła istoty znaleziska, ale przyniosła parę cennych skarbów. Sam obiekt nikomu poza Mitchem niczego nie przypominał. No chyba że coś na kształt załogowego pługu bez drążków do zaczepienia braminów. Młody mechanik jednak dałby sobie głowę uciąć, że widział coś podobnego w spalonej biblii pastora gdzie w paru ilustracjach pokazane było jak wkurwiony czymś strasznie Bóg zasyła na mieszkańców miasta podobnego do Bluff, całą masę kwaśnego deszczu. Pastor nie przepadał za tym fragmentem, bo i jasno z niego wynikało, że często przytaczany w książce Lud Wybrany musiały stanowić ghule, którym przecież kwaśne deszcze nie były straszne.
Wśród trofeów znalazł się schowany w skrytce pistolet na coś na kształt flary... lecz bez tychże flar. Trochę zżartych przez starość lin z zardzewiałymi karabińczykami, jakieś niedziałające urządzenie mechaniczne w plastikowej obudowie, rękawice bez palców, apteczka, oraz umocowane z tyłu „pługu” resztki żelastwa, które mogły być kiedyś silnikiem. Prost szybko dorwał się do apteczki mając świadomość ile skarbów może ona zawierać nawet po tylu latach, jednak we wnętrzu znalazł głównie stare bandaże, oraz zżarte przez pleśń środki w listkach aluminiowych. Gdy jednak usuwał kolejne pozostałości, natknął się na szczelnie zakręconą fiolkę z dużymi białymi tabletkami. Czas zniszczył większość oznakowań, ale dało się odczytać nazwę własną środka, która nic mu nie mówiła, oraz składnik aktywny. Ten ostatni jednak był tak zatarty, że nie wszystkie litery dawały się przeczytać. „De*trosulphenido*” głosiły drukowane litery. Prost zmarszczył brwi. Poza tymi tabletkami, oraz gumową saszetką opisaną lepiej zachowaną plakietką „5-AED'' - Płyn do infuzji dożylnej”, która leżała na samym dnie, w apteczce nie było już niczego użytecznego.
Całość być może prosiła się o dodatkowe zbadanie, ale nikt nie chciał nocować na otwartych pustkowiach toteż czym prędzej ruszyli na wschód. Gdy słońce chowało się już za horyzontem za nimi z ulgą powitali widok skał gdzie znajdowała się jaskinia Morganów.

***

Znowu wspiął się na skały, miał stąd doskonały widok na najbliższą okolicę, i świetną kryjówkę, wgłębienie między skałami, akurat na takiego małego chłopca, już kilka razy nabrał tatę i Mela, którzy go szukali, mozolnie wdrapując się na tę, tak łatwo dostępna tylko dziecku, skałę.

Teraz patrzył na zachód. Mówił mamie, że dzisiaj przyjdą. Hyra i inni. Tata dostanie tytoń, mama wodę, wujek Mel lekarstwo po którym będzie się mniej krztusił, a on coś słodkiego. Choć tak naprawdę to nie przepadał za słodyczami, ale lubił ten moment kiedy je dostawał, najlepiej od Hyry, która mierzwiła mu włosy, a potem wypytywała co słychać i wszystko ją ciekawiło, więc opowiadał jej o wspinaniu się, wyprawach z tatą, o rodzinie myszy, które mieszkały w jamce na północnej ścianie, a o których poza nim wiedziała tylko mama, bo przecież tata i Mel mogli je skrzywdzić, bo twierdzili, że najważniejsze jest przetrwanie, na co mama zawsze odwracała wzrok, więc przestali tak mówić, co było dobre, bo Sesibon wiedział,że mama ma rację, największy mysz miał na imię Dziadek i był też najmądrzejszy, przychodził kiedy Sesibon wołał go po imieniu, a przetrwanie oznaczało, że głodni ludzie jedli myszy, a przecież to by było złe, no i Sesibon w takim razie wolałby nie przetrwać, zresztą mama mówiła, że w chmurach jest niebo Pastora i tam jest bardzo dużo dzieci i wody, a on bardzo chciałby się pobawić z kimś swego wzrostu, tylko mama i Hyra były fajniejsze od innych dzieci, ale mama od czasu napadu, kiedy ktoś ją pobił,a dziadka zabił, dużo rzadziej się śmiała, a Hyra przychodziła rzadko. Mama za to mówiła, że najważniejsze jest mieć nadzieję.
Wpatrywał się na zachód tak mocno, że szczypały go oczy, znowu zapomniał mrugać, mama się śmiała, jak można zapominać o mruganiu, ale on naprawdę zapominał, więc korzystając z tego że sobie przypomniał, zamrugał szybko dużo razy, no i w końcu się pojawili. Byli jeszcze niewyraźną chmurą pyłu na horyzoncie, ładnych kilka mil stąd, nierozpoznawalną. Ale Sesibon wiedział.

Zszedł ze skały strasznie szybko, gdyby mama to widziała, pewnie by się zdenerwowała, cieszyła się, że tak zręcznie i wysoko się wspina , ale cały czas powtarzała że ma uważniej szukać oparcia dla stóp i rąk, no ale teraz miał przecież powód, żeby się spieszyć, biegł do jaskini, oddalonej o 100 metrów, mama wyszła mu naprzeciw.
- Idą - wyszeptał, bo się zmachał i zaschło mu w gardle. Mama bez słowa podała mu wodę. Woda gromadziła się na foli umieszczanej w dołku, było jej mało. Wypił powoli, nauczył się już dawno, że nie można łapczywie, bo człowiek się krztusi i wypluwa, a drugim dołku wody może jeszcze nie być. Mama roześmiała się i rękawem wytarła mu buzię. Lubił kiedy się śmiała, bo była wtedy najpiękniejsza na świecie, piękniejsza od księżyca i gwiazd, od dywanu z czerwonych kwiatów, które przynosił mamie wiosną, bo rosły wśród krzewów dwie godziny wędrówki na północ.
- Są jeszcze daleko. – powiedział nim zadała pytanie – Wracam.
Nie zdołała go zatrzymać, nie próbowała nawet. Patrzyła za synem. Na młodej twarzy powoli gasł uśmiech. Ogień stawał się popiołem.

