Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-10-2010, 20:04   #601
Latilen
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
BIG POST PART 1 z 3 (składam ukłony Obce za współpracę ;])

Pon., 22 X 2007, Chinatown, Mieszkanie Sunga, po 19:00

Nawet się nie rozejrzała.

<<No patrz, ale ty na niego działasz, nawet posprzątał. Może nauczy się gotować?>>

Usiadła zaraz obok, puszkę piwa odstawiła na ziemię.

<<Papierosek, piwko, telewizor, prawdziwa szara normalność. Zawsze jej pragnęłaś.>>

Szydził. Głos w jej głowie znał każdą jej myśl, pragnienie. Ale ona nigdy nie miała normalnej rodziny. Nie potrzebowała też jej namiastki.

Złapała Sunga za brodę i wpiła się w jego usta. Nie chciała Prawdziwej Amerykańskiej Rodziny w krzywym zwierciadle i szarej normalności z telewizora. A piwo miało paskudny gorzki posmak. Potrzebowała energii, dużo i teraz.

W końcu zaczerpnęła tchu, powoli zjechała na jego kolana i przytuliła głowę do jego brzucha. Chciała poczuć pieśń jego oddechu i melodię jego serca. Mężczyźni do tego służyli - żeby ją ogrzać w łóżku i dać trochę przyjemności.

- Jak jeszcze raz posprzątasz przeze mnie, to ci nakopię. - mruknęła cicho stłumiona jego T-shirtem.

Zaśmiał się.
- Brudny masz język. - pogładził ją po głowie. - A jakie myśli brudne...
- Chicho bądź.
- przerwała mu w pół zdania.

<<No no kto by pomyślał, że ty umiesz się czerwienić.>>



Pon., 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz 22:40



Jednopiętrowy budynek zdawał się kryć pomiędzy pokrzywionymi drzewami w pewnej odległości od ulicy. Nie paliły się żadne światła w oknach. Panowała duszna cisza, przestrzeń dokoła zdawała się wyludniona, jakby nawet chmury trzymały się z dala od tego budynku. Roślinność rosła tu gęściej, wyginała się pod ciężarem i naporem mroku. Jedynym zadbanym fragmentem ogrodu był krótko przycięty trawnik przed domem wzdłuż podjazdu.
Ciemność nocy rozpraszało jedynie nieśmiałe światło na ganku.

Oparty plecami o ścianę tuż obok wejścia czekał Tom. Spojrzał ponownie na zegarek i westchnął. Cieszył się, że konsultantka zaraz dotrze. Im krócej musieli przebywać w tym domu, tym lepiej. Nie lubił go. Już bardziej bezosobowego i tak depresyjnego miejsca nie można sobie wyobrazić. Wyludnione pokoje, puste wnętrza, resztki mebli zakryte pokrowcami, zapach leków i szpitala. Do tego ta cisza, która właściwie przerażała. Raz na kilka miesięcy trzeba było zatrudnić nową służbę, bo nikt psychicznie zdrowy nie wytrzymywał dłużej niż pół roku.
Zdawał sobie też sprawę, że dla Yue to miejsce jest przesiąknięte wspomnieniami, których chętnie by się pozbyła. No może oprócz kilku, które można by policzyć na placach jednej ręki. Rozluźnił krawat i przejechał dłonią przez włosy.

Wtedy błysnęło coś w mroku.

