Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-10-2010, 13:33   #69
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Leonard D. Lynch

Poranne wstawanie jest gorszym koszmarem, niż wezwanie piekielnych potworów. Podróż zatłoczonymi tramwajami do dzielnic fabrycznych wraz z tłumem niewyspanych, drażliwych i zazwyczaj brudnych i śmierdzących ludzi też jest swoistego rodzaju próbą charakteru.

Na domiar złego większość ludzi dzisiaj świętuje! Wszak jest 4 lipca! Jedno z ważniejszych świąt narodowych. Najwyraźniej jednak w tym kraju równości, są równi i równiejsi. Ci, co mogą odpoczywać w dzień świąteczny i ci, co muszą tego dnia tyrać w fabrykach, przy taśmach produkcyjnych i w innych tego typu miejscach. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że owego dnia związki zawodowe wymusiły na przedsiębiorcach skrócenie czasu pracy o połowę, więc mury fabryki opuścisz po sześciu, a nie dwunastu godzinach. Jadąc tramwajem słyszałeś plany robotników na dzisiejszy dzień. Większość planowała „zabalować”, cokolwiek nie znaczyło te słowo w ich żargonie.

W fabryce najpierw posłano cię do odebrania stroju roboczego. Brudnych, śmierdzących olejem spodni i koszuli w wyblakłym, niebieskim kolorze. W tym stroju nie odróżniałeś się od innych pracowników w fabryce, co było dla ciebie idealnym rozwiązaniem.

Potem miałeś spotkać się z brygadzistą – Jimem Coornem. Był to niski, przysadzisty, łysiejący mężczyzna o usposobieniu rozjuszonego dobermana i zgaszonym papierosem trzymanym nerwowo w ustach.
Oprowadził cię po fabryce pokazując położenie najważniejszych budynków.

- Tutaj masz biurwencję – wyjaśnił pokazując budynek zaraz przy wejściu. – Najlepiej trzymać się od nich z daleka, lecz raz w tygodniu dostajesz tam swoją kasę.

Szliście dalej.

- Tutaj masz składy i magazyny – wskazał dwa sporej wielkości budynki sprawiające dość paskudne wrażenie – wybite okna, deski i odłażący tynk ze ścian zewnętrznych. – W magazynie A trzyma się półfabrykaty, odlewy przyjeżdżające z huty i inne takie. Uważaj na tory obok nich, bo czasami towar przykolebie siem tu pociągiem, kumasz. Magazyn B to skład szmat, narzędziownia, olejownia i takie tam. A C-tka to magazyn gotowych produktów. Magazyny wała cię intereszą młody, bo tam nie dygasz. Ale czasami trza będzie, to pobiegniesz tam po coś. Więc musisz wiedzieć, że na naszej zmianie robi tam Adelcia. I to Adelcia tam szefuje, nie Duvarro czy inszy Figgins, kumasz? I masz być, kuźwa twoja mać, uprzejmny. Bo jak nie będziesz to ci Adelcia tą buziuchnę jak nic przefasonuje, kumasz. Ostra jest ta nasza Adelcia. He, he, he – zaśmiał się i rozkaszlał ostrym kaszlem suchotnika.

Poszliście dalej.

- Tutaj masz trzy hale fabryczne – kontynuował brygadzista jak już złapał oddech. - Pierwsza to hala obróbki skrawaniem. Tutaj, oprócz takich jak ty nieudolników, robi elita robotników – tokarze, ślusarze i inni fachmani. Ty będziesz jedynie zamiatał po panach fachowcach, młody. Druga to kuźnia i hartowania, widzisz tamtą dziurę. Kilka dni temu jebnął tam kocił i zabił kilka osób. Teraz tamten fragment masz omijać, póki zarząd nie wzmocni konstrukcji. Ale praca idzie dalej. Nie będziesz tam sprzątał.
No i kolejny ostatni budynek to dokształtka. Tak ją nazywamy. Tutaj elementy robione na skrawaniu przechodzą ostatnie szlify i kontrole jakości.




- Tamten budynek jest najważniejszy dla ciebie – wskazał ostatni z omawianych budynków, szeroki ceglany barak zaraz obok płotu odgradzającego fabrykę od ulicy. – To pomieszczenia gospodarcze: umywalki, klopy, szatnie i takie tam. Czasami podygasz tam z miotła i szuflą. A teraz koniec obchoda i idziemy robić.

Poszliście na halę maszynową.

Twoją rolą, jak się okazało, jest dbanie o to, by dwanaście stanowisk miało potrzebne im materiały – dyganie do magazynu, po zbożową kawę, zbieranie odpadów – ostrych jak brzeszczoty wiórów, których dziesiątki kilogramów ładujesz łopatą i grabiami na specjalną taczkę, i wywozisz na złomowisko znajdujące się na tyłach magazynów, na ogromną górę podobnych odpadków.

Szybko nauczyłeś się, że młody pomocnik nie będzie miał łatwego życia. Dla roboli jesteś popychadłem. Ci na maszynach uważają się za lepszych, niż reszta. Są wredni, aroganccy i nie przebierają w słowach, kiedy coś zrobisz ich zdaniem za wolno. Jednym słowem pierwsze sześć godzin jest cholernie ciężkie. A praca na hali nie pozostawia zbyt wiele marginesu na jakikolwiek rekonesans. Na szczęście masz to w nosie i wystarczy pobyć tu kilka dni, by dowiedzieć się tego, na czym ci najbardziej zależy. Potrzebujesz jednak jakiejś dobrej strategii działania.


Walter Chopp

Pociąg przyjechał i opuścił stacje o czasie. Nawet jeśli miałeś „ogon” to nie udało ci się go zauważyć. Może to oznaczać, że ten ktoś jest tak dobry, lub że nikt się już tobą nie interesuje.

Nocny pociąg do Nowego Yorku jest umiarkowanie zatłoczony. Ta ilość ludzi odpowiada ci. Jest ich wystarczająco wielu, by nie siedzieć samemu w przedziale – inna sprawa, że na twój widok ludzie często sami opuszczali swoje miejsca i zabierali bagaże. Cóż. Nie dziwiłeś im się wiedząc, jak wyglądasz.

Dopiero jakiś mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako John Williams, nie czmychnął z przedziału i uprzejmie wypytał, czy nie potrzebujesz pomocy. Jak się szybko okazało jest ona policjantem podróżującym do rodziny mieszkającej w Filadelfii. Musiałeś przyznać, że dzięki temu spotkaniu podróż minęła przyjemniej. A John obudził cię przed stacją w Nowym Yorku.

- Powodzenia, panie Walterze – powiedział na pożegnanie ściskając ci rękę po męsku.

Nie wiesz czemu ale ta jego dość oschła i policyjna życzliwość dodała ci otuchy. Czasami zwykłe, nic nie znaczące spotkanie, potrafi podnieść na duchu bardziej, niż można by było przypuszczać. Tak też było i tym razem.

* * *

Nowojorski dworzec był ogromny i cały udekorowany flagami narodowymi. Dopiero wtedy skojarzyłeś fakt, że dzisiaj jest 4 lipca. Dzień, kiedy Stany Zjednoczone stanęły do walki z tyranią brytyjską i symboliczny moment uzyskania niepodległości. W jakiś dziwny sposób, idąc wraz z innymi podróżnymi przez udekorowany dworzec, czułeś się inaczej. Zbieżność daty z podjęciem kolejnych działań była ... zastanawiająca. Nie wierzyłeś w symbolizm, lecz skoro istniały na świecie prawdziwe potwory to może inne, wydawać by się mogło że niedorzeczne sprawy, są również prawdziwe.