Sesibon po kilku minutach ponownie leżał na niższej półce samotnej skały i wyciągał głowę z kryjówki. Teraz nie zapominał mrugać, licząc zapewne na to, że miedzy jego mrugnięciami, oddaleni jeszcze przybysze, będą wędrować szybciej.

Ale trwało to jeszcze godzinę. Szła ich tak duża grupa, że przez chwilę miał nadzieję, że będzie z nimi jakieś dziecko, drugi chłopiec, albo nawet od biedy dziewczynka, rozczarowanie na moment odbiło się na jego wesołej buzi, ale zaraz potem już się cieszył, widział przecież Hyrę i Danga i Enolę, i tego Micza co mu kiedyś wystrugał Auto, auto turlało się z górki i Micz mówił, że jakby zrobić takie większe to mogłoby zabierać ludzi i wszędzie by się jechało najwyżej pół dnia, tak szybko, że żaden gunur ani nawet burza nie mogłyby Auta dogonić.

Chłopiec kilka razy woził Autem Dziadka. Dziadkowi bardzo się podobało, ale Auto straciło koła i teraz czekało w tajnej kryjówce na Micza, żeby je naprawił. Chłopiec postanowił być cicho i wystraszyć wszystkich jak podejdą.

Był to plan całkiem łatwy w realizacji. Co prawda Sesibon nie wiedział, że Dang i Burke zauważyli cień jaki rzucała na skale chłopięca głowa, ale tylko oni dwaj, i obydwaj postanowili nie psuć dziecku zabawy. Sześciolatek potrafił się chować. Kiedy z okrzykiem Gunur, zeskoczył z trzymetrowego wzniesienia, prosto na dokładnie opatulonego Fedda, ten ledwo utrzymał równowagę. Chusta spadła z głowy, a z ust zaskoczonego dziecka wydobyło się okrągłe – Ooo... – zaraz jednak poprawione przez grzeczne ni to pytanie ni to stwierdzenie – Jesteś dobrym ghulem?Bo przecież Fedd przyszedł z przyjaciółmi. W oczach dziecka wyglądał na dobrego.

Zeskok chłopca prawie spowodował upadek Rufusa, ale ponownie powstrzymały go ręce Issy i Viggo, choć potrąconej przez mężczyznę Szwedównie wypadł zza paska nóż, i we trójkę patrzyli jak spada, zdawało się w w zwolnionym tempie, wbijając się ostrzem w czerwoną skałę, dokładnie między stopami Rufusa. Ciche gwizdnięcie Viggo wywołało paroksyzm śmiechu u całej trójki i była w nim też ulga, którą poczuli na widok śmiejącego się dziecka.

Potem Sesibon zaczął opowiadać, chaotycznie, o wszystkim naraz, zerkając co i raz na nowe twarze, Ghula i Pani w kapeluszu. Na stu metrach przebiegł miedzy nimi wszystkimi kilkanaście razy. Przytulając się do Hyry, rzucając na szyję Dangowi, opowiadając Mitchowi o wypadku Auta i zaglądając do plecaka Issy, który zresztą oferował się pomoc ponieść i zapewnił, że to nie dlatego, że są tam placki i pewnie jakiś sok, choć na słowo sok przełknął ślinę.

Potem szybko zrobiło się ciemno. Nie palili tej nocy ognia, więc siedzieli przed jaskinią, gdzie w świetle nocnego nieba było cokolwiek widać, tata i Mel dużo mówili, podobnie jak on sam, tylko mama wycofała się do głębszej jaskini.

Trochę też słuchał. Tata mówił ciężkim głosem o tym, że mama uparła się iść do Alice, i że się boi, że któregoś dnia zabierze dziecko i pójdzie. Sesibon pamiętał jak kiedyś tak tacie powiedziała, on sam bardzo chciał iść do Alice,wydawało mu się, że w w takim Alice, które jest miastem, to wiedział od mamy, musi być dużo dzieci, dziewczynek o imieniu Alice oczywiście, chociaż w Bluff żaden chłopiec Bluff nie mieszka, więc w sumie nie był pewien, a mama zamiast odpowiedzieć się śmiała. Więc on też się śmiał, bo mamy śmiech był zaraźliwy. Szkoda, że mama teraz nigdy nie śmiała się przy tacie.