Długie, wąskie smugi świateł zobaczył już z daleka. Samochód jechał szybko, prowadzony precyzyjną, choć mało delikatną ręką. Przypominał psa, któremu właściciel nie tylko pozwala rzucać się z zębami na innych, ale też sam czasem potraktuje profilaktycznym kopniakiem. Przypominał jednego z tych agresywnych, pobliźnionych typów, których pełno po podłych barach. Takich, którzy mają nos złamany przynajmniej w jednym miejscu, a dzień, w którym nie mają na skórze żadnego siniaka, skaleczenia czy rany gotowi są obwołać świętem narodowym. Szeroki, nisko osadzony dodge zdecydowanie nie był idealnie zadbaną, lśniącą maszyną - matowa, miejscami powgniatana karoseria nie przypominała uwodzicielsko błyskomiotnych zdjęć tuningowanych aut, pokryta zadrapaniami, błotem na błotnikach, posiadała nawet, bardziej solidnie niż elegancko, zamaskowane dwie dziury po kulach, które dyskretnie przysiadły na bocznych drzwiach.

Kierowca nie zatrzymał się przed samym gankiem. Zaparkował tak, by znajdować się w półcieniu, na granicy światła dawanego przez zapaloną na werandzie lampę i cieni. Moment, w którym uchyliły się drzwi od strony pasażera i zapaliły blade światełka kontrolne, wyłowił z półmorku także drugą sylwetkę, która poprawiając zagłówek i osuwając się głębiej w siedzenie ostentacyjnie manifestowała zamiar pozostania w samochodzie.

Tom uśmiechnął się grzecznie jakby sam fakt pojawienia się samochodu ukoił jego skołatane nerwy. Poprawił garnitur z westchnieniem ulgi. Ruszył zdecydowanie w kierunku gości. Ukłonił się elegancko.

- Witam, pani Willhelmina Hollward, prawda? - Wyciągnął dłoń, aby pomóc konsultantce wysiąść z samochodu. Rudowłosa kobieta skinęła głową, potwierdzając swoją tożsamość i przyjmując zaofiarowaną pomoc. Miała zimne, drżące palce. - Nazywam się Tom Siao, jestem sekretarzem Yue. - Choć minęło kilka lat, od razu rozpoznała w nim chłopaka ze zdjęć, który zawsze stał w pobliżu Jina. Emanowała z niego ta sama nieśmiałość i spokój, choć rysy nieco się wyostrzyły. “Jestem sekretarzem Yue”. Oficjalne stanowisko, nieoficjalne użycie samego imienia. Dziwne zestawienie. - Będę pani przewodnikiem, gdyż willa jest duża, a nie ma sensu tracić czasu - mówił płynnie po angielsku z lekkim brytyjskim akcentem. - Może mogę zaproponować pani lub pani towarzyszowi herbatę? Kawę? Pokój?

Ciemność krzyczała. Zwęglała się w szaleństwie i zapachu palonego ciała. Zapach wilgotnej, opuszczonej piwnicy, w której cieniach kryją się potwory. Smak wszystkich strachów dzieciństwa - skręconych cudzym szaleństwem. Metaliczny smak i wrażenie, jakby usta miała pełne ludzkiej krwi. Jej odraza. Jej fascynacja. Ponad nią pasma ciemności zwijały się w wężową spiralę.

Dom patrzył na nią pustymi oczami okien.

- Pokój? W tym upiornym cyrku? - sarknął szorstko kierowca, nawet nie unosząc powiek. - Pospiesz się, pani doktor, rydwan nie będzie czekał wiecz...

Trzasnęła drzwiami, zagłuszając słowa. Zarzuciła prostokątną torbę na ramię, w lewą rękę chwyciła płaski pakunek.
- Przepraszam za niego. - z trudem nawlekała kolejne koraliki słów bladymi ustami pełnymi smaku krwi i tuczonego szkła. Powinna rozplątać czar. Powinna odciąć się od aury tego miejsca. Nie potrafiła. Ciekawość, ciemna fascynacja była silniejsza. - Za kawę byłabym wdzięczna.

Siao był taki czarno-biały w swoim prostym garniturze.
Musiała się skupić, by wydobyć jego bladą, delikatną aurę z otaczającego jej zmysły zamętu. Przechyliła lekko głowę, gdy na skórze poczuła ulotny dotyk suszonych kwiatów. Zmrużyła szare oczy, zadrgały lekko skrzydełka wąskiego nosa. Pachnąca wilgotną, psią sierścią szarość przeplatała się w niej z bezpiecznym brązem, zlewała w miękką biel. Nie światłość duchownych, ale biel właśnie, która rozjaśniała pozostałe kolory. Roztarła na podniebieniu jej smak, uniosła lekko brew. Papier i śnieg.

Willa nie naznaczyła go jeszcze, choć wokół niego kłębiło się szaleństwo, echa dawnych morderstw. Szaleństwo. Szaleństwo. Szaleństwo... Wbijało się w nią, jakby darła sobie skórę ostrym kawałkiem rozbitego lustra.

- To pana naturalny akcent czy wyuczony? - spytała wolno. W tym domu uprzejmość, niezobowiązująca rozmowa była istnym kuriozum. Iskra normalności. Nie mogła się powstrzymać.

Mężczyzna pochylał się w jej kierunku, z nienagannym uśmiechem zupełnie jakby nie usłyszał uwagi Marlowe'a. Zignorował ją zupełnie tak samo, jak powolny sposób mówienia i bladość Holloward skoncentrowany na jej słowach. Chodząca uprzejmość w garniturze.
- Proszę, proszę tędy. - gestem dłoni zaprosił Willhelminę do wnętrza budynku.

Przez ramię popatrzyła na zaparkowany samochód. Nie spał, oczywiście, że nie. Nawet on nie byłby w stanie zasnąć w takim miejscu, nie po tym, co wyczuł. Znowu palił. Za szybą błyskał czerwony świetlik żaru. Kobieta zawahała się zanim przekroczyła próg, jakby mimo wszystko oczekiwała, że coś się stanie. Nie stało się jednak nic i Hollward powoli weszła do willi.

- Akcent mam naturalny. Moi rodzice pochodzili z Anglii. - przewodnik stanął na chwilę, aby zapalić światło w korytarzu, a zgasić na ganku. Angielka z niechęcią zmrużyła oczy. - Zaprowadzę panią do Yue, a później przyniosę kawy, może tak być? - spojrzał na nią oczekując decyzji.

Wygładziła mankiet jednego rękawów, jakby specjalnie zwlekając z odpowiedzią. Coś było nie tak z jej mową ciała, krótkim, czasem nieuchwytnym momentem przerwy, nim udzielała odpowiedzi. Jakby każda z nich wymagała skupienia, namysłu, pewnego wysiłku. Jakby musiała wyławiać słowa swego rozmówcy z morza innych dźwięków. Blada jak ściana, z podkrążonymi oczami, napiętą twarzą przypominającą teraz maskę. A może to po prostu nastrój tego miejsca tak na nią działał? Może to emanujące od niej napięcie i stres? Może znużenie? A może zwykły strach gościa w nawiedzonym domu? Kontrolowała się zbyt dobrze, by dało się do poznać.

On wiedział, że w tym miejscu wszyscy czują się źle. Zwłaszcza ci ze “zdolnościami”. Jednak nie pozwolił sobie na jakikolwiek gest, który zdradziłby jego podejrzenia. Prowadził panią doktor przez wąski korytarz, ledwo oświetlony. Ściany obite drewnem, drzwi w stylu azjatyckim - przesuwane papierowe lub z delikatnego drewna, zapewne sosny. Skierowali się w lewo, gdzie znajdowały się schody na piętro. Powietrze przesiąknięte było kurzem, co podkreślało wrażenie opuszczenia. Mijane pokoje zionęły zupełną pustką. Gdzie-nie-gdzie w kącie ktoś pozakrywał samotne meble zszarzałą tkaniną.

- Może - potwierdziła, gdy ponownie podniosła na niego wzrok. Oceniała go, badała, wyrabiała sobie zdanie na jego temat. Chłodna, skoncentrowana, napięta do granic. Tak samo jak oceniała dom, w którym się znajdowali. Musiała wiedzieć, musiała zrozumieć, bo tylko ta wiedza mogła być jej przewagą.- W końcu źle by się stało, gdybym zgubiła się przypadkiem otwierając niewłaściwe drzwi, prawda?