Pociąg przybył do miasta z niewielkim opóźnieniem. Było wpół do siódmej rano. Czułeś się zmęczony, niewyspany i brudny, a na dodatek zaczęły cię boleć obrażenia.

Niedaleko dworca był mały motel, w którym bez trudu otrzymałeś klucze do pokoju. Tam mogłeś się ogarnąć, zażyć aspirynę i odpocząć chwile przed spotkaniem z Jasonem.

Motel opuściłeś z zapasem czasu, mając zamiar załatwić klika drobnych rzeczy, nim udasz się do Central Parku.

Nowy York różnił się od Bostonu. Budynki w nim były dużo większe. Strzelały ku niebu niczym wieże. Mniej samochodów na ulicach rekompensowali z nawiązką roześmiani, szczęśliwi ludzie zapełniający chodniki. I może tak było zawsze, albo była to kwestia Dnia Niepodległości, lecz czułeś się tutaj ... dobrze.




Do Central Parku dotarłeś tak, jak sobie to zaplanowałeś. Musiałeś przyznać, że ogrom tego miejsca rekreacji i wypoczynku robił wrażenie.

Każdy przechodzień bez słowa wskazał ci miejsce, w którym zbudowano stoliki szachowe. Już z daleka zobaczyłeś, graczy i znajomą twarz. Najwyraźniej detektyw Garrett miał sportowe usposobienie. Jeśli szachy uznamy za sport.


Dwight Garrett


Niedziela – 3 lipca 1921r

Słoneczko świeciło radośnie. Odgłosy z miasta dochodziły do was dziwnie uśpione. Była niedziela. Mało kto pracował. Gdzieś jednak słychać było sygnał syreny alarmowej – karetka, policja lub straż pożarna.

Podczas gry rozmawialiście. Właściwie mówiłeś głownie ty zachęcany spojrzeniami Jasona. Twój zleceniodawca patrzył spokojnie. Miał do tego prawo. W końcu płacił za twoją pracę. Płacił niemało.

- Widzisz, Garrett – powiedział w końcu przesuwając kolejny pionek, powoli spychając cię do defensywy. – Nie chciałem ci wcześniej robić mętliku w głowie, nie będąc pewnym, na co trafisz. I z czym tak naprawdę wiąże się sprawa Victora Prooda. Twój ruch.

Poczekał, aż przesuniesz swoją wieżę na miejsce w które musiałeś ją przesunąć by ochronić swojego króla, a potem ją zbił gońcem.

- Wtedy, w tej sprawie, wiele rzeczy poszło nie tak. Musieliśmy coś zrobić. Czytałeś gazety, więc wiesz co. Moi koledzy to były dobre chłopaki. Były, ponieważ do dnia dzisiejszego przeżyłem jedynie ja. Trzy samobójstwa i jeden zgon z przyczyn naturalnych, postrzał podczas wymiany ognia z gangiem okradającym banki. Ta sprawa ... zmieniła nas i przysięgaliśmy sobie, że nikomu o niej nie powiemy. Twój ruch – przypomniał.

Nieco zaskoczyłeś go swoją decyzją. Brand popatrzył z uznaniem.

- Powiem bez ogródek. Victor Prood uratował nam tam wszystkim tyłki. Nikt z nas nie wyszedłby żywy z tego domu gdyby nie jego ... zdolności.

Spojrzałeś na niego zaciekawiony.

- Jestem już starszym i bogatym mężczyzną, więc nie boję się tego powiedzieć. Tam, w domu tej sekty, stanąłem oko w oko z diabłem, Garrett. I nie mówię tego w przenośni. Wiem co wiedziałem. Chociaż tak naprawdę nie do końca wtedy zdawałem sobie z tego sprawę. To .. nie byli ludzie. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, lecz to nie byli ludzie. Diabły. Tak chyba można było je opisać. Kule nie czyniły im większej krzywdy, zresztą większość chłopaków nie miała odwagi strzelać. Taki mały funkcjonariusz, wołaliśmy na niego Shorty, stał jak słup soli, a te bestie rzuciły mu się do gardła i rozszarpały na strzępy. Dosłownie, Garrett. Na karku mieliśmy jeszcze ludzi, którzy najwyraźniej byli w zmowie z tymi monstrami. I na dodatek mieli broń. Nie mieliśmy szans. Kolejny z chłopaków padał zabijany przez te zębate stwory z kopytami. I wtedy do akcji wkroczył Victor Prood. Niczym anioł stróż. Zaczął recytować jakieś niezrozumiałe słowa i te stwory ... odeszły, uciekły, aczkolwiek niechętnie. A ludzi ...sam wiesz. Poza jednym. Tym całym różnookim przywódcą. Ale chcieliśmy go też odstrzelić. Tylko dostał kilkanaście kulek i przeżył. Powieszenia juz nie przeżył – dodał z nutką mściwej satysfakcji w głosie przesuwając kolejną figurę.

- Szach i mat – powiedział spokojnie Jason Brand jak zwykle wygrywając partię.

Jakoś nigdy nie mogłeś mu dać rady. Może, gdy będziesz na emeryturze, jak Jason i będziesz miał czas ćwiczyć kilka godzin dziennie w końcu doczekasz się dnia, w którym uda ci się zwyciężyć partyjkę. Nie to że byłeś słaby. O nie! Po prostu skubaniec znał na pamięć większość rozegranych na świecie partii, a z szachów zrobił swoją religię.

- Wpadnij jutro na rewanż. O tej samej porze. Może przypomnę sobie coś jeszcze ....


Poniedziałek – 4 lipca 1921r

Miasto żyje dzisiejszą paradą, która ruszy z Times Sqare głównymi arteriami Nowego Yorku. Potem pokaz fajerwerków nad Zatoką Hudson i parada jachtów przed nim. Miasto świętuje. Świętuje cały potężny i wielki kraj. Każdy Amerykanin – od drugiej popołudniem wszystkie fabryki wstrzymują produkcje, ludzie wychodzą do domów by móc pokazać Prezydentowi jak bardzo kochają Amerykę.



Ty znów usiadłeś przed Jasonem Brandem z postanowieniem – jak zawsze zresztą – tym razem go ogram. Jason uśmiechnął się i skłonił lekko głową.

I wtedy, ponad jego ramieniem zobaczyłeś znajomą postać zbliżającą się w waszą stronę. Sińce na twarzy nie mogły zmienić go aż tak bardzo. Walter Chopp...


Vincent Lafayette

Paranoja bywa zła, lecz gorszy mógłby okazać się jej brak.
Nikt cię nie śledził. Nikt nie jechał za tobą. Mogłeś swobodnie kontynuować swoje odchody”. Także na wyścigach hartów nie doszło do żadnego wartego większej uwagi incydentu.

W firmie taksówkarskiej, reprezentowanej przez tłustego cwaniaka o imieniu Olaf, dokonałeś bez przeszkód i po małym transferze prezydentów z portfela do portfela kolejnej wymiany taksówki i mogłeś zająć się dalszymi przygotowaniami.

Wieczór spędziłeś z Marry. Po części z obowiązków, po części z powodów jak najbardziej osobistych.

Najpierw spotkanie z Pennywisem. Boże! Już w połowie zacząłeś żałować, że zaprosiłeś tą kreaturę do swojego teatru. Że musiałeś wysłuchiwać jego słów na temat programu. Obserwować jak popija wino i uśmiecha się obleśnie patrząc na Merry lub ... ciebie. Boże!
Już chyba wolałbyś spotkanie z Shashanus. Było by w nim mniej okropieństw

* * *


Potem z Marry wędrowaliście po klubach i barach – wszędzie tam, gdzie można było nacieszyć wzrok tancerkami i artystami. Nie były to najciekawsze miejsca. Zadymione speluny, podejrzane kluby, kabarety i sceny z varietes. Hałas, dym, potajemnie sprzedawany alkohol, krzyki i gwizdy. Zwykła, bostońska codzienność wieczorowa. To, co dość prymitywni osobnicy, udający śmietankę artystyczno – kulturalną uważają z nowoczesną sztukę. A co dla ciebie warte jest jedynie przelotnej uwagi i lampki dobrego wina na spłukanie posmaku goryczy i żalu z ust i gardła.