Wtedy gdy podsłuchał tę rozmowę, tata wyglądał jakby był chory i prawie krzyczał na mamę, że to nie jego wina, że go wtedy nie było. Sesibon nie wiedział o czym mówią, ale bardzo chciał, żeby mama tacie przytaknęła, ale mama powiedziała, że potem był i że tata powinien iść za Anandiliyakwa i zginąć, bo wtedy mama nie stałaby się nikim i wtedy Sesibon poderwał się z posłania z krzykiem, bo już nie chciał żeby rozmawiali, choć na początku się cieszył, bo tak dawno tego nie robili, i w czasach kiedy rozmawiali i żył dziadek było po prostu dużo lepiej.
Dorośli wystawili warty, też chciał wartować, z wielkim Ghulem, bo miał do niego dużo pytań, na przykład czy ghule mają dzieci, albo żony i czy mają swoje plemiona jak trybale i gdzie mieszkają, i czemu im pomaga, skąd zna mamę i tatę i czemu nie ma zielonej skóry. Mógłby też wartować z Miczem, może wtedy naprawiliby razem Auto, albo zostałby w ogóle na wszystkich wartach, żeby rozmawiać, od dawna chciał zapytać Burke czy ścinanie włosów go też boli, bo Sesibona bardzo bolało jak kiedyś mama próbowała i jej uciekł. Pooglądałby też rzeczy Danga, bo traper mu czasem na to pozwalał i nawet tłumaczył do czego służą i Sesibon wiedział, że długi kij wyrzuca oszczepy, choć zapomniał jak się sam kij nazywa, no i miał koniecznie się zapytać Viggo czy oko już odrasta, bo tak mu kiedyś powiedział, że odrośnie tak jak ząb Sesibona, który akurat wypadł, w dniu kiedy Viggo przyniósł wodę i jedzenie i Skurwiel mu ten ząb zabrał, a Sesibon prawie się popłakał, bo chciał włożyć go z powrotem, żeby mama się nie martwiła. No i naprawdę ząb zaczął odrastać. Chciał to wszystko zrobić w nocy, bo potem wszyscy pójdą. Ale zdradziecki sen kleił chłopcu powieki i sam nie wiedział kiedy położył się obok Hyry i zasnął.

***

Hyra nie wiedziała, co ją obudziło. Po chwili dopiero zdała sobie sprawę, że nadmiar miejsca na posłaniu. Chłopiec w nocy wiercił się strasznie i w końcu musiała spać wręcz przyklejona do zimnej kamiennej ściany. Wzrok dziewczyny powoli przyzwyczajał się do ciemności, drobnymi ruchami rozruszała zdrętwiałe i obolałe ciało. Chłopiec musiał wyjść z jaskini. Chcąc nie chcąc, zręcznie manewrując miedzy śpiącymi, wyszła za nim.

Chłód pustynnej nocy szybko ją orzeźwił. Zobaczyła drobną sylwetkę Sesibona, oddaloną już o kilkadziesiąt metrów, pobiegła za nim, cicho go nawołując. Nawet się nie odwrócił. Dopiero po chwili przystanął, wyglądało jakby czegoś nasłuchiwał, a potem podbiegł do skały, tej z której skoczył na nich wczoraj. Próbowała go powstrzymać, nadal szeptanym krzykiem, nie chcąc z powodu psot dziecięcych wszczynać alarmu. Sesibon zaczął się wspinać, gdy dobiegła do ściany był już w połowie wysokości. Niewiele myśląc ruszyła za nim. Ścianka po której wchodzili nie miała 10 metrów wysokości, ale serce podchodziło jej do gardła, chociaż bardziej bała się o chłopca niż o siebie. Starała się stawiać stopy ostrożnie, tam gdzie chłopiec. Sesibon nie oglądał się za siebie.

Wartę pełnił Fedd. Nie siedział nieruchomo przed wejściem, przecież niebezpieczeństwo nie przyszłoby z pełnej śpiących ludzi jaskini. Okrążał skały. Dlatego kiedy jako trzeci znalazł się w miejscu cichej pogoni, Sesibon był już na szczycie. A Hyra w połowie drogi. Przełykał ślinę, gdy skała kruszyła się pod nogami dziewczyny. Nie miał szans tam się tą samą drogą wdrapać. Stał pod ścianą przysięgając sobie, że w razie czego ją złapie.
Dziewczyna w końcu dotarła na szczyt. Chłopiec stał wyprostowany, z szeroko otwartymi oczami, ale była pewna, że jej nie widzi. Podbiegła do niego i przygarnęła do siebie. Wydawał się nieprzytomny. Potrząsnęła nim mocno, raz, drugi i trzeci. W końcu spojrzał jej w oczy.
- To ty mnie wołałaś?

***

Było już grubo po zmierzchu i otoczone suchą fosą miasteczko pośrodku pustkowi pogrążone było w głębokim śnie po kolejnym dniu naprawiania szkód.
- Zrobimy to tradycyjnie. Fentanyl będzie na inną okazję.
Przez parę chwil leżąc na niewielkim wzniesieniu obserwowali przez lornetkę odlegle miasteczko. Kobieta, mężczyzna i trybal w podeszłym wieku. Pierwsza dwójka co i rusz wymieniała się lornetką, a koczownik jako jedyny siedział po turecku i patrzył w bezchmurne niebo. Gwiazdy świeciły dziś nieco inaczej niż zawsze. Mały gunur był jakby mocniejszy. Silniejszy. Tętnił czymś żywym i nieznanym. Duchy Kartiya natomiast wyglądały na przygaszone. Ich mdłe światło nie miało w sobie takiej iskry jak kiedyś. Oczywiście z pewnością nie gasło, ale i tak Kościany Nóż widział w tym powód by na jego niezmiennie wyglądającej zwykle twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- A generator? - spytała kobieta odwracając lornetkę na mały, słabo świecący czerwony punkcik pośrodku miasta.
- Jakiś domowy patent - odpowiedział mężczyzna - Niczego nie ryzykujemy.
Kobieta nie odpowiedziała. Wyciągnęła z kieszeni jakieś malutkie urządzenie i uniósłszy je w powietrze nacisnęła jeden z licznych na migotliwej konsoli przycisków.
- Tło jest znikome - odezwała się gdy urządzenie piknęło - Sygnał rozejdzie się daleko. Przynajmniej czterdzieści kilometrów.
Mężczyzna odwrócił się do trybala i skinął na niego głową.
- Nożu. Na zachodzie są jeszcze jakieś osiedla?
Trybal choć usłyszał nie odpowiedział. Nie odzywał się do nich nigdy. Pokręcił przecząco głową i wskazał kierunek północno-zachodni.
- Nawet jeśli są... no nie wiem. Co myślisz?
- Następny równoleżnik.
- W porządku Nelian.
- W porządku Mat.

