Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-10-2010, 15:56   #63
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
A ten wieczór zaczął się tak niewinnie...

- Monsier Blum, nie przeszkadzam?
Jakby przeszył mnie prąd. Rozpoznałem Vincenta uśmiechał się nieśmiało. Co? Jak? O co chodzi? Trwało moment, zanim się pozbierałem i otrząsnąłem z zamyślenia.
- Ależ skąd. Naturalnie... monsieur...Rastchell. Proszę spocząć.
Wpatrywałem się intensywnie w Vincenta zajmującego miejsce obok.
- Przepraszam panie Blum, prawie wcale się nie znamy, lecz wyglądał pan na mocno ... zagubionego. Czy coś się stało? W czymś mógłbym być pomocny? Proszę mnie przegnać, jeśli uzna pan, ze zachowuję się impertynencko.
- Impertynencko..? Co też Pan...?
- wprawił mnie w zakłopotanie - Nie...skąd...rozgadałem się tylko...ciut za mocno. Jak mija podróż? - o czymś trzeba było pogadać. Źle uczyniłem. Ta rozmowa nic dobrego nie przyniosła.
- Dłuży się. Powoli kończą mi się pomysły czym zająć czas. A pan jak ją widzi?
- Dużo czytam drogi Panie...
- A ja wyjeżdżając zabrałem tylko trzy książki, w tym jedna niezwykle nużącą.
- Vincent nie krył zakłopotania - Szczerze mówiąc nie sądziłem że podroż będzie trwała aż tyle. Ale w sumie mogłem się domyślać. W końcu jedziemy na sam koniec znanego świata.
- Taaak
- w tym momencie nie byłem już tego taki pewien. Nie celu, nie podróży. Ale szans powodzenia. Po wczorajszej rozmowie z Carringtonem prysł niczym mydlana bańka cały mój optymizm, kiedy to zdałem sobie sprawę, jaki strach wzbudza nawet w takich ludziach to jedyne słowo, które mnie jak dotąd tylko pchało do działania. Na chwilę zapadła cisza, długa - Muszę się Panu do czegoś przyznać. Mam podobny dylemat. Do tego nie dalej jak wczoraj dotarło do mnie, że to dopiero początek znojów, jakie czekają mnie podczas tej podróży.
- Nigdy wcześniej nie podróżowałem, panie Blum
- przyznał Vincent - Zawsze sądziłem, ze na podróżnika czyhają inne zagrożenia, a nie pospolita nuda. Z drugiej jednak strony chyba wole jednak ową nudę. W gruncie rzeczy jestem domatorem. I tylko nadzwyczajne sprawy wyrwały mnie z czterech ścian.
- Przyznam, że musiały być to nadzwyczajne sprawy... taki szmat drogi...
- szczerze mnie zainteresował. Vincent dostrzegł to zainteresowanie. Potem westchnął ciężko, jakby podjął trudną decyzję i opowiedział o rodzinie
- Uciekałem, drogi panie Blum... Uciekałem przed bolesnymi wspomnieniami straty. Otoż, kiedy wsiadałem na ten powietrzny statek, którego nazwa zawsze umyka z mojej pamięci, nie byłem pogodzony...
- Altiplan
- wtrąciłem Blum.
- Dziękuję - uśmiechnął się przyjaźnie - Wiec kiedy wsiadałem na altiplan uciekłem przed czymś, przed czym uciec się nie da. Przed żałobą po bliskich. Straciłem kilka miesięcy temu w tragicznych okolicznościach zarówno ukochaną żonę jak i czteroletniego synka.
- Proszę przyjąć moje kondolencje...
- Dziękuję
- posmutniał na moment. - To dlatego tak nieprzyjemnie zareagowałem na pana słowa podczas naszej pierwszej rozmowy. Ale paradokslanie pomogła mi ona wielce. Tak jak rozmowa z innym pasażerem.
- Cieszę się że mogłem pomóc... ten inny pasażer, to jak się domyślam proferor Watkins? Jest świetnym psychologiem. Jestem właśnie w trakcie lektury jego książki.
- wyjaśniłem. A trzeba się było nie odzywać.
- A wiec stąd znam nazwisko Watkinsa - Vincenta olśniło. - Posiłkowałem się jego teoriami w mojej pracy. Ale to nie był on. Jeśli pan chce mogę panów sobie przedstawić z tym gentlemanem o którym wspomniałem.
- Z przyjemnością.
- byłem zaskoczony propozycją, ale przystałem na nią z radością. Liczyłem, że to będzie ten tajemniczy jegomość od początku rozmowy strzyżący uszami. Ów Robert, ten którego kiedyś zdarzyło mi sie podsłuchać w rozmowie z Vincentem, ten, którego dziwne zachowanie zapamiętałem jeszcze z kolejowej restauracji. - Któż to taki?
- Zaraz poproszę go do nas, za pana pozwoleniem.