Czuła je. Czuła, że gdzieś w tych drewnianych korytarzach znajdując się drzwi za którymi jest oko cyklonu, centrum spirali, w którą zwijała się ciemność. Miejsce mocy. Gwiazdka z nieba dla każdego maga.
Słyszała je.
Bestialski, wściekły ryk, który stawiał włoski na karku, okrywał całe ciało gęsią skórką, rezonował w ciele przewleką, jadowitą nutą.

Zanim mężczyzna odpowiedział, przez jego ciało przeszedł skurcz. Jednak uśmiech nawet nie drgnął. Wyczuła Studnię. Oby nie chciała jej oglądać.
- Widzi pani, pani Hollward - wskazał jej ruchem dłoni, że teraz muszą skręcić w długi i dość szeroki korytarz ciągnący się wzdłuż prawego skrzydła willi - myślę, że Yue nie byłaby zadowolona, gdyby jej współpracowniczce coś się stało na terenie jej domu. Pani ma piękny oksfordzki akcent - starał się zmienić temat. - Rzadko ma się okazję w NY podziwiać taką wymowę.

“Coś się stało...”
Więc wiedział.
Ha! Musiał wiedzieć.

- Zdaje pan sobie sprawę, że w niektóre komplementy, w niektórych sytuacjach a przede wszystkim w niektórych miejscach zaczynają przypominać szyderstwo? - spytała idealnie uprzejmym tonem.

- Starałem się raczej zmienić temat, a sposób w jaki pani mówi naprawdę sprawia wielką przyjemność dla uszu. - uśmiechnął się szerzej, przejechał po włosach dłonią. - Pracuję praktycznie wyłącznie z Azjatami, którzy nie doceniają piękna języka angielskiego.

Pomimo zaczepek, nie denerwował się. Oszczędny w gestach dobrze czuł się w garniturze, słuchał uważnie, uśmiechał się łagodnie, co nieco neutralizowało bladość i zmęczenie, które od niego biły.

Bardziej wschodni od prawdziwych Azjatów. Świętszy od samego papieża. Jego poza była dla niej nienaturalna. Jego uśmiech, uprzejmość, krawat – rozumiała to doskonale. To była wygodna maska. Komfortowa, sama wiedziała o tym najlepiej. Ale po całym pogmatwanym dniu i wieczorze, w otoczeniu krzyków i szaleństwa, jego sposób bycia zamiast przynosić ukojenie - drażnił.

Za dużo się uśmiechał. Tak jak Yue.


- Dziwi się im pan? - drgnęła, zwolniła na moment, obracając się przez ramię, czując jak coś przesuwa się po jej plecach, jak spojrzenie martwych oczu. - Historycznie język angielski jest skundlony obcymi wpływami. Choć oczywiście nie jest to takie kuriozum jak języki pidżynowe. Azjaci natomiast, z tego co wiem, kultywują odmienne idee. Tradycja, czystość, krew. Mylę się?

- W rzeczywistości ciężko mówić o chińskiej tradycji, kiedy mieszka się od pokoleń w Ameryce i ulega jej wpływom.
- Kiedy Willhelmina szła wolniej i on zwalniał, dopasowując swój krok do jej. - Wszystko się zmienia, choć nie da się ukryć, że Chińczycy są bardzo introwertyczni wobec obcych narodowości.

- Introwertyczni...
- złapała jego spojrzenie i popatrzyła mu w oczy. Uważnie, badawczo. Wyraźnie oczekując nie tylko odpowiedzi szczerej, ale i prawdziwej. - A jednak to pan tu jest. Choć to nie miejsce dla pana. Co więcej. Ja tu jestem. Choć z oczywistych względów być mnie tu nie powinno. Dlaczego?