Wstali i wycofali się w dół wzniesienia gdzie rozstawionych stało niemal dwadzieścia pojazdów spalinowych. Motory, ścigacze, opancerzone krążowniki pustkowi i najważniejsze: ciężarówki z ładunkiem i cysterna. I oczywiście przeszło cztery dziesiątki uzbrojonych wyrzutków połączonych wspólnym mianem Skoczków.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 18-10-2010 o 18:20.
Marrrt jest offline  
Stary 21-10-2010, 14:14   #28
 
Bothari's Avatar
 
Reputacja: 1 Bothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumny
Odgłosy walki były fascynujące. Zadziwiające, że gardła ludzie potrafiły wydobyć tak dziwaczne dźwięki. Chciał spróbować, ale po pierwszej drobnej próbie powstrzymał go czyjś paniczny łokieć. Wiec tylko szedł i wsłuchiwał się z rozanielonym wyrazem twarzy. Potem, gdy zatrzymali się - przylgnął do ściany i patrzył. W głowie kłębiły mu się teorie Starego Doktora na temat dzikusów, jak ich nazywał. Niby powiedział mu dużo, ale nic z tego nie tłumaczyło takiej bratobójczej walki! Gdy grupa ruszała i ostatecznie udało się odkleić Rufusa od obserwacji - przez moment szedł noga za nogą i myślał. Jego twarz wyrażała wręcz kwintesensję zamyślenia i braku kontaktu ze światem zewnętrznym. Ostatecznie - wpadł na doskonały pomysł. "Zero" sam jest prawie jak dzikus, więc na pewno wiele o nich wie. Popędził do myśliwego tak prędko, ze zgubił fajkę - odnalezioną oczywiście po sekundzie przez Issę ...
- To ... o co im poszło tym tam? - zapytał Rufus po podbiegnięciu do przewodnika - To ... dwa inne plemiona tak? Po czym to poznajesz?
Dang wzruszył ramionami, jakby nie do końca interesował go ten temat, albo jakby nie za wiele wiedzy na ten temat posiadał.
- Pewnie o nic nie poszło, ale ludzie, zwłaszcza trybale, są tacy, że zabijają się nawzajem, gdy się już spotkają. Anandiliyakwa to czystej krwi łowcy, ja nigdy nie zapuszczam się na ich tereny, ale mój ojciec tam był. Zjadają pokonanych. Nie dziwne, że nikt ich nie lubi.
- A po co to robią? Jakieś wierzenia? Obrzędy?
- Nie wiem, może to tylko lubią, może to wierzenia. Niewielu jest tak głupich, by pytać Anandiliyakwa o cokolwiek.
- A Ci drudzy? To normalne, że same dzieciaki biegają po pustyni? Szukali czegoś? I jak oni w zasadzie radzą sobie z deszczami i żarzyskami?
- Tak jak i ja. Kryją się. A co do szukania, to u nich inicjacja jest inna. Muszą pokazać, że są silni i przydatni dla plemienia, a że głównie polują, to pokazują w taki a nie inny sposób.
- No ... a na co oni tu polowali? Na siebie na wzajem?
- Anandiliyakwa szukali jedzenia, tamci drudzy guza. Pewnie trafili na siebie przypadkiem lub jedna grupa znalazła tropy drugiej. Dlatego zabezpieczam jaskinię na tę noc, gdyby przypadkiem poszli po naszych śladach także.
- Widzę, że te tropy są bardzo ważne ... jak ty w ogóle z nich czytasz? I jak zabezpieczasz jakinie? Trybale robią podobnie? -
mówi dość szybko, tak, że przez zmęczenie słowa zaczynają lekko “sklejać się” ze sobą. Jeszcze trochę się nakręci i będzie niezrozumiały
Zero pokręcił powoli głową, przez chwilę nic nie mówiąc. Z drugiej strony do Rufusa zdążył się przyzwyczaić przez te lata. Znów wzruszył ramionami.
- Kwestia wprawy. Wątpię, by złapali sie w pułapki na zwierza, ale mam nadzieję, że nie unikną alarmowych. Trzeba pamiętać, że są od nas lepsi.
- Są lepsi ... a czy zauważyłeś czy któryś został ranny? Pójda za nami? I ... i właściwie to jak oni uzdrawiają swoich rannych? My mamy resztki leków i robimy nowe a oni? Przecież inaczej to by ich zakarzenia dziesiątkowały!
- Pytania pytania pytania... Już zapomniałem czemu tak krótko przebywałem u ciebie po każdym powrocie do Bluff -
zaśmiał się cicho. - O to powinieneś zapytać prędzej Hyry, może Prosta. Z ziół także da sie robić leki.
- Których? A ... no dobra. Właśnie! Oni nie będą wiedzieli, co to było to czerwone coś zwisające u pasa tych starszych?
- Oni? Ja też tego nie wiem. Może to oznaka ich rangi w plemieniu.
- Fascynujące ... -
głos aż zadrżał z podniecenia tematem. Pytania zaraz pojawiły się nowe ...
Rozmowa nie trwała już długo, bo Dang wykręcił się w końcu koniecznością patrolu. W zasadzie "Pechowiec" nie słuchał już wyjaśnień. Przyzwyczaił się do odmów. Pamiętał, że powinien o coś zapytać Hyry i Prosta ... ale teraz nie wiedział już o co. Teorie kłębiły się dalej ... Wyłączył się ze świata tak doskonale, że szedł niemal jak golem, prowadzony pomiedzy Szwedami. Ledwo pamiętał upadek dzieciaka i noża Issy. Oprzytomniał trochę dopiero w jaskini, gdy przy ogniu gdzie siedział rozpoczęła gotowanie zupy wężowej.

