Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-10-2010, 17:53   #27
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Debata trwała krótko i mimo, że udział brało w niej dziesięcioro zupełnie różnych od siebie osób doszło do tylko jednej przepychanki. A i ta została szybko złagodzona gestem młodej Szwedówny, która miała w sobie na tyle dużo spokoju i siły, która się w nim przejawiała, że do dalszych dyskusji nie doszło. Dang rozdawszy dyspozycję Enoli, zarządził wymarsz. Prost, rozumiejący chyba zachowanie Thel, starłszy z czoła nową warstwę potu, pomógł wstać rudej szulerce po czym wszyscy ruszyli.

Schowani za zboczem żwirowej wydmy porośniętej rzadką suchoroślą, zamiast ją przeciąć jak to zwykle czynili gdy odwiedzali Morganów, skręcili na południe podążając wzdłuż niej. Odgłos starcia szybko ich dobiegł. Bitewne krzyki młodych wojowników Anangu przecięły wietrzny szum pustkowi wbijając się w serca podróżnych niechcianym niepokojem. Zupełnie niedaleko ich miała w końcu miejsce krwawa walka. Nie jakaś bitka na pięści między wstawionymi po dniu ciężkiej pracy farmerami. Nie bicie braminów na mięso i skóry. W tych okrzykach było sedno walki. Czyste ziarno konfrontacji i determinacja. Kryło się w nich zapewne jakieś wyjaśnienie faktu jak trybalom udawało się przetrwać na pustyni. Ale wyłuskać go, żaden z mieszkańców Bluff nie potrafił. Większość więc mimo dobrych przecież chęci odetchnęła w duchu, że postanowili, że nie będą wymierzać zemsty za zgwałconą Ann i zamordowanego Morgana, na co tak bardzo nastawał Viggo. Stawać naprzeciwko opętańczo rozwrzeszczanych i pędzących w ich kierunku trybali... Widzieć okrutnie wykrzywione twarze dzikich wymalowane w jakieś złowrogie wzory... Posiadając wyłącznie wsparcie Skurwiela, dziwnej konstrukcji karabinu Danga, paru łuków i proc. Dlaczego teraz wydawało się to wszystko tak bardzo niewystarczającym?
Nie wszyscy jednak uznawali tę decyzję za całkowicie właściwą. Viggo szedł z posępną miną mrużąc tylko zdrowe oko gdy pośród chłopięcych zawołań młodych wojowników, rozlegał się krzyk bardziej basowy i donośny. Bardziej spokojny, ale i bardziej bezwzględny. Szwed w swoim wieku mógł już widzieć ład. A może chcieć widzieć ład. W końcu pewne rzeczy nie powinny ich tak po prostu obejść. Jednak gdy Issa, jego mała siostrzyczka, spojrzała na niego te parę chwil temu, po prostu zamilkł.
Podążający obok Szweda, Fedd również wydawał się niewystraszony sytuacją, od której się oddalali. Spod zasłaniającej wszystko poza zmienionym okiem spozierającym na świat, chusty nie wydostawała się krztyna emocji na podstawie której można by było stwierdzić co zrobiłby wielkolud gdyby wędrował samotnie. A i idący na samym końcu Dang nie zdradzał niepokoju, który przecież wewnętrznie odczuwał zdając sobie sprawy z ryzyka jakie podejmują. Już kilka razy widział z oddali zachowanie przechodzących inicjację Anangu. Wyruszali na pustkowia na polowanie. Na gunura, czy na inne plemię... To nie miało znaczenia choć oczywiście im groźniejszy przeciwnik tym lepiej. Liczyło się trofeum, z którym mogli wrócić do rodzinnej wioski jako pełnoprawni mężczyźni. Tego już jednak Dang nie wiedział na pewno, bo to tylko wspomnienie z jednej z rozmów z ojcem. Tylko ojciec miał dość jaj by gadać z trybalami na pustkowiach. Na ich terenie.