- Ja tu nie mam znaczenia. Jestem tam, gdzie ona chce, żebym był. A co do pani wizyty... Lepiej pani zrobi, jeśli zapyta ją o to sama.

- Spytam. Ją także spytam.

Zastukał w drzwi po lewej, uwalniając się od spojrzenia Willhelminy i rzucił szybko kilka poleceń po chińsku z idealnym kantońskim akcentem.

- Nie wiem też, co was łączy - wrócił do rozmowy po angielsku - ale Yue niezwykła przyprowadzać tu obcych. Musi panią szanować.

- Musi wiedzieć, że nie stanowię zagrożenia -
poprawiła go chłodno. - Ani dla niej, ani dla tego domu.

Bo też jakie zagrożenie stwarzała? Dla niej? Dla jej rodziny? Zimno, obiektywnie kalkulowany bilans był oczywisty. Z faktami się nie dyskutuje. Żadne.
Z jednej strony Triady, z drugiej policja, z trzeciej gangi. Tak, młoda Shen-Men miała protekcję, miała środki. I jeśli ten dom był obrazem jej rodziny - to miała także potencjał. Potencjał w mocy i szaleństwie. I motywację wściekłości uwięzionego w niej demona. Jakim zagrożeniem mogła być dla niej pozbawiona środków i koneksji cywilna konsultantka?

Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem, jakby wyczuł u niej brak zrozumienia.
- Musi się pani sama przekonać, czy ma rację. - powiedział chłodniej i otworzył wolnym ruchem drzwi na werandę z widokiem na ogród poprzecinany przez kamienne ścieżki.

Wyszli na chłodne nocne powietrze, a w pobliżu majaczyła gęsta i mroczna ściana powyginanych drzew. Każda roślina, kamień i trawa zdawały się przytłoczone. Tworzyły surrealistyczny, pokręcony krajobraz, który kiedyś musiał być starannie zaplanowanym i pielęgnowanym ogrodem. Teraz raczej sprawiał wrażenie wyjętego z filmu grozy.

Delikatny blask światła padał z lewej strony. W pewnej odległości na podłodze paliła się lampa. Obok postawiono dwa fotele z duża ilością poduszek z wyhaftowanymi smokami. Zza mebli wystawały fałdy pomarańczowego aksamitu spływającego z drewnianej podłogi na trawę.

Tom bez słowa ruszył w tamtym kierunku.
- Yue - materiał nieco się poruszył. - Przyszła pani doktor Hollward.

Konsultantka tego nie widziała. Nie mogła, zasłaniały jej fotele. Dziewczyna leżała na plecach na podłodze, w lewej dłoni leżącej na jej czole dopalał się papieros. Nieco rozburzona fryzura kontrastowała z haftowanym Qipao, które założyła. Gołymi stopami dotykała wilgotnej trawy, choć spod fałdy materiału nie można było tego dostrzec. Zaskoczyła Toma, gdyż tylko dla Rodziny zwykła przebierać się w tradycyjny strój. Miła odmiana po chodzeniu w zbyt kusych ciuchach jak na jego gust.

- Prosiłem cię, żebyś nie paliła. - powiedział ściszonym głosem, patrząc na nią z wyrzutem.

Azjatka spojrzała na swojego sekretarza zimno. Usiadła, materiał sukienki przesunął się ukazując w pełnej krasie wzór płonącego feniksa. Zgasiła papieros na wnętrzu swojej dłoni i ostentacyjnie połknęła peta. Sekretarz westchnął i gestem zaprosił Willhelminę, aby usiadła.

- Zaraz przyniosę kawę. - dodał wychodząc.

Dziewczyna jakby dopiero teraz zauważyła drugą kobietę, wbiła w nią zmęczone spojrzenie i obserwowała z pełną uwagą nowo przybyłą. Czyżby tamta coś dostrzegła? ...Studnię?

