Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-10-2010, 13:33   #66
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Szedłem dalej. Początkowa pewność jaką nabyłem po dwóch kolejkach w barze szybko minęła.
Stało się … już teraz … Może gdybym wcześniej porozmawiał z tym Jerome, udałoby mi się wtedy kogoś ostrzec, coś powiedzieć, zwrócić uwagę. Ale teraz jest już za późno.
Stało się … plan zamachowca został rozpoczęty. Ta kobieta z obsługi … która według barmana potrafiła każdego postawić do pionu nie żyła. Ale czy aby na pewno … z jednej strony to był zawodowiec a ona ponoć była twarda. Nie … czemu myślę w czasie przeszłym. Jest twarda … tylko ona może pomóc w ewakuacji. Ona wie wszystko … wie jak odwrócić bieg wydarzeń kierujących sterowiec ku katastrofie.

Nim się zorientowałem stałem przy miejscach zajmowanych z panną Casse. Odstawiam trzymaną w dłoni butelkę na moje miejsce. Sam natomiast klękam i zaczynam zapinać pas Iris. Opowiadam jej o tym co się stało, o moich przypuszczeniach, które zaczynają nabierać realności, o bardzo złej rzeczy która zdarzyła się w przepierzeniu dla obsługi. Mówię do niej spokojnym głosem, staram się ukryć cały mój niepokój. Wiem, że mnie słyszy, jednakże nie mam pewności czy uczyni cokolwiek. Lepiej żeby została na miejscu. Nie mogę teraz się nią zajmować.

- Proszę tu siedzieć i się nie ruszać. Jeśli dojdzie do katastrofy to pasy zdaje się są jedynym zabezpieczeniem. Ja pójdę sprawdzić co dzieje się z tą biedaczką ... może jeszcze żyje … musi żyć.

Droga powrotna. Rzędy pustych foteli. Rozglądam się po wnętrzu gondoli … prawie wszyscy pasażerowie tłoczą się przy wyjściu na taras. Ja obieram inny kierunek…

Czuję pod nogami chrzęst potłuczonego szkła. Doszedłem do miejsca gdzie za kotarą znajduje się kobieta z obsługi. Odsuwam zasłonę. Widzę jak leży ... jak z rany z tyłu głowy sączy się krew. Schylam się nad nią, delikatnie odgarniam włosy z szyi. Dotykam ciała w poszukiwaniu pulsu.

Żyje. Oddycha płytko...Barman miał rację ... twarda sztuka...Wstrząs mózgu? Zapewne. Pęknięcie czaszki? Prawdopodobne...Powinienem ją przede wszystkim gdzieś ułożyć, zabezpieczyć i unieruchomić kark oraz głowę...No i trzebaby opatrzyć jeszcze tył głowy, z rany nadal cieknie ciemna krew ... nie lubię widoku krwi ...

Rozglądam się po wnętrzu przepierzenia. Metalowe tubusy ... na jednym brunatny ślad krwi. Rozbity interkom na ścianie, metalowa skrzyneczka przymocowana naprzeciw. Wstaję, jeden krok ... czuje jak coś lepkiego przytrzymuje moje stopy ... lepkiego i śliskiego. Nagle lewa noga odjeżdża mi do tyłu. Łapię się jedynej rzeczy jaka akurat wpada mi w ręce. Metalowy składany stolik przymocowany do ścianki kabiny ratuje mnie przed upadkiem. Mocne podparcie rąk pozwala mi wstać. Sięgam do metalowej skrzyneczki na ścianie. Otwieram drzwiczki. Widzę bandaże, opatrunki, flaszki z płynem, proszki posegregowane w słoiczkach, nożyczki ... Ręce gorączkowo przeszukują szafkę ... zabieram wszystko co jestem w stanie pomieścić w dłoniach.

***
Dziewczynka biegła korytarzem. W prawej dłoni trzymała zielono żółtą wstążkę do której przywiązany był drewniany wycięty z jednego kawałka drewna kształt. Konik był zielony z białą grzywą, tego samego koloru był także ogon. Czarne namalowane punkty wyznaczały oczy. Konik namalowaną miał także uprząż oraz niebieskie siodło. Z każdym krokiem dziecka wydawał odgłos ... nie było to końskie rżenie a dźwięk toczących się po marmurowej podłodze drewnianych kółek ... były brązowe ... jasno brązowe ... w kolorze surowego drewna. Dźwiękom podskakującej na podłodze zabawki towarzyszył radosny śpiew dziecka.