Enola prowadziła milczącą grupę nasłuchującą odgłosów walki. Samych wrzasków. Czasem groźnych, czasem bolesnych i wystraszonych. Wydma jednak w pewnym momencie straciła na swej wysokości i Enola dla spokoju ducha zarządziła, by na długości około półsta metrów wszyscy się pochylili. Dalej było znów dobrze. Nikt nie poddawał dyskusji tej decyzji i tylko Mitch gdy dotarł do większej skały, którą mijali, przylgnął do niej i kierowany ciekawością lekko się wychylił. Nie było w tym nic specjalnie niebezpiecznego. Byli już daleko od pola walki. Po prostu chciał zobaczyć... Enola podeszła do chłopaka, by go pociągnąć za sobą, ale i ona przy tym lekko się wychyliła i w chwili gdy spojrzała na walczących daleko trybali, jej dłoń pozostała nieruchomo zaciśnięta na kurtce Mitcha. Po chwili stali już obok nich wszyscy poza zamykającymi pochód. Również nie odzywając się.
W obrazie, który zobaczyli było coś hipnotyzującego. Dwójka chłopców, która nie zdzierżyła oblicza rychłej śmierci pierzchała zhańbiona na północ, by już nigdy nie wrócić do swojej wioski. A samo starcie dobiegało końca. Sześciu rosłych mężczyzn otoczyło pozostałą na polu walki trójkę Anangu. Ci padali po kolei, aż został już jeden. Krzyczał coś gniewnie do otaczających go Anandiliyakwa, obracając się co i rusz do któregoś. Z jakąś długą włócznią chyba, choć ciężko było mieć pewność. Wymachiwał nią, zapewne świadom już swojego losu. Tak dzielnie nią wymachiwał i tak odważnie zbijał każde markowane podejście któregoś łowców, że można było mieć jeszcze cień nadziei. Czy zasługiwał na to by mieszkańcy Bluff mu dobrze życzyli, nie miało znaczenia. Jak się okazało niewiele rzeczy na pustkowiach miało znaczenie. Dzielny młodzian upadł na kolana uderzony przez jednego z łowców w plecy. Jego zwycięzca nie czekał aż chłopak zwali się na ziemię i ugodzony umrze. Kucnął przed nim i wykonał jakiś ruch... uderzenie w podbrzusze... jakby dobijające. Ciężko było stwierdzić, choć bolesny wrzask jaki wyrwał się z gardła Anangu zdecydowanie temu przeczył. Minęło dobrych parę sekund nim ostatni z przechodzących inicjację młodzian w końcu upadł twarzą na żwir, a jego oprawca powstał z wzniesioną do góry dłonią, w której dzierżył coś niewielkiego i ociekającego. Hyra odwróciła szybko głowę chowając ją za ramię Rufusa i z zaciśniętymi oczami zasłoniła usta. W tym też momencie Dang i Fedd pociągnęli wszystkich na dół i ponaglili przed siebie. Nikt z mieszkańców Bluff nie widział już jak ciepła i żyjąca jeszcze wątroba najmężniejszego z Anangu młodzieńca imieniem Wężowe Ucho, zostaje zjedzona na jego zamykających się powoli oczach przez sześciu łowców, którzy w ten sposób złożyli hołd wielkiemu wojownikowi.

Dalsza podróż przebiegła im w mniejszym, lub większym milczeniu. Niespełna godzinę po oddaleniu się od miejsca starcia trybali przecięli mijaną tak często drogę z gładkiego żwiru, która istniała tu przez nikogo chyba nieużywana od zawsze, a niedługo potem, koryto okresowej rzeki, którym w niektóre pory wilgotne płynie lekko kwaśna woda zasilająca pustkowia wokół Bluff w niezbędną wilgoć dzięki której farmerzy zapewniają mieszkańcom przeżycie. I tu też natknęli się na coś nowego. Z jednego z brzegów koryta wystawał kawałek blachy odsłonięty przez szalejące tu niedawno burstery. Zaryzykowali utratę dalszego czasu i odkopali całość, która nie wyjaśniła istoty znaleziska, ale przyniosła parę cennych skarbów. Sam obiekt nikomu poza Mitchem niczego nie przypominał. No chyba że coś na kształt załogowego pługu bez drążków do zaczepienia braminów. Młody mechanik jednak dałby sobie głowę uciąć, że widział coś podobnego w spalonej biblii pastora gdzie w paru ilustracjach pokazane było jak wkurwiony czymś strasznie Bóg zasyła na mieszkańców miasta podobnego do Bluff, całą masę kwaśnego deszczu. Pastor nie przepadał za tym fragmentem, bo i jasno z niego wynikało, że często przytaczany w książce Lud Wybrany musiały stanowić ghule, którym przecież kwaśne deszcze nie były straszne.
Wśród trofeów znalazł się schowany w skrytce pistolet na coś na kształt flary... lecz bez tychże flar. Trochę zżartych przez starość lin z zardzewiałymi karabińczykami, jakieś niedziałające urządzenie mechaniczne w plastikowej obudowie, rękawice bez palców, apteczka, oraz umocowane z tyłu „pługu” resztki żelastwa, które mogły być kiedyś silnikiem. Prost szybko dorwał się do apteczki mając świadomość ile skarbów może ona zawierać nawet po tylu latach, jednak we wnętrzu znalazł głównie stare bandaże, oraz zżarte przez pleśń środki w listkach aluminiowych. Gdy jednak usuwał kolejne pozostałości, natknął się na szczelnie zakręconą fiolkę z dużymi białymi tabletkami. Czas zniszczył większość oznakowań, ale dało się odczytać nazwę własną środka, która nic mu nie mówiła, oraz składnik aktywny. Ten ostatni jednak był tak zatarty, że nie wszystkie litery dawały się przeczytać. „De*trosulphenido*” głosiły drukowane litery. Prost zmarszczył brwi. Poza tymi tabletkami, oraz gumową saszetką opisaną lepiej zachowaną plakietką „5-AED'' - Płyn do infuzji dożylnej”, która leżała na samym dnie, w apteczce nie było już niczego użytecznego.
Całość być może prosiła się o dodatkowe zbadanie, ale nikt nie chciał nocować na otwartych pustkowiach toteż czym prędzej ruszyli na wschód. Gdy słońce chowało się już za horyzontem za nimi z ulgą powitali widok skał gdzie znajdowała się jaskinia Morganów.

***

Znowu wspiął się na skały, miał stąd doskonały widok na najbliższą okolicę, i świetną kryjówkę, wgłębienie między skałami, akurat na takiego małego chłopca, już kilka razy nabrał tatę i Mela, którzy go szukali, mozolnie wdrapując się na tę, tak łatwo dostępna tylko dziecku, skałę.

Teraz patrzył na zachód. Mówił mamie, że dzisiaj przyjdą. Hyra i inni. Tata dostanie tytoń, mama wodę, wujek Mel lekarstwo po którym będzie się mniej krztusił, a on coś słodkiego. Choć tak naprawdę to nie przepadał za słodyczami, ale lubił ten moment kiedy je dostawał, najlepiej od Hyry, która mierzwiła mu włosy, a potem wypytywała co słychać i wszystko ją ciekawiło, więc opowiadał jej o wspinaniu się, wyprawach z tatą, o rodzinie myszy, które mieszkały w jamce na północnej ścianie, a o których poza nim wiedziała tylko mama, bo przecież tata i Mel mogli je skrzywdzić, bo twierdzili, że najważniejsze jest przetrwanie, na co mama zawsze odwracała wzrok, więc przestali tak mówić, co było dobre, bo Sesibon wiedział,że mama ma rację, największy mysz miał na imię Dziadek i był też najmądrzejszy, przychodził kiedy Sesibon wołał go po imieniu, a przetrwanie oznaczało, że głodni ludzie jedli myszy, a przecież to by było złe, no i Sesibon w takim razie wolałby nie przetrwać, zresztą mama mówiła, że w chmurach jest niebo Pastora i tam jest bardzo dużo dzieci i wody, a on bardzo chciałby się pobawić z kimś swego wzrostu, tylko mama i Hyra były fajniejsze od innych dzieci, ale mama od czasu napadu, kiedy ktoś ją pobił,a dziadka zabił, dużo rzadziej się śmiała, a Hyra przychodziła rzadko. Mama za to mówiła, że najważniejsze jest mieć nadzieję.
Wpatrywał się na zachód tak mocno, że szczypały go oczy, znowu zapomniał mrugać, mama się śmiała, jak można zapominać o mruganiu, ale on naprawdę zapominał, więc korzystając z tego że sobie przypomniał, zamrugał szybko dużo razy, no i w końcu się pojawili. Byli jeszcze niewyraźną chmurą pyłu na horyzoncie, ładnych kilka mil stąd, nierozpoznawalną. Ale Sesibon wiedział.

Zszedł ze skały strasznie szybko, gdyby mama to widziała, pewnie by się zdenerwowała, cieszyła się, że tak zręcznie i wysoko się wspina , ale cały czas powtarzała że ma uważniej szukać oparcia dla stóp i rąk, no ale teraz miał przecież powód, żeby się spieszyć, biegł do jaskini, oddalonej o 100 metrów, mama wyszła mu naprzeciw.
- Idą - wyszeptał, bo się zmachał i zaschło mu w gardle. Mama bez słowa podała mu wodę. Woda gromadziła się na foli umieszczanej w dołku, było jej mało. Wypił powoli, nauczył się już dawno, że nie można łapczywie, bo człowiek się krztusi i wypluwa, a drugim dołku wody może jeszcze nie być. Mama roześmiała się i rękawem wytarła mu buzię. Lubił kiedy się śmiała, bo była wtedy najpiękniejsza na świecie, piękniejsza od księżyca i gwiazd, od dywanu z czerwonych kwiatów, które przynosił mamie wiosną, bo rosły wśród krzewów dwie godziny wędrówki na północ.
- Są jeszcze daleko. – powiedział nim zadała pytanie – Wracam.
Nie zdołała go zatrzymać, nie próbowała nawet. Patrzyła za synem. Na młodej twarzy powoli gasł uśmiech. Ogień stawał się popiołem.

Sesibon po kilku minutach ponownie leżał na niższej półce samotnej skały i wyciągał głowę z kryjówki. Teraz nie zapominał mrugać, licząc zapewne na to, że miedzy jego mrugnięciami, oddaleni jeszcze przybysze, będą wędrować szybciej.

Ale trwało to jeszcze godzinę. Szła ich tak duża grupa, że przez chwilę miał nadzieję, że będzie z nimi jakieś dziecko, drugi chłopiec, albo nawet od biedy dziewczynka, rozczarowanie na moment odbiło się na jego wesołej buzi, ale zaraz potem już się cieszył, widział przecież Hyrę i Danga i Enolę, i tego Micza co mu kiedyś wystrugał Auto, auto turlało się z górki i Micz mówił, że jakby zrobić takie większe to mogłoby zabierać ludzi i wszędzie by się jechało najwyżej pół dnia, tak szybko, że żaden gunur ani nawet burza nie mogłyby Auta dogonić.

Chłopiec kilka razy woził Autem Dziadka. Dziadkowi bardzo się podobało, ale Auto straciło koła i teraz czekało w tajnej kryjówce na Micza, żeby je naprawił. Chłopiec postanowił być cicho i wystraszyć wszystkich jak podejdą.

Był to plan całkiem łatwy w realizacji. Co prawda Sesibon nie wiedział, że Dang i Burke zauważyli cień jaki rzucała na skale chłopięca głowa, ale tylko oni dwaj, i obydwaj postanowili nie psuć dziecku zabawy. Sześciolatek potrafił się chować. Kiedy z okrzykiem Gunur, zeskoczył z trzymetrowego wzniesienia, prosto na dokładnie opatulonego Fedda, ten ledwo utrzymał równowagę. Chusta spadła z głowy, a z ust zaskoczonego dziecka wydobyło się okrągłe – Ooo... – zaraz jednak poprawione przez grzeczne ni to pytanie ni to stwierdzenie – Jesteś dobrym ghulem?Bo przecież Fedd przyszedł z przyjaciółmi. W oczach dziecka wyglądał na dobrego.

Zeskok chłopca prawie spowodował upadek Rufusa, ale ponownie powstrzymały go ręce Issy i Viggo, choć potrąconej przez mężczyznę Szwedównie wypadł zza paska nóż, i we trójkę patrzyli jak spada, zdawało się w w zwolnionym tempie, wbijając się ostrzem w czerwoną skałę, dokładnie między stopami Rufusa. Ciche gwizdnięcie Viggo wywołało paroksyzm śmiechu u całej trójki i była w nim też ulga, którą poczuli na widok śmiejącego się dziecka.

Potem Sesibon zaczął opowiadać, chaotycznie, o wszystkim naraz, zerkając co i raz na nowe twarze, Ghula i Pani w kapeluszu. Na stu metrach przebiegł miedzy nimi wszystkimi kilkanaście razy. Przytulając się do Hyry, rzucając na szyję Dangowi, opowiadając Mitchowi o wypadku Auta i zaglądając do plecaka Issy, który zresztą oferował się pomoc ponieść i zapewnił, że to nie dlatego, że są tam placki i pewnie jakiś sok, choć na słowo sok przełknął ślinę.

Potem szybko zrobiło się ciemno. Nie palili tej nocy ognia, więc siedzieli przed jaskinią, gdzie w świetle nocnego nieba było cokolwiek widać, tata i Mel dużo mówili, podobnie jak on sam, tylko mama wycofała się do głębszej jaskini.

Trochę też słuchał. Tata mówił ciężkim głosem o tym, że mama uparła się iść do Alice, i że się boi, że któregoś dnia zabierze dziecko i pójdzie. Sesibon pamiętał jak kiedyś tak tacie powiedziała, on sam bardzo chciał iść do Alice,wydawało mu się, że w w takim Alice, które jest miastem, to wiedział od mamy, musi być dużo dzieci, dziewczynek o imieniu Alice oczywiście, chociaż w Bluff żaden chłopiec Bluff nie mieszka, więc w sumie nie był pewien, a mama zamiast odpowiedzieć się śmiała. Więc on też się śmiał, bo mamy śmiech był zaraźliwy. Szkoda, że mama teraz nigdy nie śmiała się przy tacie.

Wtedy gdy podsłuchał tę rozmowę, tata wyglądał jakby był chory i prawie krzyczał na mamę, że to nie jego wina, że go wtedy nie było. Sesibon nie wiedział o czym mówią, ale bardzo chciał, żeby mama tacie przytaknęła, ale mama powiedziała, że potem był i że tata powinien iść za Anandiliyakwa i zginąć, bo wtedy mama nie stałaby się nikim i wtedy Sesibon poderwał się z posłania z krzykiem, bo już nie chciał żeby rozmawiali, choć na początku się cieszył, bo tak dawno tego nie robili, i w czasach kiedy rozmawiali i żył dziadek było po prostu dużo lepiej.
Dorośli wystawili warty, też chciał wartować, z wielkim Ghulem, bo miał do niego dużo pytań, na przykład czy ghule mają dzieci, albo żony i czy mają swoje plemiona jak trybale i gdzie mieszkają, i czemu im pomaga, skąd zna mamę i tatę i czemu nie ma zielonej skóry. Mógłby też wartować z Miczem, może wtedy naprawiliby razem Auto, albo zostałby w ogóle na wszystkich wartach, żeby rozmawiać, od dawna chciał zapytać Burke czy ścinanie włosów go też boli, bo Sesibona bardzo bolało jak kiedyś mama próbowała i jej uciekł. Pooglądałby też rzeczy Danga, bo traper mu czasem na to pozwalał i nawet tłumaczył do czego służą i Sesibon wiedział, że długi kij wyrzuca oszczepy, choć zapomniał jak się sam kij nazywa, no i miał koniecznie się zapytać Viggo czy oko już odrasta, bo tak mu kiedyś powiedział, że odrośnie tak jak ząb Sesibona, który akurat wypadł, w dniu kiedy Viggo przyniósł wodę i jedzenie i Skurwiel mu ten ząb zabrał, a Sesibon prawie się popłakał, bo chciał włożyć go z powrotem, żeby mama się nie martwiła. No i naprawdę ząb zaczął odrastać. Chciał to wszystko zrobić w nocy, bo potem wszyscy pójdą. Ale zdradziecki sen kleił chłopcu powieki i sam nie wiedział kiedy położył się obok Hyry i zasnął.

***

Hyra nie wiedziała, co ją obudziło. Po chwili dopiero zdała sobie sprawę, że nadmiar miejsca na posłaniu. Chłopiec w nocy wiercił się strasznie i w końcu musiała spać wręcz przyklejona do zimnej kamiennej ściany. Wzrok dziewczyny powoli przyzwyczajał się do ciemności, drobnymi ruchami rozruszała zdrętwiałe i obolałe ciało. Chłopiec musiał wyjść z jaskini. Chcąc nie chcąc, zręcznie manewrując miedzy śpiącymi, wyszła za nim.