* * *

Post przy znacznej pomocy Sekala. Dziekuję
 
Bothari jest offline  
Stary 21-10-2010, 14:47   #29
iza
 
iza's Avatar
 
Reputacja: 1 iza nie jest za bardzo znany
Obudziła się z u czuciem , że coś nie pasuje. Tak, nie było małego. Wybiegła i zobaczyła jak idzie w stronkę skałki, zawołała ale nie usłyszał. I znowu serce zaczęło swoje numery ze stawaniem w gardle. Przyspieszyła i znowu zawołała,
- Sesibon
Nic. Pewnie, za cicho..chłopiec już wchodzi na głaz ! Pobiegła i rzuciła się za nogą dziecka, jednocześnie wołając:
- Sesibon stój !
Za późno, chłopiec był prawie w połowie drogi i nie reagował na wołanie, teraz wiedziała na pewno, nie mógł jej nie słyszeć. Ściana była mała i niewygodna, było ciemno, chłopiec osiągał kolejne stopnie skałki a Hyra kolejne stopnie paniki. Sesibon był przerażająco zwinny, jego małe stópki szybko znajdywały wgłębienia, dziewczyna zaś z racji większych rozmiarów miała trudności. Znowu go zawołała i znowu bez skutku, kiedy był już na szczycie musiała zaryzykować i po prostu dała susa w górę i złapała jedną ręką wierzchołek skałki, po chwili szamotania się stała już obok dziecka. Sesibon zareagował dopiero jak nim potrząsnęła kilkakrotnie, wtedy zapytał:
- Ty mnie wołałaś ?
- Tak, i jeśli słyszałeś to czemu się nie zatrzymałeś i czemu tu wszedłeś to niebezp… ( jego wzrok nadal był nieobecny )
- Dlaczego wołałaś mnie z pustyni ? Myślałam, że wołają mnie duchy pustyni - Bredził, ale duchy pustyni . .. tak to z bajki którą mu niedawno opowiedziała, Czyli cała ta eskapada to pomieszanie durnej bajki, emocji związanych z ich przybyciem i jakichś sennych majaków.

Tylko dlaczego jest taki rozpalony i nieobecny … przytuliła go mocniej, później zaczęli powolutku schodzić w dół. Była spokojniejsza, widząc pod skała Fedda. Kiedy byli bliżej ziemi wspiął się żeby wziąć od niej Sesibona.

- Coś mu się coś przyśniło, słyszał jak ktoś go woła z pustyni … - powiedziała kiedy wszyscy troje znajdowali się już na ziemi - jest rozpalony położę go spać,.

Skronie i kawałek derki pod którą spał posmarowała olejkiem z Lawendy, dzięki temu będzie lepiej spał. Dobrze byłoby też podać mu do wypicia kilka kropel aloesu rozcieńczonych z wodą

Wzięła torbę wyszła na dwór żeby przygotować odrobinę mikstury dla chłopca. Fedd stał przed jaskinią i przyglądał się jej jak miesza wodę z olejkiem.
- Przygotuję mu coś przeciwgorączkowego, miejmy nadzieję, ze do rana mu przejdzie- i dodała - dziękuję za pomoc Fedd, dobranoc - odwróciła się już w kierunku jaskini
- Dobranoc Hyra
Stanęła jak wryta, nie dlatego że się odezwał, rzadko bo rzadko ale czasem wypowiadał do niej jakieś słowa ale ten głos był jakiś inny. Normalnie, w barze, mówił głosem .. takim ….jakby mu wszystkie struny w gardle grały, chropowatym lekko urywanym. Ten głos, na środku pustyni, był głęboki i spokojny. Odwróciła się i powtórzyła zdziwiona:
- Dobranoc Feeedd

Obudziła była zmęczona i nie wyspana ale wiedziała, że mózg zaczął już pracować i już nie zaśnie. Tym bardziej, że sny też miała złe, półnadzy dzikusi biegnący za nimi wymachując zakrwawioną wątrobą brrrrrr

Ostrokrzew, tego jej i pewnie innym było trzeba." Orzeźwia umysł i ciało" powiedział handlarz od którego kupowała dwa całkiem spore worki tej .. herbatki. I Była to prawda, próbowała specyfiku w Bluff, w smaku było ohydne ale działało wyśmienicie. Robotę zaplanowaną na pół dnia zrobiła w niecałe 3 godziny. Wyjmując z plecaka torbę z ostrokrzewiem zobaczyła foremki do piasku dla małego. Zapomniały wczoraj.
Chciała koniecznie zrobić jakiś prezent-zabawkę dla małego. A co może robić dzieciak w wielkiej piaskownicy ? Nazbierała gliny i ulepiła foremki. W nocy ( wolała żeby Wong nie widział ) usiłowała wypalić glinę i wszystko się posypało i popękało. Wtedy poprosiła Issę o pomoc. Issa trochę dodała tego, ujęła tamtego i jak można się było spodziewać, następnej nocy wypiekły śliczne foremki. Zapomniały dać wczoraj małemu. To nic dziś będzie przyjemność, na odchodne....