Nie przeliczyłem się. Niestety. Trzeba było wtedy wstać, wymówić się pod byle pretekstem i opuścić bar. Niestety moja ciekawska natura wzięła górę.
Vincent wstał i skierował swoje kroki w stronę Roberta. Kiedy wrócili na blacie czekały już trzy zamówione przeze mnie świeżo napełnione szklaneczki. Wstałem czekając na prezentację. Stanęliśmy naprzeciw siebie.
- Miło mi pana poznać, monsieur Blum. Nazywam się Robert Voight i jestem członkiem oficjalnej delegacji miasta Xhystos do miasta Samaris. - a więc to takie buty? - pomyślałem. Byłem ciekaw, co nastąpi po tym formalnym i oficjalnym w formie przedstawieniu. Milczałem.
- Widziałem pana już kilka razy z pańską... partnerką - tutaj minimalnie się zawahał - i chciałem poznać Pana i uroczą towarzyszkę, a skoro Vincent jest naszym wspólnym znajomym, pomyślałem, że może nas przedstawić.
- Robert Voight...
- powtórzyłem pod nosem przypatrując się dziwnej nieco minie Roberta - Persival Fryderyk Blum, do usług. - przedstawiłem się mężczyzna i zamarłem tak w pozie oczekiwania. Przyglądałem mu się uważnie, bo jakieś niewyjaśnione emocje targały tym człowiekiem. Nagle ku mojemu i widziałem to, Vincenta Rastchella, zdziwieniu powiedział:
- Bardzo panów przepraszam, to dość niezręczne, ale zrobiło mi się trochę słabo i chyba muszę iść po szklankę wody. Przepraszam na chwilę...- ostatnie słowa wypowiedział już obracając się i szybkim krokiem podszedł do baru, gdzie barman podał mu wodę. Mruknął podziękowanie, chwycił pierwszą szklankę i wychylił zawartość duszkiem. Po wypiciu wody sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął niewielki pojemniczek. Odkręcił wieczko i wyjął dwie tabletki, które następnie wrzucił do wody. Zdziwiło mnie nie tyle jego zachowanie, co fakt, że powtórzyło się już drugi raz w mojej obecności. Stanęła mi przed oczami scena z pociągu...A przecież w rozmowie z Vincentem był tak naturalny. Ten człowiek albo grał, albo to moja osoba wprawiała go w zakłopotanie...
- Wybaczcie, ale zrobiło mi się bardzo słabo, napiję się jeszcze lekarstwa - uniósł szklankę do góry - Pozwolicie, że usiądę.
- Już lepiej, Robercie?
- zapytał Vincent.
- O tak, dziękuję. Nie wiem, co się stało, mam tak po raz pierwszy. Wracając do rozmowy - chciałbym spytać - zwrócił się do mnie - dokąd Pan leci?
Tak od razu? Dokąd Pan leci? Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się tylko w twarz nowo poznanego człowieka. Milczenie przedłużało się, podczas gdy mierzyliśmy się wzrokiem, a Rastchell z zaciekawieniem popatrywał to na mnie, to na tamtego.
- Przepraszam - odezwał się Robert po chwili - zadałem panu pytanie...
- Tak, słyszałem - odparłem patrząc mu prosto w oczy.
- Nie chcę być obcesowy, ale dziwnie się pan patrzy. Czy coś ze mną nie tak? Może pana czymś uraziłem, jeśli tak to przepraszam najmocniej - jego twarz wyrażała kompletne zdziwienie.
- Martwię się tylko... czy już lepiej. - stwierdziłem, żeby cokolwiek powiedzieć - Często miewa Pan te... migreny? Na pokładzie jest lekarz, profesor Watkins... oto i on. - wskazałem ruchem głowy Watkinsa podchodzącego właśnie do barowego kontuaru.
- Z tego, co mi wiadomo, profesor Watkins nie leczy takich schorzeń. Tym niemniej dziękuję za troskę - Robert skinął głową uprzejmie, choć oficjalnie. - Więc... czy może mi Pan zdradzić cel podróży? - nie ustępował. Wyglądało to tak, jakby tylko na tej odpowiedzi mu zależało.



- Oczywiście. Jednak nim to uczynię, chciałbym poznać motywy desperacji, z jaką dąży Pan, szanowny Panie Voight, do poznania tego celu. - dopiero teraz po raz pierwszy odkąd zaczęła się nasza rozmowa sięgnąłem po szklankę. - I proszę o szczerość - dodałem ku zaskoczeniu obu mężczyzn.
- Żąda Pan szczerości, a sam pan udaje, że się Pan przejmuje moimi migrenami. - chyba był wściekły - Powiem panu, odkryję moje motywy przed Panem. Przed wyjazdem naszej delegacji człowiek został zamordowany. Niedoszły członek delegacji. Mamy solidne powody podejrzewać, że w grupie jest szpieg. Pan nie zachowuje się, jakby miał Pan czyste sumienie.
Byłem zaskoczony słowami Roberta. Więc o to chodziło. Niewinna rozmowa była zaledwie pretekstem do przesłuchania. A ten człowiek rozmawiał ze mną jak... policjant. W jakże typowy sposób dla kogoś pochodzącego i, wszystko na to wskazywało, szczerze oddanego sprawie Xhystos. W dodatku jak z podejrzanym! Nim się odezwałem, popatrywałem to na niego, to na Vincenta.
- Doprawdy. A cóż to względem szanownego Pana, w moim zachowaniu podejrzanego? - nim Robert zdążył odpowiedzieć dorzuciłem - Pragnę ponadto zwrócić pańską uwagę na fakt, że nie jestem członkiem pańskiej delegacji.
- Nie jest Pan. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by pan był czyimś obserwatorem. Nic pana nie rusza fakt, że doszło do morderstwa?
- Panie, ja nawet nie wiem kogo zamordowano.
- nie wierzyłem własnym uszom - Znałem go chociaż?
- Nie wiem czy Pan go znał. Ale mógłby pan po prostu odpowiedzieć mi na pytania, a nie utrudniać mi dotarcie do prawdy, co pan z uporem robi.
- Robert nadal był zły. Nie miałem zamiaru ułatwiać mu zadania. Mogłem podać mu na tacy owego "szpiega", być może nawet mordercę... Mogłem podsunąć mu nazwisko Jarome Loutrec'a, tym samym oddalając od siebie podejrzenia. Lecz kim był dla mnie ten człowiek? Śrubką w maszynie znienawidzonego Xhystos. Niestety nie zrobiłem tego. Niestety, bo wtedy wypadki mogły potoczyć się zupełnie inaczej....
- Panie Voight - zacząłem swoją wypowiedź nieco zmienionym tonem - Nie mam pojęcia, czemuś się Pan tak tego uczepił. Przyznać muszę, że z uwagi na pańskie... proszę mi wybaczyć, dziwaczne zachowanie, pozwoliłem sobie wystawić cierpliwość pańską na próbę. Cóż, opłaciło się. - wstałem z powziętą decyzją - Żeby uciąć dalsze spekulacje oświadczam Panu, że z jakimkolwiek morderstwem nie mam nic wspólnego. Co się tyczy zaś celu mojej podróży, to nie robię z tego tajemnicy, o czym przekonał się już dawno obecny tu monsieur Rastchell. Udaję się otóż drogi Panie do Samaris.
- Moi drodzy. Nie psujmy wieczoru.
- Vincent zapatrzony na niknący krajobraz za oknem gondoli dopiero teraz włączył się do dyskusji. - Nikt nikogo przecież nie oskarża. Panie Blum, proszę wybaczyć te bezpośrednie uwagi. Czasami emocje biorą górę gdy w sprawę zamieszane są takie wydarzenia. Zazwyczaj w takich chwilach zwykłem mówić “zacznijmy wszystko od początku”. Co panowie na to? Robercie? Panie Blum?
- Wybaczam i żegnam...
- powiedziałem z poważną miną. Więcej nie zdążyłem, bo nieoczekiwanie wszedł mi w słowo profesor Watkins.
- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem. - taki brak taktu był do Watkinsa niepodobny, toteż wszyscy zdziwiliśmy się i zamilkli nagle poświęcając mu spojrzenia. Profesor miał mętny wzrok, w jednej dłoni ściskał szyjkę zapieczętowanej butelki, w drugiej napełnioną szklankę. Nikt nawet nie zdążył zareagować, gdy Maurice z zamglonym dziwnie spojrzeniem ruszył ku wyjściu, krokiem zaskakująco pewnym jak na stan, w którym najwidoczniej się znajdował.
Voight całkowicie zignorował Watkinsa, przynajmniej na początek. Zdołał przezwyciężyć złość i na odchodne doleciały mnie jego jadowite słowa.
- Szkoda, że nie chce pan po prostu odpowiedzieć mi na pytania. Trudno, może pana towarzyszka będzie bardziej skłonna do rozmowy...
Krew we mnie zawrzała. W spojrzeniu jakim go obrzuciłem musiał zobaczył kilka bardzo złych rzeczy. Nim cokolwiek powiedziałem odwracając się już z powrotem, do moich uszu i wszystkich zgromadzonych dobiegły dźwięki wszczętego przez stewarda alarmu.

Źle się stało, że mu wtedy nie powiedziałem. Choć może i tak było już za późno?
Wiedziony ciekawością wybiegłem ze wszystkimi na taras, skąd ujrzałem wspinającego się w górę Loutrec'a. Włosy stanęły mi dęba, kiedy dotarło, co oznaczały jego słowa: Nikt nie dowie się nawet, że jesteście straceni... Nie znajdą was. Nie będą nawet szukać.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 18-10-2010 o 21:06.
Bogdan jest offline