Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-10-2010, 13:30   #65
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Widzicie tego gówniarza, jak pomyka Piętnastą wydzierając ryło i machając gazetami? Patrzcie, jaki jest pełen energii i zadowolony, gdy zapieprza z podwójnie przebitą przeze mnie wytargowaną forsą za wykonaną robotę w kieszeni. Jak podskakuje, jak nawija i kombinuje. Patrzcie, jak świetnie ulicznik ten odnajduje się w pulsującym rytmie miasta...

Ten szczyl to właśnie jedna z rzeczy, dla których kocham Nowy Jork.






Na drugi dzień była niedziela. Niedziela była idealnym dniem, na to co chciałem zrobić. Budynek, w którym mieściło się biuro Kuturba, był otwarty. Bóg siódmego dnia odpoczywał. Te finansowe kwartały Wielkiego Jabłka nie miały na to czasu. Biura dalej prowadziły swą działalność, telefony dzwoniły, sekretarki nosiły kawy i kłamały że szefów nie ma, wielki organizm tłoczył dolary przez swoje arterie jak co dzień. Mimo to jednak w niedzielę nie wszystkie biura były otwarte a interesantów było wyraźnie mniej, a to oznaczało mniej wścibskich oczu i prawie puste korytarze.

Wstrzymałem oddech nasłuchując zamka. Palce poruszyły wytrychem o milimetr, w dół...A teraz w lewo i...
Ciche szczęknięcie upewniło mnie, że jeden zamek puścił. Nie zdziwiło mnie to, urządzenie autorstwa Friderica Bloomberga nie było szczytem wyrafinowania technicznego - znałem te trybiki na pamięć. Na szczęście drugi zamek też kupiono u tego samego rzemieślnika. Obejrzałem się, pusto. Piętnaście sekund, jeszcze tyle potrzebuję. Wsunąłem narzędzie i wykonałem pierwszy ruch, nasłuchując uważnie zamka...Nieznaczny zgrzyt upewnił mnie, że idę w dobrą stronę...Jeszcze dwa, trzy dobre ruchy.
W tym momencie jakaś pieprzona ciota w tanim krawacie akurat musiała zrobić sobie przechadzkę po tym piętrze. Zastygłem śledząc tor tego otyłego pocisku w za krótkich spodniach, ale po chwili stało się jasne, że mężczyzna ten zmierza akurat w tę odnogę korytarza...Nie było czasu. Naparłem na próbę na drzwi - zamek był już prawie otwarty, ale jeszcze trzymał. Jeden ruch - i był wyłamany, ale było to nieodwracalne. Zawahałem się...
Kroki były coraz głośniejsze, a fałszywe pogwizdywanie "Old McDonald had a farm" było katuszą dla uszu. Nie było innego wyjścia - całym ciężarem wcisnąłem na drzwi, zamek chrupnął i puścił, a ja wśliznąłem się jak piskorz do środka pustego biura. Pociągnąłem drzwi - nie domykały się już, zamek był uszkodzony, ale trzymałem klamkę - aż upewniłem się, że gwizdanie znikło razem z całym artystą w któryś z wcześniejszych biur tego korytarza.
Było cicho. Po dłuższej chwili bezruchu upewniłem się, że nikt nie idzie i unieruchomiłem drzwi tak bardzo jak to się dało, jeśli nawet wyglądały na uchylone, to bardzo nieznacznie.

Potarłem rękoma w rękawiczkach o siebie rozglądając się i ruszyłem do szybkiego przeglądu pomieszczeń. Biuro miało trzy pomieszczenia i wyglądało bardzo zwyczajnie, meble i dyplomy na ścianach - te sprawy. W małej salce konferencyjnej nie znalazłem nic ciekawego. W sekretariacie nachyliłem się nad utensyliami do parzenia kawy i herbaty, zaglądając do środka i wąchając. Już tutaj, jeśli wiedziało się jak patrzyć, było widać że ktoś używa zarówno ich jak i całego biura sporadycznie.
Teczki z korespondencją...Moje palce biegały szybko, a jeszcze szybciej oczy. Rachunki, pisma urzędowe, przerzucałem pospiesznie, wyglądały na standardowe, jeśli zdarzyło mi się coś odrobinę choć ciekawego - odkładałem do skórzanej urzędniczej teczki, która była dziś elementem mojego kamulfażu. Wydruki finansowe...Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że firma regularnie otrzymuje pieniądze z dwóch źródeł - chyba jakieś stałe zlecenia oraz sama wpłaca niemałą kwotę na jedna organizację. Zapisałem biegiem w notesie te dwie nazwy i adresy, a potem wszystkie znalezione dokumenty finansowe wrzuciłem do swojej teczki, żer dla Waltera. Od kiedy zamek został zniszczony, nie było sensu udawać, że nikogo tu nie było. Znalazłem jeszcze teczkę z dokumentami założycielskimi - zapisałem nazwiska członków zarządu i udziały do notesu. Kto zostawia dokumenty założycielskie w sekretariacie? Dziewczyna dostanie po tej uroczej dupie, bo zamierzałem nieco utrudnić chociaż funkcjonowanie firmy niszcząc tak ważne dla dokonywania działań na rynku dokumenty.
Teczki dotyczące kontraktów i korespondencja z Bliskim Wschodem, gdzieś w Kairze i chyba w Kalkucie - Indie - wszystko do mojej teczki. Potrzeba było czasu i odpowiednich gryzipiórków by coś z tego wydobyć.