Pomyślała, że Mitch ma rację, ma absolutnie rację, trzeba ich sprowadzić z powrotem. W końcu minęło już dość czasu żeby złość przeszła przynajmniej dla większości mieszkańców. Musi zagadać doktora, jeśli uda się wyciągnąć z niego że Morganowie mogliby wrócić to już coś. Doktor ważna postać w miasteczku. Potem można by podpowiedzieć Sulimanowej, przypadkiem, że ludzie gadają że Morganowie powinni wrócić. Wtedy Sulimanowa zacznie rozpowiadać że pono ludzie gadają, że... no i w końcu, przy odrobinie szczęścia i poparciu doktora ludzie zaczną gadać, że Morganowie powinni wrócić. Popatrzyła na Mitcha, dobry z niego chłopak, może dlatego że życie go nie rozpieszcza. Była kilkakrotnie u jego matki ale .. niewiele mogła pomóc.

Wypiła przygotowany przez siebie ostrokrzew, ohydny nawet bardziej niż zapamiętała, ale miała nadzieję postawi ich na nogi, doda sił i zapełni i żołądek.

W jaskini usłyszała łomot trrrach bach, bach: Rufus wstał, pomyślała z uśmiechem.
 

Ostatnio edytowane przez iza : 21-10-2010 o 14:57.
iza jest offline  
Stary 21-10-2010, 14:50   #30
 
szarotka's Avatar
 
Reputacja: 1 szarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skał
Nie patrz na śmierć, jeśli nie musisz. Kiedyś i tak cię znajdzie i spojrzy ci w oczy; mówił jej niegdyś Viggo. Dlatego, gdy grupa zatrzymała się przy skale, Issa zerknęła na pole bitwy tylko raz. A potem odwróciła się i zatopiła wzrok w linii horyzontu. Odgłosy walki denerwowały ją tak czy inaczej, toteż była zła na wszystkich, że tak po prostu sterczą tam i się gapią. Ale była cierpliwa. Uważała, że cierpliwość to cecha ułatwiająca przetrwanie. Toteż przeczekała również rozgrzebywanie piasku przez uczestników wyprawy i fascynację znalezionymi przedmiotami (po pobieżnych oględzinach nie stwierdziła, by cokolwiek ze ‘skarbów’ przydało się jej do czegokolwiek). Z niejaką ulgą powitała w końcu widok jaskiń i obietnicy cienia. Oczywiście pustynia jak na złość wydłużała dystans do celu, toteż gdy w końcu dotarli do groty, dziewczyna była wymęczona i śpiąca.
I gdzie ty chciałaś się wyrwać w świat, głupia; ganiła siebie w myślach; Jak nawet kilkudziesięcio kilometrowa podróż cię zniechęca.
Naraz zorientowała się, że Rufus wpada na nią całym ciałem i leci na ziemię. Ręce odruchowo podtrzymały nieszczęśnika, przy aktywnej pomocy brata. Dopiero gdy spojrzała na swój własny nóż pomiędzy stopami naukowca, sapnęła cicho. Chodzący talizman działał. Nie roześmiała się, jak wszyscy, ale nie powstrzymała uśmiechu. Poczochrała dzieciaka po głowie i po rozsznurowaniu plecaka wręczyła małemu jeden z dużych placków, przekonując że naprawdę to będzie duża pomoc, bo placek jest przecież taki ciężki i malec może go ponieść. Nie liczyła co prawda na zwrot właśności, ale wszak po to przyniosła tu jedzenie.

Gdy tylko wszyscy się rozpakowali i w miarę ‘rozgościli’ jeśli można tak ująć owo spotkanie, rozdała większość żywności, lwią część oczywiście dając na przechowanie Morganom. Plecak od razu zrobił się lekki, ale nie odmówiła poczęstunku nawet psu. To wtedy pofatygował się do niej Dang, chyba z wielkich nudów i zaproponował swoiste szkolenie przed wejściem do jaskini. Wróciła z tej mini wyprawy z wężem bez głowy (upolowanym rzecz jasna przez Danga) i wysokim samoniezadowoleniem. Mogła iść o zakład, że kiedy tylko wróci do Bluff, będzie pluła sobie w brodę, za przepuszczenie takiej okazji do nauki, ale teraz jakoś nie potrafiła przestawić się na tryb łowcy, drapieżnika, samotnego wędrowca, co sugerował Zero. Jedynym pocieszeniem wydawała się perspektywa smacznej zupy, którą zamierzyła uszczęśliwić tego wieczoru wszystkich obecnych. Siebie uszczęśliwić nie umiała.

