Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-10-2010, 19:05   #64
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spokojna do tej pory podróż zmieniła się w wyprawę pełną intryg, spisków i tajemnicy, którą czułem się w moralnym obowiązku wyjaśnił. Zawsze byłem zdania, że nie ma na świecie nic cenniejszego, niźli ludzkie życie. Sam straciłem dwójkę bliskich mi osób i przeżyłem tę stratę niczym najgorsze piekło. Koszmar, z którego nigdy się nie przebudzę. Nigdy nie uwolnię. Pustka po uśmiechach ukochanych osób. Cisza, która zabrała ich głosy – słyszalne teraz jedynie przeze mnie i jedynie w moich wspomnieniach. Jedyną drogą do ponownego spotkania z ukochanymi było zanurzyć się we własnych wspomnieniach, czyli rozdrapać stare rany duszy głęboko, do samej kości.
Dlatego odebranie komuś życia uznawałem za tak makabryczny czyn. Nie przez jego biologiczny, czysto fizyczny aspekt – krwi, bezruchu ciała i procesów gnilnych, które potem w nim następują. Owa fizyczność śmierci była niczym w porównaniu z jej emocjonalnym aspektem. W tym, ze nagle w czyimś małym świecie zabrakło ramion, w które można było się zanurzyć, oczy, w które można było spojrzeć i głosu, który dodawał otuchy. Śmierć człowieka z tej perspektywy wydawała mi się czymś po wielokroć gorszym. A w odebraniu komuś życia upatrywałem czynu godnego najwyższej pogardy i najwyższej możliwej kary. Mimo iż żadna kara, ani żadna pogarda nie byłaby w stanie naprawić szkód uczynionych przez mordercę.

A teraz taki potwór przebywał prawdopodobnie wśród nas. Być może ściskałem mu dłoń, być może rozmawiałem nieświadom straszliwej prawdy, być może siedział gdzieś obok mnie i drzemał, czytał lub robił to co inni podróżni. Osoba – kobieta lub mężczyzna – pozornie taka sama jak ja, lecz w środku ... Zabrakło mi słów, by wyrazić to, co czułem w momencie, kiedy Robert Voight podzielił się ze mną ową straszną nowiną zapisaną na tajemniczej karteczce.

Dlatego zgodziłem się mu pomóc w jego prywatnej krucjacie przeciwko ZŁU, które przebywało pośród nas. Wspierałem byłego śledczego z całego serca, bowiem ja również chciałem dowiedzieć się tożsamości wilka ukrywającego się pośród owiec.

Dlatego dałem się wciągnąć w nasz dość nieudolny spisek.

Rozmowa z Blumem przebiegł zupełnie inaczej niż się spodziewałem. Nie wiem czemu, lecz zamyśliłem się na jej początku zapatrzony w krajobrazy za oknem gondoli, a kiedy włączyłem się do dyskusji powędrowała ona w rejony, skąd nie dało się już jej sprowadzić na właściwe tory. Ta krótka, ale jakże burzliwa wymiana zdań pomiędzy Blumem i Robertem powiedziała mi jednak więcej na temat obu mężczyzn, niż sadzili.

Bluma postrzegałem teraz jako człowieka niezwykle inteligentnego i sprytnego lecz jednocześnie nie był stabilny emocjonalnie. Czułem, że nie zaufałbym jego obietnicom. Był mężczyzną o niestałym usposobieniu, wielce niespokojnym duchu, a gwałtowne skoki miedzy melancholijnym zamyśleniem, a gwałtownymi atakami w dyskusji upewniły mnie w jednym – Blum wiedział o wiele więcej, niż chciał powiedzieć oraz miał coś na sumieniu. Mimo wszystko jednak darzyłem go jakąś dziwną sympatią. Sam nie wiem czemu.

Robert z kolei okazał się być prostolinijny i szczery, jak podczas naszej wcześniejszej rozmowy. To wzbudziło moje uznanie. Jeśli tutaj, na tym altiplanie, był ktoś, komu mogłem zaufać i z kim mogłem zaangażować się w sprawę wyjaśnienie straszliwej zbrodni, to osobą tą bez wątpienia był Robert. Owszem, poniosły go nerwy i dał się omotać, wręcz zmanipulować Blumowi podczas rozmowy. Ale bez wątpienia był człowiekiem prawego serca i mężczyzną, który wolał czyny niż słowa, co mogło okazać się przydatne.

Jak szybko, dowiedziałem się niestety prawie po chwili.

* * *

Początkowo nie wiedziałem, co to za gwar i zamieszanie wybuchły wokół mnie. Krzyki, pobladłe nagle twarze współpasażerów upewniły mnie jednak w tym, że sprawa nie jest błaha.

Szaleństwo. Przemoc. Gwałtowne bicie serca.

Byłem wtedy człowiekiem spokojnego serca. Nie spodziewałem się, że wyprawa do Samaris, przerodzi się w tak dramatyczną walkę o ...

Właśnie? Walkę o co? O przetrwanie?

Szaleniec wdrapujący się na górę miał wyraźny cel. Kabinę pilota! Co będzie, jeśli dotrze do niej.

Robert Voight nie zwlekał. Wybiegł na taras widokowy i zaczął wspinać się za szaleńcem.

Może i trwałbym w dziwnej fascynacji jak inni podróżni, gdyby nie to, że Robert krzyknął moje imię.

Wiedziałem, co muszę zrobić!

Jakimże byłbym człowiekiem, gdybym kogoś, kto wzywał mnie do pomocy, pozostawił bez odpowiedzi. Słowa w wielu sytuacjach były ważniejsze niż czyny. Lecz nie w tej.

- Idęęęęę!!!!! – odkrzyknąłem i ruszyłem za Robertem,

Wiedziałem, że tam, na górze może potrzebować mojej pomocy. Nie wiedziałem, jak mógłbym mu pomóc, lecz wiedziałem, że nie mógłbym go tak zostawić.

Zacząłem się wspinać, najszybciej jak byłem w stanie, lecz zarazem tak, by nie narazić się na upadek przez pośpiech.

Serce biło mi jak szalone.....

- Kocham was – szepnąłem do siebie przez zaciśnięte zęby, kierując słowa do zmarłej zony i synka.

„A jak mi się nie powiedzie, to spotkamy się niebawem” – pomyślałem wdrapując się za Robertem i szaleńcem.
 
Armiel jest offline