Daleko za zbożem
Za górą, za morzem
Od nocy do rana
Czeka ukochana
Osiodlam konika
Co po łące fika
I do niej pojadę
Wszystko tutaj zostawię
Chodź koniku do mnie - tu
Pojedziemy tam - haj!
Dam ci owsa, dam ci cukru
Heta, wista, wio - hej!
Gnaj koniku miły, gnaj
Patataj, patataj
Gnaj koniku miły, gnaj
Patataj, patataj... *

/Kukiz/

Nagle rozległ się rozdzierający ciszę panującą w kamienicy płacz dziecka. Wybiegłem z gabinetu. U stóp schodów leżała Etienne, trzymając się za główkę, krzyczała, z pod jej palców sączyła się krew. Dwa kroki dalej leżała zabawka ... zielony drewniany konik. Chwyciłem dziewczynkę, wziąłem na ręce ... tuląc do piersi pobiegłem do łazienki. Przemyłem ranę wodą utlenioną, potem przyłożyłem opatrunkiem i okręciłem bandażem. Jak potem powiedział doktor Friedman rana była niegroźna i że z czasem całkowicie zniknie nie pozostawiając śladu.


***

Patrzę na nieprzytomną kobietę, nawet nie drgnęła gdy opatrywałem jej głowę. Gazik przyłożony do rany i okręcony bandażem pomógł, krew przestała się sączyć. Więcej i tak nie jestem wstanie zrobić. Wychylam głowę z za kotary. Widzę jak wewnątrz gondoli panuje istny chaos. Czyjeś krzyki, potrącona przez kogoś kobieta leży na podłodze. Wychodzę z pomieszczenia służbowego. Cholerna kotara plącze się co chwila zasłaniając mi widok. Zrywam ją mocnym szarpnięciem.

- Hej!!! Tutaj!!! Potrzebuję pomocy!!! - Krzyczę do poruszających się bez wydawałoby się konkretnego celu ludzi. Podbiegam do mężczyzny w koszuli takiej samej jaką noszą członkowie załogi. Chwytam go za rękę ...
- Ona jest ranna!!! - staram się przekrzyczeć wszystkich.
- Aldi! - rzucił steward, jakby otrząsając się z tępej obserwacji akcji za oknem - ...trzeba jej pomóc! Chodźmy!
Wpadliśmy z powrotem do służbowego pomieszczenia. Steward od razu złapał dziewczynę za nogi.
- Ostrożnie! Zrobi jej pan krzywdę!
Puścił kostki kobiety i popatrzył do góry, jakby był oszołomiony. Był oszołomiony...Ręce trzęsły się jak liście osiki.
- Trzeba ją gdzieś ostrożnie przenieść i położyć. Jest tu jakaś leżanka? Przydałyby się nosze, albo jakieś drzwi.
- Tak...Nosze...Tak...- złapał się za głowę, a potem poleciał dalej i spod szafek wyciągnął długą, twardą i szeroką deskę - Tu mamy jak się czasem przewozi chorego...
- Dobrze ... teraz zastanów się gdzie można ją przenieść i położyć.
- Najlepiej...Chyba na fotel podróżny...Tam są pasy...
- Powinna chyba leżeć ... nie ma tu jakiejś leżanki? - pytam wystraszonego jeszcze bardziej niż ja stewarda.
- Nie ma...Przecież tu ciasno, widzi Pan. Tylko zapasy, spadochrony, lekarstwa i aparat łączności. Śpimy w swoich fotelach, jak pasażerowie...
- To lepiej niech leży na noszach ... coś Pan powiedział? Spadochrony ... jak się tego używa?
- No taka ostatnia deska ratunku...Ale...Nie powinienem może tego mówić w takiej chwili...Między nami - to mniej więcej tak jakby pan wyskoczył z parasolem...Ostateczność...

Chłopak ochłonął trochę...Widać, że musiał przejść jakieś podstawowe szkolenie medyczne - bo jakoś radzi sobie z ostrożnym położeniem kobiety na noszach. Pomagam mu, ale poczyna sobie dużo lepiej ode mnie. Widzę, jak drżącymi rękoma za pomocą paska unieruchamia owiniętą zakrwawionym bandażem głowę dziewczyny.