Chłód pustynnej nocy szybko ją orzeźwił. Zobaczyła drobną sylwetkę Sesibona, oddaloną już o kilkadziesiąt metrów, pobiegła za nim, cicho go nawołując. Nawet się nie odwrócił. Dopiero po chwili przystanął, wyglądało jakby czegoś nasłuchiwał, a potem podbiegł do skały, tej z której skoczył na nich wczoraj. Próbowała go powstrzymać, nadal szeptanym krzykiem, nie chcąc z powodu psot dziecięcych wszczynać alarmu. Sesibon zaczął się wspinać, gdy dobiegła do ściany był już w połowie wysokości. Niewiele myśląc ruszyła za nim. Ścianka po której wchodzili nie miała 10 metrów wysokości, ale serce podchodziło jej do gardła, chociaż bardziej bała się o chłopca niż o siebie. Starała się stawiać stopy ostrożnie, tam gdzie chłopiec. Sesibon nie oglądał się za siebie.

Wartę pełnił Fedd. Nie siedział nieruchomo przed wejściem, przecież niebezpieczeństwo nie przyszłoby z pełnej śpiących ludzi jaskini. Okrążał skały. Dlatego kiedy jako trzeci znalazł się w miejscu cichej pogoni, Sesibon był już na szczycie. A Hyra w połowie drogi. Przełykał ślinę, gdy skała kruszyła się pod nogami dziewczyny. Nie miał szans tam się tą samą drogą wdrapać. Stał pod ścianą przysięgając sobie, że w razie czego ją złapie.
Dziewczyna w końcu dotarła na szczyt. Chłopiec stał wyprostowany, z szeroko otwartymi oczami, ale była pewna, że jej nie widzi. Podbiegła do niego i przygarnęła do siebie. Wydawał się nieprzytomny. Potrząsnęła nim mocno, raz, drugi i trzeci. W końcu spojrzał jej w oczy.
- To ty mnie wołałaś?

***

Było już grubo po zmierzchu i otoczone suchą fosą miasteczko pośrodku pustkowi pogrążone było w głębokim śnie po kolejnym dniu naprawiania szkód.
- Zrobimy to tradycyjnie. Fentanyl będzie na inną okazję.
Przez parę chwil leżąc na niewielkim wzniesieniu obserwowali przez lornetkę odlegle miasteczko. Kobieta, mężczyzna i trybal w podeszłym wieku. Pierwsza dwójka co i rusz wymieniała się lornetką, a koczownik jako jedyny siedział po turecku i patrzył w bezchmurne niebo. Gwiazdy świeciły dziś nieco inaczej niż zawsze. Mały gunur był jakby mocniejszy. Silniejszy. Tętnił czymś żywym i nieznanym. Duchy Kartiya natomiast wyglądały na przygaszone. Ich mdłe światło nie miało w sobie takiej iskry jak kiedyś. Oczywiście z pewnością nie gasło, ale i tak Kościany Nóż widział w tym powód by na jego niezmiennie wyglądającej zwykle twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- A generator? - spytała kobieta odwracając lornetkę na mały, słabo świecący czerwony punkcik pośrodku miasta.
- Jakiś domowy patent - odpowiedział mężczyzna - Niczego nie ryzykujemy.
Kobieta nie odpowiedziała. Wyciągnęła z kieszeni jakieś malutkie urządzenie i uniósłszy je w powietrze nacisnęła jeden z licznych na migotliwej konsoli przycisków.
- Tło jest znikome - odezwała się gdy urządzenie piknęło - Sygnał rozejdzie się daleko. Przynajmniej czterdzieści kilometrów.
Mężczyzna odwrócił się do trybala i skinął na niego głową.
- Nożu. Na zachodzie są jeszcze jakieś osiedla?
Trybal choć usłyszał nie odpowiedział. Nie odzywał się do nich nigdy. Pokręcił przecząco głową i wskazał kierunek północno-zachodni.
- Nawet jeśli są... no nie wiem. Co myślisz?
- Następny równoleżnik.
- W porządku Nelian.
- W porządku Mat.

Wstali i wycofali się w dół wzniesienia gdzie rozstawionych stało niemal dwadzieścia pojazdów spalinowych. Motory, ścigacze, opancerzone krążowniki pustkowi i najważniejsze: ciężarówki z ładunkiem i cysterna. I oczywiście przeszło cztery dziesiątki uzbrojonych wyrzutków połączonych wspólnym mianem Skoczków.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 18-10-2010 o 18:20.
Marrrt jest offline