Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-10-2010, 00:14   #26
Fiannr
 
Fiannr's Avatar
 
Reputacja: 1 Fiannr nie jest za bardzo znanyFiannr nie jest za bardzo znany

Od jakiegoś czasu czerń celi nie wystarczała. Zwyczajnie. Tkwiąca w niej narkotyzująca moc osłabła. W końcu umysł zaczynał uodparniać się na tego rodzaju używkę, a w zamian miał nadzieję na inną. Nową. Lepszą. Choć sam Fedd nie wiedział jaką.
Spotykali się w dziesiątkę w barze. Zawsze przed wypadem do banitów. Choć Fedd bezpośrednio nie brał udziału w wymarszach pojawiał się na każdym. Tak jak przyjęło się od momentu pierwszego zgromadzenia. Siedział w swoim zacienionym miejscu przysłuchując się rozmowom, planom i wątpliwościom. Nie był do końca pewien co kazało mu wychodzić z prowizorycznego pokoju.

Chęć pomocy Morganom? Na pewno nie.
Możliwość zobaczenia tych samych, znajomych twarzy? Raczej nie.
Oswajanie się z tłumem? Kto wie…
Sposobność zasłyszenia co nowego się ma dziać na froncie ratunkowo-wyzwoleńczym? Raczej tak.
Wizja powrotu na pustynię? Tak… Zdecydowanie tak.


Myśl o tym, że mógłby powrócić na palące, bezludne piaski była zarazem przerażająca i podniecająca. Czuł jak adrenalina wypełnia jego ciało, oddech i puls przyspiesza, a na ustach wykwita nieokreślony grymas. Wzrok nerwowo lustruje okolicę w poszukiwaniu wydm, suchych krzewów i skał wystających. Ku zdumieniu mózgu, chwilowa wizja okazuje się tylko wymysłem wyobraźni. Niczym więcej. Oczy coraz wolniej przeczesują przestrzeń dookoła siebie, klatka unosi się coraz wolniej, a długi syk oznajmia, że powietrze wraz z napięciem opuściło pierś mężczyzny.

Wyprawy cały czas się odbywały, lecz on nadal nie czuł w sobie odpowiedniej pewności, by wychylić się za próg drzwi wejściowych baru. Z drugiej stroniy pragnienie narastało i wiedział, że kiedyś przeważy szalę.
Tak mijały miesiące.
Regularne widzenia „Let’s save Morgans Team” dawały mu nie tylko sposobność do konfrontacji strachu, ale także do wyuczenia się tolerowania bliskości innych. I choć paradoksalnie, zaloty Thel kilkakrotnie nie doprowadziły go w stan amoku, to zauważył że na każde kolejne reagował z większą rezerwą spokoju i opanowania. Jak to kiedyś usłyszał: co cie nie zabija, to cie wzmacnia – i tak było właśnie w tym wypadku. Nie znaczyło to jednak, że nie chciał czasami barmanki wgnieść w ścianę, zbliżającej się nawet na odległość oddechu – czyli zdecydowanie za blisko jak na jego preferencje. Umiał się jednak już do pewnego stopnia kontrolować. Może to też za sprawą świadomości, że jej działania dały mu możliwość pracy nad opanowaniem swoich odruchów.


Lokal został już dawno zamknięty. Ostatni bywalcy zataczając się szerokim łukiem, poszukiwali dróg do domów lub jakiegokolwiek miejsca w którym mogliby spędzić noc.
Mrok celi zdawał się nieznośny. Co do cholery? Przedawkowanie? A to ci dopiero. Tego jeszcze nie grali.
Dźwignął powolnym ruchem olbrzymie cielsko z posłania i ruszył przez korytarz. Stare dechy tworzące podłogę wyły jak opętane pod ciężarem Fedda. Ciemność nie była kompletna. Wyczulony wzrok chwytał kształty przetwarzając je na obraz użyteczny dla obserwatora. Sopran jęczącego korytarza po chwili zastąpił alt schodów. O ile tak można było nazwać kilka ledwie trzymających się fragmentów drewna, prowadzących na dach baru. Buźka znał tę drogę. Często ją widywał, ale nigdy nie zaszedł nią tak daleko. Tego dnia jednak czuł, że musi tam wyjść albo się udusi opleciony szczelnie czernią. Klapa wykonując ostatnie solo, zakończyła koncert.
Widok ze szczytu budynku nie był może imponujący, ale tej nocy niebo było pełne gwiazd. Księżyc zawisł nad horyzontem jakby nie zdecydował jeszcze czy wschodzi, czy tez może zachodzi. Mężczyzna spojrzał w górę. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się zdawać, że zamarł w tej pozycji, lub skurcz całego ciała uniemożliwił mu poruszenie się. Tylko zdrowe oko błądziło po konstelacjach i mgławicach, nie potrafiąc przestać. Po chwili - która zdawała mu się całym dniem, a w rzeczywistości była godziną – usiadł, opuszczając wzrok. Oparł się plecami o murek. Zimny wiatr zahuczał przynosząc wilgoć i pognał w nieznane.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział to wszystko. Ostatnio… ostatnio… ostatnio…

Piasek wirował wszędzie. Słońce grzało z uporem seryjnego mordercy. Bezlitośnie. Obraz falował jak okiem sięgnąć, unosząc kłęby gorącego powietrza. Urywany oddech został zagłuszony przez kobiecy wrzask. Rozdzierający. Paniczny. Bezsilny.
Spojrzał na swoje ręce. Były czerwone od krwi, podobnie jak tkwiący w jednej z dłoni sztylet. Ludzka sylwetka dwa metry dalej leżała bez ruchu, zwinięta w pozycję embrionalną. Kropla krwi z sykiem spadła pod stopy obserwatora. Powolnym ruchem przeniósł spojrzenie na drugą sylwetkę kucającą na odległość wyciągnięcia ręki. Kobieta nie miała więcej sił by krzyczeć. Szlochała bezgłośnie, trzęsąc się jak w febrze. W końcu opadła na kolana i obejmując swój brzuch, uderzyła głową w piasek. Jej łzy wysychały zaraz po dotknięciu gleby.
Upuszczony sztylet gładko wszedł pomiędzy żółto-złote ziarna.


Otrząsnął się, strzepując z siebie resztki wspomnień. Powolnym gestem podniósł dłoń przed siebie i rozprostował pięść. Zdrowe oko mrugnęło nerwowo, gdy pomiędzy palcami przeleciało światło Księżyca.


I znowu poszli. Na pustynię. Pustkowia.
Myśli drążyły jego mózg jak górski potok po wiosennych roztopach. Widział ich przez okno baru. Nie wszystkich naraz. Wybywali pojedynczo, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Tym razem nawet Thel zdawała się brać udział w wymarszu.
Oczy zamrugały nerwowo. Wolnym krokiem odszedł do swego pokoju.

Szedł pewnym krokiem. Tak pewnym, że gdy zaczynał ich doganiać, mało kto go rozpoznał. Wiele rzeczy można by Buźce przypisać, ale na pewno nie pewność siebie, która tym razem prawie promieniowała z piechura. A jednak. To był on.
Szczelnie otulona twarz ułatwiała patrzenie na niego i być może właśnie to powodowało, że czuł się pewniej. Spod materiału wyglądało pomarańczowe oko i nawet w jego spojrzeniu można było wyczuć niespotykaną dla tej osoby stanowczość.
Na chwilę obecna Buźka prezentował się zupełnie inaczej od tego, którego znali z widzenia. Zazwyczaj przygarbiony, uciekający spojrzeniem, kulący się pod ciężarem swoich lęków, teraz stał wyprostowany, spokojnie przyglądając się wszystkim. Prawdę mówiąc, mało kto widział go kiedykolwiek wyprostowanego. Gdy tak teraz stał przed nimi mógł mieć spokojnie ponad dwa metry wysokości. Zaskakujący widok. Gdyby postawić mu lustro, pewnie sam by siebie nie poznał…
Nieliczni powiedzieli coś na jego przybycie. Nie odpowiedział.
Cóż. Przynajmniej tyle się nie zmieniło.
Wznowili marsz. Wszyscy. Pierwszy raz w komplecie.

Viggo zatrzymał pochód. Fedd przykucnął na nogach, opierając pięści o piach. Wyglądał w tej pozycji jak dzikie zwierzę, które gotuje się do skoku na przeciwnika.
W miarę jak postępowała dyskusja o rozwiązaniu problemu który wykwitł im na drodze, Fedd zaczął lustrować wzrokiem kompanię. Krócej zatrzymał wzrok na kobietach, trochę dłużej na chłopakach, ostatecznie zakończył przegląd oddziału wiercąc wzrokiem weteranów. Przekręcił obie pięści synchronicznie, zagłębiając je bardziej w piach. Zdrowym okiem wypatrywał niewiadomej przed nimi. Było mu wszystko jedno co zrobią. I tak większość z nich ma marne szanse niezależnie od tego co postanowią.

Ostatecznie decyzja która zapadła, nie miała drobnym drukiem na drugiej stronie dopisanego „zabij się sam”. W ramach odpowiedzi na słowa Danga wwiercił ostatni raz dłonie w piach i wstał powoli. Cokolwiek miało się stać, był pewien, że nie będzie tym który będzie się nudził.

 
__________________
Hello there
I’d kill for some company
I’d trade my soul for a whisper
I’d die for a touch

Ostatnio edytowane przez Fiannr : 16-10-2010 o 00:19.
Fiannr jest offline