Stany Zjednoczone ostatnio mocno cię zawodzą. Z kraju wolności, jaką ci obiecywały, stały się państwem policyjnym, zabraniającym nawet picia alkoholu swoim obywatelom. A ty – Francuz z winem zamiast krwi i duszy – musiałeś ukrywać swoja narodową tradycję.

Rajd po tych „miejscach sztuki” zaowocował zarwaną nocą – coraz częściej to ci się zdarzało odkąd zająłeś się sprawą Victora Prooda. Jednak nie był to daremny wysiłek. Po pierwsze – udało ci się umówić z kilkoma „artystami”, których „występy” mogły „uświetnić” pokaz „Tiger Lilles” .

Twój spisek zaczynał się krystalizować.

Z łóżka wygrzebałeś się wczesnym popołudniem obudzony hałasem, jaki czyniła parada przechodząca pobliskimi ulicami. No tak! 4 lipca! Jedno z większych świąt USA o którym jako obcokrajowiec bardzo często zapominasz. Przypomniałeś sobie, że masz zaplanowany na dzisiejszy wczesny wieczór pokaz dla dzieciaków z bogatych rodzin. Spektakl jakże zabawny i daleki od spraw mrocznych i obscenicznych. Ghouli i Pennywisa. Nie pozostało ci zbyt wiele czasu do przygotowań.

Około drugiej byłeś już w teatrze, gdzie przygotowania trwały pełna parą. Zdołałeś wypić aspirynę gdy Lupin przyniósł wiadomość.

- Godzinę temu dzwoniła niejaka Otylia Callahan. Prosiła by pan oddzwonił, jak tylko będzie mógł. W domu jest do czwartej. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o zaproszeniu. Zostawiła numer. Merry nie będzie zadowolona – zachichotał, jak uczniak.

Serce zabiło ci szybciej, jak kochankowi przed pierwszą schadzką....


Herbert J. Hiddink

Trzeba przyznać, że Kate jak chce, to potrafi wyglądać ładnie. Wzorzysta suknia tylko podkreśla jej urodę. Widać jednak, że sekretarka jest nieco spięta twoją dziwaczną prośbą.

Doskonale wie, że żona wyjechała. Być może zaczyna podejrzewać cię o nieco inne zamiary. Pytanie jednak, dlaczego przyszła? Czyżby ...
Nie, no chyba nie ...

Wyścigi psów cieszą się w Bostonie równie dużą popularnością co wyścigi konne i bejsbol. Nic więc dziwnego, że trybuny uginają się pod ciężarem widowni i kibiców, a bukmacherzy nie wyrabiają z wypisywaniem kwitków na zawierane zakłady.

Lubisz tego ducha panującego w tych miejscach. Napięcie, emocje, nerwy, nadzieje gasnące wraz z ogłaszanymi wynikami gonitw lub wrzaski radości farciarzy, którym udało się obstawić prawidłowy wynik. Szelest banknotów. Smak wolności. Smak Ameryki.

Wraz z Kate i Georgem Luzem udało ci się zdobyć miejsce, z którego bez trudu widziałeś Wagonowa. Koło niego brylowała nieco spięta Amanda. Nawet z daleka widać było że Rusek pożera jej wdzięki wzrokiem, kiedy dziewczyna nie patrzy. Podobnie, jak Garrett kiedyś w kawiarni, zdaje się wieki temu. Oprócz Amandy obok Wagonowa kręciło się jeszcze kilka panienek i kawalerów. Nie ma co. Facet w jakiś sposób troszkę ci imponuje.
Niepokój wzbudzają dwaj ochroniarze Wagonowa. Postawne draby w garniturach, które mają oczy wszędzie wokół. Na szczęście Georg poradził sobie i odczekał moment, kiedy nikt nie zauważył, by zrobić zdjęcie Wagonowi.

Na wyścigach nie wydarzyło się nic godnego uwagi. No, może poza radością Kate, która wygrała 75 dolarów stawiając na jakiegoś psa, który nazywał się dokładnie tak, jak jej szczeniak z dzieciństwa czy coś. Kobiety.

Popołudniem pojechałeś do cerkwi, by pomodlić się za dusze ofiar wypadku w Duvarro Sprocket. Równie dobrze mogłeś udać się na ceremonię tańca deszczu Indian. Czułbyś się podobnie. Mszę odprawiano po rusku. Modlono się w drugą stronę. Śpiewano tak, że nie miałeś szans dotrzymać nikomu kroku. Ubierano tak, że poczułeś się jak we wschodniej Europie. Na pewno zwróciłeś uwagę wielu osób. W tym samego pastora, czy jak prawosławni nazywają sowich duchownych – popa. Brodaty, w dziwacznym stroju, lecz z sympatycznym spojrzeniem. Wiesz, że gdybyś chciał z nim porozmawiać będzie na pewno cię pamiętał.

Wieczorem czekało cię spotkanie z szefem przysłanej ochrony. Nazywał się George Weston. Solidy ex-wojskowy zasłużony w wojnach kolonialnych. Szarooki, postawny i wredny drań, któremu nawet dobermany schodzą z drogi.
Tobie nie schodzą. Więc zasugerowano ci, byś nie wychodził po zmroku bez uprzedzenia Georga i jego chłopaków – dwóch zapaśników o imieniu Timbo i Wally.
Łosiek już wrócił do służby. Twardy czarnuch. Niestety nie pamięta za wiele z wydarzeń, które miały miejsce tej nocy. Tylko potworny smród i ból czaszki.

Wtargnięcie do twojej posesji zaniepokoiło innych sąsiadów. Wiesz, że najbliżej mieszkający zastosowali podobne środki bezpieczeństwa do ciebie. To się nazywa histeria zbiorowa, ale przy okazji odwraca uwagę od twoich działań.

Rano w Dzień Niepodległości zjawił się odświętnie ubrany Luze i przyniósł odbitki zdjęć. Jak na twój gust dobra robota. Widać wyraźnie i Wagonowa i towarzyszące mu osoby. Całkiem sympatyczna ta koleżaneczka Amandy, nie ma co.

Dzisiejszy dzień w Bostonie będzie jednym wielkim szaleństwem od godzin popołudniowych. Parady. Pokazy sztucznych ogni. Występy artystyczne. A wieczorem zabawa przeniesie się z ulic miast do prywatnych rezydencji, do barów i restauracji przybierając bardziej „tradycyjne” formy.

Zakładając odświętne ubranie czujesz jednak jakiś dziwny, trudny do uzasadnienia niepokój... Jakby 4 lipca 1921 roku miał przynieść coś nowego w życiu H.J. Hiddinka. Stojąc przed lustrem i dopasowując krawat czułeś .... obawę.

A przecież wieczorem miałeś umówiony raut wydawców w jednej z elegantszych restauracji miasta. Zwykłe, od dawna zaplanowane spotkanie towarzyskie.


Amanda Gordon


Wyścigów psów obawiałaś się kompletnie niepotrzebnie.