Rzut oka przez szparę na korytarz. Spokój.

Gabinet szefa. Gust. Elegancja. Pokój był uporządkowany i czysty. Zbyt czysty. Ludzie, nawet porządniccy, pracując muszą zostawiać po sobie jakieś ślady. Ten pokój był praktycznie nie używany, podobnie jak cała firma która prawdopodobnie była tylko wydmuszką. Zapach cygar. Spory obraz na ścianie - egzotyczne miasto. Te zwierzęta, które w odróżnieniu ode mnie mogą nie pić całymi tygodniami. Stawiałbym na Kair. Zajrzałem też na ścianę za obrazem i sprawdziłem do tego, czy za ramami lub płótnem czegoś nie ma. Szuflada...Zdjęcia...Dwa zdjęcia...Oho, są starzy znajomi...A te ptaszki? Później, wrzuciłem wszystkie zdjęcia do teczki. Szukamy dalej, Dwight, nie ma czasu...Czas śniadań dla pracowników niedługo się skończy...

Gdy zegarek powiedział mi, że czas kończyć zabrałem się za usuwanie ewentualnych śladów. Przez cały ten czas nie paliłem, cholernie już pragnąłem papierosa. Podwójnie sprawdziłem, czy czegoś nie zostawiłem. Na koniec stanąłem w gabinecie szefa i położyłem teczkę z dokumentami założycielskimi na środku jego biurka.
Przed moimi oczyma stanął Stypper... Jego "wypadek"...Może innych ta bajeczka przekonała...Ja wiedziałem, co mu się stało. Co to znaczy. Przeżywałem już to parę razy, jeszcze gdy pracowałem...powiedzmy, po drugiej stronie. Zaczęła się wojna. A skoro tak...

Wyciągnąłem zapalniczkę.

Gdy moje kroki cichły, w zaciszu głównego gabinetu firmy Kuturb, jeszcze na razie spokojnie i cicho, tańczył rosnący z każdą chwilą ogień... Nazwiska członków zarządu znikały pomału, gdy cały papier czerniał i skręcał się w płomieniach...

Szary, odziany w tani garnitur urzędnik ze skórzaną teczką idący spokojnym krokiem był już daleko, gdy jego uszu dobiegły pierwsze pokrzykiwania z budynku, gdzie mieściła się siedziba firmy Kuturb. Skręcił w jedną z bocznych uliczek, a kiedy parę chwil później wyłonił się po drugiej jej stronie - nie miał już - co ciekawe - bujnej i gęstej brody...



* * *



Południe. Park.

Na sylwetkach mężczyzn i szachownicach kładły się krótkie o tej porze dnia cienie szumiących, wielkich drzew...Na polach wielu bitew odbywały się zmagania, które obserwował zwyczajowo spory tłumek kibiców nachylonych nad grającymi...Niektórzy z grających dopiero oczekiwali przeciwników, leniwie rozciągnięci na siedzeniach oczekując aż ktoś podejmie wyzwanie. Jeden z takich ludzi miał przymknięte oczy, pozwalając by promienie słońca leniwie głaskały jego twarz. W pewnym momencie zamrugał, jakaś postać zasłoniła mu słońce. Na szachownicy i rozstawionych figurach również odznaczył się kształt cienia mężczyzny w kapeluszu. Rozległ się dźwięk krzesania ognia i w powietrzu pojawiły się kłęby dymu.

- Można się dosiąść?
- Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- A czy pytasz hydraulika, skąd wie jaki jest właściwy rozmiar kolanka? Poza tym, przyzwyczajenie to druga natura człowieka.
- Przyjechałeś specjalnie, żeby porozmawiać?
Dwight Garrett dosiadł się, zdjął kapelusz i umieścił go obok szachownicy. Zaciągnął się dymem i położył dłoń na jednym z białych pionów.

d4 - powiedział i wykonał ruch.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline