Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-10-2010, 15:03   #63
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Stara i arogancka - dwa słowa, które idealnie pasowały do wdowy po Arnoldzie Crampie, jej mąż zginął kilka lat temu, prowadził jakąś firmę czy coś takiego, firma po śmierci Crampa splajtowała, a jego małżonka musiała porzucić spory dom w dość drogiej dzielnicy, na rzecz trzypokojowego mieszkania, pod małą kawalerką niejakiego Leonarda Lyncha."
Douglas podał dziadkowi herbatę, po czym usiadł przy stole naprzeciw niego:
- C-cóż, przepraszam za te małe w-wybryki, j-jednak wszystko mogę wyjaśnić.
W odpowiedzi mężczyzna tylko chrząknął, mrukną coś pod nosem i pytającym wzrokiem ponaglał studenta.
- Ten mężczyzna, to jeden z profesorów z U-uniwersytetu, pod koniec semestru pożyczyłem od niego k-kilka książek, wczoraj spotkaliśmy się całkiem przypadkiem w k-kawiarni naprzeciwko księgarni w której pracuję, a jako, że nie miałem wcześniej okazji oddać mu k-książek, postanowiliśmy, że skorzystamy z okazji i załatwimy to od razu... ponadto zapowiadało się na ulewę, a nie udało nam się złapać taryfy, wiec mocno przyspieszyliśmy kroku...wie pan, człowiek nauki to człowiek ze-zestresowany, ciągle w napięciu, więc i pali papierosy, przez co wysiada mu już k-kondycja - chłopak zaczerpnął głęboki oddech czekając na reakcję staruszka... przy nim kłamanie wychodziło mu w pewien sposób...naturalnie.
- Co wykłada? - mruknął rozganiając chmury myśli znad głowy Lyncha
- Kto? Ach, profesor...naucza francuskiego, ale bardzo interesuje go a-antropologia - mówił kiwając głową, co w zamyśle miało przekonać ciągle skrzywionego dziadka
- Jest rodowitym francuzem?
- Tak - rzucił chłopak modląc się, aby przesłuchanie w końcu się skończyło.
- Więc, jak zawsze ta stara purchawa narobiła niepotrzebnego rabanu, wiedziałem, że panicz nie mógłby... - zawiesił głos, po czym wykonał ręką nieokreślony ruch uwieńczony uderzeniem w stół. Leonard skrzywił sie nieco i wydobył z siebie uśmiech taki, na jaki było go w tym momencie stać.
- A o tym alkoholu co panicz powie? - zażenowana twarz zmieniła swój wyraz w minę grzebiącego w nie swoich sprawach kreta
- T-tutaj, niestety nie mogę zaprzeczyć - wyjąkał, po czym podszedł do szafki w której trzymał jedną z butelek ukrytych w domu, na plakietce wykaligrafowane było "68"
Starzec wydał z siebie przeciągłe "O" i ze wzrokiem przebiegłego lisa wpatrywał się w butelkę.
"Tu cię mam..."
- A-ale myślę, że to mogłoby p-pozostać między nami - chłopak powtórnie uśmiechnął się i wręczył butle dozorcy, który przyjął prezent z udawanym oburzeniem. Jego nastawienie od razu się zmieniło, tu rzucił jakąś zasłyszaną "na ławeczce" anegdotkę, tam znowu zapytał jak tam egzaminy, co tam w pracy, jak stary Taylor się trzyma i na koniec tradycyjne pytanie, czy poznał jakąś dziewczynę... po pół godziny takiej rozmowy Leo czuł sie bardziej zmęczony niż ucieczką przed ghulem, którą "zaliczył" ostatniej nocy.
- Niech się panicz gdzieś przejdzie – zaproponował. – A ja przyjdę tutaj i nieco je ogarnę mieszkanie. Umyję okna i wywietrzę. Śmierdzi tutaj zgniłym mięsem.
Chłopak zapakował kilka rzeczy do torby i wyszedł "na miasto" zostawiając dozorcę w pokoju męczącego się z niemytymi od dobrych dwóch lat oknami... nawet gdyby próbował grzecznie podziękować i spławić staruszka, ten by nie odpuścił...