Wagonow był miły, szarmancki, sympatyczny i na swój „burżuazyjny” sposób czarujący. Gdybyś nie wiedziała, kim tak naprawdę jest ten „diabeł w skórze bawidamka”, uznałabyś go zapewne za niegroźnego amanta i przedsiębiorczego finansistę. W rozmowach z jego otoczeniem bez trudu dowiedziałaś się, że Wagonow poza „Dance Macabre” posiada jeszcze małą manufakturę włókienniczą, która działa jednak dość prężnie oraz niewielką stocznię produkującą kadłuby nowoczesnych jachtów. Jego bliski współpracownik – niejaki Kajetan Wierzbowsky, oczarowany twoim uśmiechem oraz nie widząc w tym nic groźnego napomknął również o tym, że szef szykuje się do wykupienia pakietu większościowego pewnej bostońskiej firmy z branży stalowej. Ponoć dogrywa już szczegóły z jej właścicielem widząc spory zysk w kontrakcie zbrojeniowym z Rządem.
Sygnał alarmowy rozdzwonił ci się w głowie.
Oczywiście to była jedyna poważniejsza informacja zdobyta podczas wyścigów. Większość rozmów dotyczyła mniej ekonomicznych tematów. Sztuki, kobiet, psów – i jednych i drugich Wagonow był wielkim wielbicielem, jak sam zapewniał z uśmiechem.

Oczywiście pożegnał cię kwiatami i zaproszeniem na kolację, lecz grzecznie odmówiłaś.

Po powrocie do domu nigdzie nie widziałaś już „ogona”. Albo Wagnow odpuścił, albo szpieg lepiej maskował swoją obecność.

Po przebraniu się zasiadłaś do notatek swoich i Lafayetta przygotowując się do jutrzejszej korekty tłumaczenia „Tajemnicy Kuturbów”. Nie był to najlepszy pomysł. Mimo, że nie czytałaś właściwie teraz książki, to i tak wiedziałaś co się w niej znajduje. I to wystarczyło. Kiedy położyłaś się spać śniły ci się koszmary. Główną rolę grał w nich Wagonow, który okazywał się ghoulem i kiedy w końcu dałaś mu się pocałować, dogryzał ci pół twarzy, by potem wręczyć kwiaty.

Kiedy w końcu zasnęłaś dobrym, zdrowym snem spałaś prawie do wpół do jedenastej.

Poniedziałek był wielkim świętem narodowym. Co prawda dla ciebie oznaczało to jedynie to, że służba może skończyć nieco wcześniej swoją pracę. Wstałaś z godzinkę później.

Ledwie zakończyłaś toaletę i walczyłaś ze sobą by zabrać się do pracy ktoś zadzwonił do drzwi. Pokojówka otworzyła i po chwili przyniosła wielki bukiet czerwonych róż oraz drugi, z żółtych z kolejnymi karteczkami.

- Tym razem absztyfikant przyniósł je osobiście. Poprosiłam, by poczekał w saloniku, a ja zapytam, czy panienka raczy go przyjąć. No. No. Dwa bukiety na raz. Musiała panienka zrobić na nim naprawdę ogromne wrażenie.

Rzuciłaś okiem na karteczkę przywiązaną do bukietu czerwonych.

Piękne czerwone róże dla cudownej i czarującej Amandy Gordon, której uśmiech rozjaśnia mi samotne wieczory i długie, niespełnione noce. Oddany sercem i duszą Wagonow”


Przy drugim bukieciku wisiała wypisana identycznym charakterem pisma karteczka.

„Dla szanownej Rose Modest za wspaniały artykuł dotyczący mojej działalności. Zapraszam na obiad w wykwintnej restauracji. Ufam, że szczera rozmowa ze mną otworzy Pani oczy na moją osobę. Tym bardziej, że jest Pani niezwykle podobna do osoby, do której me serce pała czystą, wzniosłą miłością. Spragniony rozmowy. Wagonow.”

Poczułaś, że robi ci się słabo i gorąco na przemian.

- Co mam powiedzieć owemu dżentelmenowi, panienko? – głos pokojówki otrzeźwił cię nieco.
 
Armiel jest offline