Chwytam nosze z jednej strony. Powoli unosimy dziewczynę. Idąc tyłem opuszczam przepierzenie. Skręcam w moje lewo. Napierając plecami odsuwam wahadłowe drzwi prowadzące do baru.
- Gdzie pan ją niesie? - dziwi się młodzieniec, ale idzie za mną.
- Do baru ...
- Widzę...- dyszy szybko - Ale co tam z nią...
- Tam jest mniej tłoczno ... chyba, że mam Pan inną propozycję - mówię lekko niepewnym głosem i zatrzymuje się w wejściu.
- Dobra...Nie ma czasu...Trzeba do czegoś przymocować nosze...
- To gdzie idziemy, decyzja należy do Pana ... byle szybko bo nie utrzymam. ...- przerwałem, bo pchnął nosze dalej do baru. W środku było pusto. Młody ułożył delikatnie jeden koniec noszy na podłodze, przy barowych stołkach.
- Przywiążemy nosze do podstaw tych siedzeń...- mówi gorączkowo, zdejmując swój pasek - Na co pan czeka, proszę mi dać pasek od Pana spodni!!!
- Niestety noszę szelki - odpowiadam zdezorientowany. - Ale może coś znajdę na zapleczu.
- Mogą być! Szybko! - wiąże już jeden koniec noszy skórzanym paskiem do metalowej podpórki barowego stołka.
- Uważam, że są mało praktyczne ... - po tych słowach znikam za barem. Wzrokiem lustruje zaplecze baru, szklanki, butelki, skrzynki...Nie znajduję niczego właściwego...Przez świetlik widzę, że Jerome Lautrec dociera już do obręczy biegnącej dookoła sterowca...Za nim wspinający się żwawo Robert...
Z pomieszczenia barowego słyszę głośny odgłos, jakby darł się jakiś materiał...Robi mi się coraz bardziej gorąco, uginają się pode mną nogi...Mam wrażenie, że czas przyspiesza jakby ktoś popychał wskazówki z coraz większym zapałem... Wychodzę na salę i nagle katem oka zauważam równo ułożone obrusy. Zabieram kilka z nich i opuszczam zaplecze. Przyniesione obrusy kładę na kontuarze. Pierwszy z wierzchu rozwijam i znalezionym za kontuarem nożykiem nadcinam w kilku miejscach. Szarpie mocno wzdłuż linii nacięcia. Materiał puszcza ... rwę go na pasy, po czym podaje chłopakowi.
Steward wiąże czymś drugi koniec noszy do kolejnego barowego stołka. Połowy jednej z nogawek jego spodni nie ma, w połowie uda wiszą tylko nędzne strzępki tkaniny a goła noga świeci bielą.
Nosze są unieruchomione, chłopak ociera pot z czoła...Byle ktoś tylko w pośpiechu nie nadepnął na leżącą na podłodze...Dziewczyna chyba nieznacznie poruszała ustami...
- Teraz mi Pan to daje! - oburza się spocony, pokazując na swoje zniszczone spodnie - Dobra! Niech pan ją pilnuje!
- Ja?! Przecież nie jestem lekarzem ...
Zrywa się jak oparzony zostawiając mnie z pasami z obrusów w rękach i wybiega do środkowej części altiplanu...Moje słowa zawisają w powietrzu, ale jego już nie ma.
Zerkam na nieprzytomną dziewczynę. Przecież nigdzie nie pójdzie w tym stanie. Idę śladem stewarda, przechodzę przez wahadłowe drzwi. Zerkam na przepierzenie ... robię kolejny krok. Nagle zatrzymuje się. Spadochrony ...
Wracam do służbowego pomieszczenia, przyglądam się blaszanym tubusom. Z jednego z nich wyciągam plątaninę linek, drutów i tkanin. Z metalowego tubusu zrywam przyczepioną kartkę:
"INSTRUKCJA OBSŁUGI SPADOCHRONU EWAKUACYJNEGO". Przebiegam szybko wzrokiem, nic z tego nie rozumiem. Chwytam ciężki i wielki tobół pod pachę, wracam do baru. Jest tu znacznie więcej miejsca na ewentualne rozłożenie tego czegoś. Rzucam spadochron niedaleko noszy, sam nalewam sobie kolejkę w barze. Wypijam jednym haustem ... po raz drugi zerkam na instrukcję ... słowa zaczynają nabierać sensu ... przynajmniej pierwszy akapit ... reszta jest mniej klarowna ... chwilowy spokój mija.

Boję się...Cholernie się boję...Dłonie trzymające karteczkę z opisem trzęsą się mimo wypitego alkoholu, aż ledwo mogę czytać rozedrgane litery... Przebiegam wzrokiem na koniec tekstu. Czytam napis wydrukowany nieco większą czcionką:

PRODUCENT NIE BIERZE ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA USZCZERBEK NA ZDROWIU LUB UTRATĘ ŻYCIA WYNIKAJĄCE Z UŻYTKOWANIA SPADOCHRONU
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 19-10-2010 o 14:22. Powód: literówka
Irmfryd jest offline