Mięso węża zostało spożytkowane w całości, spoczywając - pokrojone w kostkę - na dnie garnka. Wkrótce jego los podzieliła fasola oraz cherlawa, krucha kapusta w dużych ilościach. Nie minęło pół godziny, gdy w jaskini rozchodzić się począł zapach gotowanego jadła, sugerujący co prawda bardziej kapuśniak niż zupę wężową, aczkolwiek tak czy inaczej zachęcający. Issa, przypominająca wiedźmę skupioną nad kotłem z tajemną miksturą, dosypywała do swego dzieła szczyptę tego, parę ziaren tamtego, tak iż woń unosząca się z dymem przybrała wyrazu i pikanterii. Dopiero gdy całość została zamieszana i pozostawiona już tylko na działanie temperatury, dziewczyna zauważyła siedzącego obok Rufusa, patrzącego się w ogień. A może w garnek? Czyżby był tak głodny?
Zajrzała do gara, obliczając w myślach na ile porcji starczy tej zawartości i rachunek wypadł chyba niezbyt pomyślnie.
Najwyżej zadowolę się plackiem; pomyślała strapiona; A innym ponalewam mniej.
- Jeszcze dwa kwadranse i będzie można jeść - poinformowała dla porządku kolegę naukowca.
- Ciekawe, jak oni przyrządzają taką zupę ... - odparł mimochodem, nadal wpatrzony w płomienie.
- Na pewno w garnku - odparła rzeczowo - I bez przypraw się nie obejdzie, bo to tak jakby jedli węża na surowo. Nie wydobędzie się smaku przez samo obgotowanie. Prawdziwym kucharzem jest przyprawa. Podobnie chyba jak z twoimi badaniami? Bez jednego znaczącego składnika na nic doświadczenie? - zaryzykowała porównanie, by mężczyzna zrozumiał jej wywód
- Przyprawy wydobywają smak? A jak? Znaczy ... jak działają na receptory w języku ... ale zaraz smaki są tylko cztery. Jaki smak ma wąż? - najwyraźniej zbaraniał - Jak się rozróżnia węża od bramina? - Patrzy na kobietę najwyraźniej oczekując odpowiedzi.

Wydęła usta lekko, słuchając głośnych rozważań, pytań i wątpliwości... wszystko jedno. I tak znała odpowiedź na ostatnie z nich. I bynajmniej nie ułatwiającą zrozumienia niczego.
- Wąż smakuje trochę jak jaszczurka - wyjaśniła z namaszczeniem - Mięso bydlęce jest twardsze, nie rozpływa się tak na języku. Zresztą sam skosztujesz, to się przekonasz. Nawet możesz przeprowadzić te twoje badania, skoro pomoże ci to zaspokoić głód... no jakikolwiek głód. Chętnie potem posłucham do czego doszedłeś - wsadziła łyżkę do zupy, podmuchała na to co wydobyła i spróbowała - A z tymi smakami to wydaje mi się, że jest jak z kolorami. Też są ponoć jakieś trzy, a jak pomieszasz, to wyjdzie cała tęcza.
Dosypała jakichś suchych, pachnących listków do tajemniczego kotła i zamieszała znów. Teraz była bardziej ukontentowana.
- Spróbujesz? - podsunęła mężczyźnie łyżkę.
- Nienie ... to nie o to chodzi ... to nie jak z kolorami ... - zaprzeczył odruchowo biorąc do ust całą łyżkę i ... nagle wytrzeszczając oczy. Mina naukowca przez moment zmieniała się ukazujac przerażenie tym co nagle znalazło się w jego ustach w końcu ... przełkął. W końcu to jedzenie ...
- Gorące - wytłumaczył się cicho otwierając usta i chłodząc się niczym pies ...
Obserwowała jego miny z uwagą widza, chłonącego spektakl. Już prawie się zmartwiła, że za ostre, czy niedosolone, lecz końcowa deklaracja rozbawiła ją szczerze. Uśmiechnęła się sympatycznie i pokręciła głową, jak nad małym dzieckiem.
- Zapomniałam ci powiedzieć, Rufusie, że najpierw należy podmuchać. Czy ty czasem jesteś myślami tu na ziemi? Czy wciąż gdzieś tam wśród wzorów, pytań i możliwości?
Przyjrzał się jej przez moment, jakby dopiero teraz docierało do niego, gdzie właściwie się znajduje. Potem przemyślał jej wypowiedź i ... o dziwo zauważył w nim nawet tą lekką kpinę.
- Sporadycznie. Tu jest buro, szaro, biednie i nudno. A tu - popukał się w skroń - jest ciekawie i pod kontrolą.
- Załóżmy, że pod kontrolą - sprostowała delikatnie, mając przed oczyma wszystkie pechowe doświadczenia kolegi - Ale tak po prawdzie to ci zazdroszczę. Też bym chciała być gdzieś ‘tam’, gdzie nie trzeba myśleć co włożyć do garnka dnia jutrzejszego, ani nie bać się o rodzinę, zwierzęta, o siebie - oplotła rękoma kolano i popatrzyła w sufit groty - Oczywiście mówiąc ‘tam’ niekoniecznie mam na myśli twoją głowę, ale w ogóle... - westchnęła, nie potrafiąc znaleźć słowa - ... coś innego.