- UCIEKAMY!
Huk wystrzałów dudnił i obijał się o ściany mózgu, dwa żółte ślepia, cień, leżący Lafayette, gdzie teraz?! Essex...
Wszystko co udało mu się zobaczyć, było jak pocięty i posklejany na nowo film...wszystko w kompletnym nieładzie, bez jakiegokolwiek sensu, kilka obrazów i dźwięków...

Natychmiast wyciągnął rewolwer z torby po czym złamał go...w bębenku była tylko jedna kula...pięć wystrzałów.
Kobieta idąca obok niego spojrzała z paniką w oczach, na broń.
Skręcił w boczną uliczkę, po czym ruszył biegiem w kierunku domu.
"Dostać się do Prooda..."

Parter był pusty, dziadek najwyraźniej nadal męczył się z pleśnią, zgniłym jedzeniem i innym złem panoszącym się po lokum Lyncha. Drzwi do swojego mieszkania zostawił puste, co mimo wszystko było dziwne, jednak po myśli studenta.
Otworzył notes, po czym rozgorączkowany zaczął wertować strony...
- T-tak, dostałem Pański numer od ojca...dokładnie...dobrze, będę za pół godziny.
Wybiegł z kamienicy równie szybko jak do niej dotarł, złapał taksówkę.

- Zna się na tym? - mężczyzna miał okropnie chrapliwy głos, do ust miał przylepionego papierosa, w popielniczce dymiły resztki poprzedniego.
- T-tak, wydaje mi się, że już coś potrafię
- Nie ma się wydawać, ma wiedzieć - podrapał się po przylizanych i świecących od tłuszczu włosach, które mimo małej ilości znakomicie okrywały prawie łysą czaszkę - i nie jąkać się. - widocznie chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak spazmatyczny kaszel nie dawał mu wyksztusić z siebie słowa. Wyciągnął z szafki cienką teczkę po czym rzucił ją na biurko machając przy tym Lynchowi, na znak, że skończyli.

W teczce była zamieszczona tylko jedna obarczona kilkoma stęplami karta z imieniem i nazwiskiem oraz miejscem gdzie siedzi, zapisana bardzo niewyraźnym i rozlewającym się na wszystkie boki pismem: Vito Paganini, Więzienny Zakład Stanu Massachusetts....tym razem szczeście mu dopisało.
Wsiadł do taksówki, po czym kilkoma nieskładnymi ruchami dłoni dopisał na kartce nazwisko Victor Prood.
Po chwili był już na miejscu, strażnikowi przy bramie pokazał dokument zaświadczający o zatrudnieniu u niejakiego Thomasa Milesa, najwidoczniej łysy grubas był dobrze znany policji, strażnik odsunął się od przejścia bez słowa.
- W czym mogę pomóc? - stęknął znudzony mundurowy siedzący w "recepcji"
Chłopak podłożył obity pieczęciami świstek pod oczy mężczyzny.
- Proszę za mną, panie...?
- Lynch.
Pierwszy mężczyzna był zwykłym rozprowadzaczem bimbru, pracującym na zlecenie włoskiej mafii... przynajmniej tak wydawało się policji, dlatego zamknęli go w tym gmachu. Facet był całkowicie niegroźny, na początek rzucił nawet dość zabawny dowcip, na który odpowiedzią strażnika było jedynie "groźne" zmarszczenie brwi.
Po zrobieniu trzech zdjęć i otrzymaniu od policjanta "iksa" przy nazwisku Paganiniego ruszyli w kierunku celi Prooda. Aby do niej dotrzeć musieli wcześniej przejść przez jakieś stalowe drzwi pilnowane przez olbrzymiego gabara z karabinem w rękach.
- Phil, to jakiś fotografczyna, zaprowadź go do Prooda, ja tu za ciebie popilnuje.
- Przepustka
Leo wyciągnął z czeluści torby małą karteczkę, którą otrzymał przy wejściu na teren więzienia.
Reakcją Phila było jedynie "pfff",
W tej części więzienia nie było zwykłych krat, jedynie ciężkie metalowe drzwi z wielkimi zasuwami i kilkoma dziurami na klucze.
Strażnik spojrzał przez "okienko"
- Prood, masz gościa. - i zamknął go. Po czym zwrócił się do Douglasa:
- Masz pan pięć minut - z okropnym zgrzytem drzwi ustąpiły, a oczom studenta ukazało się małe, okratowane pomieszczenie. Prood siedział unieruchomiony przy łóżku i skrępowany kaftanem. Drzwi zatrzasnęły się. Pomieszczenie było wilgotne i o wiele chłodniejsze niż pozostała część gmachu. Jedyne co mu się wtedy przypominało to wykład z pierwszego roku z psychologii dotyczący różnych, przedziwnych fobii, jak na przykład strach przed ciasnymi pomieszczeniami.
Niepewnym krokiem przysunął się bliżej łóżka
- P-panie profesorze? To ja, Leo- głos mu drżał, sam nie wiedział czy była to wina zimna, które panowało w pomieszczeniu, czy też widoku zmizerniałego i widocznie wycieńczonego mentora i przyjaciela.
Spojrzał na chłopaka lekko zamglonym wzrokiem, Widać że był nafaszerowany jakąś chemią
- Witam Leo. Zaliczyłeś sesję? - głos miał chrapliwy, jednak wyraźnie, ciągle świadomy.
- Tak - rzucił nieco ogłupiony, po chwili otrząsnął się - mam niecałe pięć minut i bardzo dużo pytań - dokończył i złapał oddech. Na początek muszę wiedzieć co to jest - chłopak wyciągnął z torby wisiorek z kłem.
- La fange kuturbe, diabolos - stęknął zamyślony
- Kieł kurtuba? Co mam z nim z-zrobić?
- Schowaj, Nie noś, bo one to wyczują. Wyrzuć. Zakop... pozbądź się. Ale najpierw powiedz skąd go masz, Leo
- Razem z Teodorem Stypperem i kilkoma pańskimi znajomymi p-próbujemy pana stąd wyciągnąć. Hiddink go znalazł, jego syn Artur zaginął.
- Artur - zajęczał półświadomie - Musicie go znaleźć.
- On wie! Wie! - mężczyzna wyraźnie się ożywił
- Co wie?
- Wie wszystko...
- Dobrze, wie profesor gdzie on może być, albo kto g-go porwał?
Leki, którymi naszprycowano Prooda dały o sobie znać, na ostatnie słowa Lyncha zareagował nagłym szlochem:
- Porwał... Nie ma go
- Spokojnie p-profesorze, proszę się uspokoić, nie mam dużo czasu, ale jeśli mi pan pomoże to znajdę Artura i wyciągniemy stąd pana - student próbował uspokoić otumanionego lekami mężczyznę, jednak sam widocznie był poddenerwowany, świadomy, że za chwilę do celi może wtoczyć się Phil ze swoim karabinem i przerwać rozmowę.
- Nie rozumiesz, Leo. Zawsze był z ciebie dobry chłopak, lecz nie rozumiesz. To DZIEJE się naprawdę
- Spokojnie,tylko spokojnie, co się zaczyna
- Koniec wszystkiego, co żywe, chłopcze. Oni .. tego chcą
- Ghule? Kurtub? Ludzie z różnokolorowymi oczami?
- Oni wszyscy... Leo. Wszyscy ... oszaleli.
- Jak to powstrzymać?
- Nie wiem
- Kto może wiedzieć? Artur?
- Może ... sam już nie wiem... głowa mnie boli - Prood był wyczerpany, głowa wisiała leniwie na barkach, kiwając się co chwilę.
- Kto mógł porwać Artura? Ghule? Kurtub?
- Nie wiem, Leo. Naprawdę nie wiem. Moja kuzynka. Amanda Gordon. Skontaktuj się z nią. ona wie więcej. Chyba ze jesteś jednym z nich ... prawda! Podszedłeś mnie! Podszedłeś! Przyznaj się!
- Współpracuję z panną Gordon - rzucił nie zwracając uwagi na ostatnie słowa Victora
- Kłamiesz! Tak ! Kłamiesz? Nie kłamiesz? - profesor rzewnie szlochając wpatrywał się w Leonarda
- Ja bym nigdy pana nie okłamał
- Wierzę ci Leo. Co oni mi dali? - policzki zdobiły mieniące się w świetle, małe, spływające z oczu punkciki.
- Proszę Leo. On żyje wiesz. tego jestem pewien.
- Potrzebuję jakiegoś t-tropu, czegokolwiek, niech pan postara się coś przypomnieć, może coś o śledztwie w Duvarro Spocket?
- Duvarro Sprocket. tam to się zaczęło...Wydaje mi się, że one coś tam budują.
- W fabryce?
- Tak. Dlatego zaginął Alexander. On, możliwe że żyje. I jest z nimi lub się ukrywa ...
- Rozumiem ... co się panu stało wtedy kiedy pan - głośno przełknął ślinę - kiedy zginęła Angelina.
- Nie pamiętam....Naprawdę niczego nie pamiętam ... - głośne pukanie do drzwi rozległo się po celi.
- Musisz iść - szepce Victor - I uważaj na nich, Leo...
Chłopak szybko wydobył z torby aparat, po czym zrobił trzy zdjęcia. Victor nie zważając na to kończył: - To nie są ludzie... Nie mają ludzkich uczuć... Nie boją się ... niczego ...
- Będę p-panie profesorze ... i wyciągniemy pana stąd
- Ważniejsi są inni, Leonardzie. Mogą zginać miliony jeśli ktoś ich nie powstrzyma, więc musisz być ostrożny. Ich los spoczywa na twoich barkach
- Wszystkim się zajmiemy, proszę się nie obawiać - student poklepał lekko profesora po ramieniu po czym stanął przy drzwiach
- Nie popełnijcie mojego błędu
- Postaramy się - szepną, po czym wyszedł mrucząc coś do strażnika.