Przyglądał jej się, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. No ... w zasadzie też czasem zastanawiał się co będzie jadł czy pił następnego dnia ... ale zawsze potem dochodził do wniosku, że rozwiązanie problemu jest trywialne i nie wymaga dowodu. Zazwyczaj w takich sytuacjach pojawiała się Issa, albo szedł do Pana Wonga ... no - jedzenie i picie się jakoś pojawiało gdy było potrzebne. Rodzina ... żyła przecież w wiosce. Czemu miałby się o nią martwić. Idee przekazywane mu przez dziewczynę były bardzo obce ale ... zaczął podchodzić do niej jak do obiektu doświadczalnego. Obiekt ów bał się. O rodzinę (faktycznie, chyba jakiś czas temu straciła brata), zwierzęta (coś z żarzyskiem i spalonym braminem?) i jedzenie ... jeżeli obiekt przynosił mu jedzenie to ... to dlaczego sam się martwił o siebie? To było ciężkie do analizy. Ludzie byli tak nielogiczni. No ale dalej - obiekt się boi. Strach przeszkadza i najczęściej albo demotywuje, albo motywuje do głupot. Tem trzeba zapobiegać. Jak!? Nie do końca wiedział. Zaraz ... gdy on się bał to ... mama go przytulała! Doskonale.
Nie czekając dłużej objął dziewczynę ramieniem i przyciągnał do siebie po bratersku. Miał naprawdę ogromną nadzieję, że jej to pomoże. Mama zwykle jeszcze mówiła, że zawsze ma ją. No to do dzieła, trzeba przecież uratować ten obiekt przed strachem ...
- Ej ... Nie martw się ... Issa. Nie jesteś przecież sama. Masz wszystkich w Bluff, nas tutaj ... mnie. Cała masa ludzi, którzy mogą pomóc, prawda? - Całe swoje umiejętności włożył we współczująco - pocieszający usmiech.
Gest ten tak ją zaskoczył, że nawet nie zareagowała, tylko patrzyła na towarzysza, jak na nową odmianę pomidora, całą w ciapki. Zaś jego słowa zdumiały ją dokumentnie. Zerknęła na zupę bulgoczącą wolno na ogniu, potem na Rufusa.
No Issa; pomyślała; sporządziłaś właśnie eliksir człowieczeństwa. Jeden łyk i Rufus stał się ludzki.
Nie odsunęła się, ani nie zrobiła niczego, co zasugerowałoby, że obecna sytuacja jej nie odpowiada. To było takie... rodzinne. Przyjacielskie.
- Mam całe Bluff, Rufus, ale czasami mam wrażenie, że jestem sama. Tylko ty jesteś takim oknem... a właściwie okiem, które patrzy na wszystko pod innym kątem. No i czy to nie dziwne, że przy mnie ci się wszystko udaje? Nawet ten nóż dzisiaj... szłabym o zakład, że beze mnie trafiłby w twój palec.

To było nielogiczne. Przecież to jakieś magiczne, nielogiczne myslenie. Wierzenia idiotów! Już cisnęło mu się to na usta ale ... nie powiedział tego. Znowu wyraz namysłu zagościł na jego twarzy. Uzmysłowił sobie, że takie zdanie sprawiło by jej przykrość. I coś w nim nie chciało, sprawiać jej przykrości. W ogóle - krzywdzenie ludzi nie leżało w strefie jego zainteresowań. A ona przynosiła mu placki i była miła. Czy prawda warta jest jej bólu? Zwłaszcza, że prawdę on zna ... a jej jest niepotrzebna. Czy stanie się coś złego, jeżeli on potwierdzi tą jej totalnie imbecylską teorię? Nic. Uśmiechnał się.
- Coś w tym jest ... pewnie gdy jesteś bardziej sie skupiam na tym co przyziemne i uważam na różne ... drobne sprawy. - powiedział, nie orientując się, jak blisko otarł się o prawdę ...
Dokonałam cudu; przebiegła jej przez głowę zadowolona myśl; To zupełnie jak obserwacja nowo kiełkującego nieznanego nasiona. Nie wiadomo co z tego wyrośnie, ale wzeszło! I rokuje się naprawde obiecująco. Ale trzeba mieć je na oku, by korygować ewentualne choroby i regres postępów.
- Więc najlepiej, jak będziesz się trzymał blisko mnie, zanim nie wrócimy do Bluff. Nie wiadomo co tu w nocy łazi po grocie, a nie chcę byś znów skończył z gorączką czy innym paskudztwem. Nie sądzę by Hyra zabrała cały worek ziół na wszelkie dolegliwości
- zaproponowała z przekonaniem równym niemal naukowemu.
- To ... dobry pomysł. - totalnie nie wiedział, czy już powinien zabierać reke czy nie. Dlatego na wszelki wypadek ją trzymał. W zasadzie było to przyjemne no i ... przypominało mu chwile z przed kilku lat, jak trzy razy udało mu się siedzieć już tak blisko z dziewczyną. Tylko zawsze potem coś szło nie tak ... najgorzej było z ta dachówką i gwo ... Zamarł. Znowu uciekał gdzieś myślami, a chyba toczyli jakąś rozmowę. O czym? Panicznie przeszukiwał pamięć. O trzymaniu się razem! Uff ... to teraz tylko powiedzieć coś sensownego ...
- Zdecydowanie powinniśmy wszyscy trzymać się razem. Duża grupa to bardziej bezpiecznie. - wtedy przypomniał sobie więcej z tematu i szybko dodał - A twój ... eeee .... wplyw? Cieżko to określić, więc załóżmy, że to jakiś rodzaj wpływu ... na mnie, jest nie do przecenienia. - tak, ta fałszywa teoria miała coraz ciekawsze rezultaty ...
Dziewczyna szybko wybawiła Rufusa z dylematu “co z tą ręką”, bowiem po pobieżnej lustracji zawartości kociołka oświadczyła:
- Już chyba będzie dobre - i po degustacji umieściła w rękach mężczyzny blaszaną miskę, nalewając w nią największą chyba porcję. Potem zajęła się resztą towarzystwa i po kilku chwilach cała grota pachniała zupnym bukietem. Issa zaś, najskromniej ze wszystkich, siadła przy ognisku, zadowalając się resztkami placka.

Do snu szykowała się jako jedna z pierwszych, przy czym wymownym spojrzeniem niemal zmusiła Rufusa, by przeniósł swoje posłanie bliżej jej legowiska, w kulturalny zasięg wzroku. W nocy budziła się tylko raz. Hyra coś chciała.

***
Dokonano przy współudziale Bothariego
 
__________________
Wszechświat stworzony jest z opowieści. Nie z atomów.

Ostatnio edytowane przez szarotka : 21-10-2010 o 16:05. Powód: poprawki dot. fauny
szarotka jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172