- I jak...*khe, khe* wyszły? - zdjęcie Vito Paganiniego nie miało żadnych smug, rozmazów czy innych niedoskonałości, bez słowa podał już sucha fotografię do mokrych rąk pracodawcy:
- Widzę, że się chłopcze nadajesz do tej roboty *kheee*, jakbyś chciał jeszcze popykać kilka zdjęć, zgłoś się do mnie...a wypłatę za to odbierz jutro - wyszczerzył zęby, po czym wrócił do swojego biura pokasłując co chwila.
W końcu miał chwilę spokoju, usiadł w kącie ciemni i napawając się zapachami chemikaliów zapalił papierosa...
"Budują coś...co mogą budować te...potwory"
Oparł głowę o ścianę, przed oczyma ciągle widział tego zmizerniałego, otumanionego Victora Prooda...
"Praca w fabryce..."

Komin fabryczny, mimo iż była niedziela ciągle dymił, z wnętrza dobiegał dźwięk maszyn....biuro kadr znajdowało się w małym, stalowym baraku tuż przy wejściu na halę.
Za biurkiem siedziała niezbyt przyjemna z wyglądu kobieta.
- Wypełni formularz i tu go rzuci - wskazała palcem na blat przed sobą.
"Imię i nazwisko"
Jedyne, tak na prawdę ważne pytanie z całego "formularza", przy którym bez zastanowienia się naskrobał "Bob Lipton".
- Pięć cenciaków, na godzinę, zaczyna jutro rano, szmate i mietłe do odebrania tutaj, pełna zmiana, dwanaście godzin - ryknął babsztyl, po czym zerknęła na formularz, pogniotła go i rzuciła gdzieś na biurko obok.

Na zewnątrz się ściemniało... wspomnienie rytuału i mglistej ucieczki momentalnie przyspieszyło krok Lyncha, któremu udało się schwytać ostatnią taksówkę odjeżdżającą dwie przecznice dalej od zakładu... musiał uważać, aby nie zostać nakrytym... w pewnym momencie złapał się na tym...
"Zachowujemy się jak Garret...."
Wieczór spędził przy "pielęgnacji" rewolwera oraz rozmyślaniach nad tym, gdzie zginęło pięć pocisków z bębenka...
"Tak...jutro czeka nas ciężki dzień w...pracy, rano musimy zadzwonić też do Lafayette'a i poprosić, aby przekazał wszystkie nasze nowinki dalej...tak, muszą wiedzieć, o tym czego się dowiedziałem, oczywiście musimy pójść do fabryki i trochę poszperać i powęszyć...może wypytać delikatnie jakichś młodszych pracowników..."
Kontemplację broni przerwało pukanie do drzwi...Walter Chopp...
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 18-10-2010 o 21:08. Powód: literufka...
zodiaq jest offline