Tak, studnię. Bo Hollward nie patrzyła ani na Toma, ani na Yue. Od kiedy wyszła z bryły głównego budynku, patrzyła prosto w kierunku wiru krzyczącej czerni, które jak tornado zasysało ku sobie ciemność. Krew w ustach zmieniła się w popiół, spalone ludzkie mięso, które oleistym śladem przesuwało się po jej skórze. Nie ciało. Mięso właśnie. Ociekające posoką ochłapy.
I tornado.
Wysokie na sześć, siedem metrów, szarpiące się w okowach chińskiej magii.
To ono wyło ogłuszająco.
Nieświadomie przesunęła się kilka kroków, by móc je wyczuć wyraźniej, nie odrywając od niego spojrzenia.
Miejsce mocy.
Fascynacja.
Odraza.
Nie było w niej strachu.

Z przechyloną głową, z mocno zaciśniętymi ustami, koncentracją, którą dziewczyna już u niej widziała, z ciekawością, próbując zrozumieć i w pełni pojąć to, co czaiło się tak niedaleko od niej. Palce wsuniętej w kieszeń dłoni delikatnie śledziły linie nakreślone na niewielkim pergaminie. Wyglądała jakby było jej bardzo zimno albo była bardzo chora: gęsią skórkę miała chyba na całym ciele, mięśnie drżały w mimowolnych, lekkich skurczach, z twarzy i warg zdawało się, że odpłynęła wszelka krew.

Blada aura Siao, pachnąca liliami i popiołem aura Yue, którą czuła za plecami nie były istotne.
Liczyła się wiedza, zrozumienie i tornado skłębionej ciemności.

Tymczasem Azjatka przyglądała się konsultantce jak naukowiec myszy labolatoryjnej podczas przechodzenia przez labirynt. Wbiła w nią nieruchome spojrzenie czekając.

<<Ona WIDZI. Zrób coś. Zrób coś!>>


Powoli wstała, aksamit zaszeleścił. Podeszła o krok, potem dwa. Wyciągnęła rękę w stronę gościa.

<<Zatrzymaj ja! Teraz! Niech nie patrzy! Niech nie patrzy!!>>


Jeszcze kilka centymetrów i złapałby ją za włosy. Zacisnęłaby palce z całej siły i pociągnęła w dół aż do ziemi.

- Przyniosłem... - Tom wrócił z tacą, Yue cofnęła rękę.
Mężczyzna zamarł na progu próbując zrozumieć, co się dzieje. Zaniepokojony posłał Azjatce ostre spojrzenie i zwrócił się do gościa.
- Czy wszystko w porządku? Może chce pani usiąść?

Hollward powoli, bardzo powoli, odwróciła głowę. Popatrzyła na sekretarza i nieznacznym wygięciem ust oraz gestem dłoni dziękując mu za propozycję. Popatrzyła na dziewczynę i na niej zatrzymała wzrok.
- Wolałabym zapalić, jeśli to możliwe - powiedziała, podając Chince trzymany do tej pory pod pachą starannie zapakowany pakunek. - Zapomniała pani prezentu. Chyba, że nie zamierza pani go przyjąć i nie było to zapomnienie.

Yue powoli wyciągnęła rękę, jakby spodziewając się, że papier pakunkowy parzy. Patrzyła Angielce prosto w zmęczone oczy.
- Tom - podała mężczyźnie paczkę jednocześnie zabierając mu tacę - przynieś popielniczkę dla pani doktor - powiedziała bezemocjonalnym głosem.
Ponieważ Willhelmina nie poruszyła się i przyglądała jej się w milczeniu wciąż z tym samym chłodnym skupieniem, ponownie gestem zaprosiła ją, aby usiadła.
- Mam nadzieję, że nie miała pani problemu z trafieniem.

Dziewczyna nie wyglądała najlepiej. Dom przyprawiał ją o ból głowy, głos Stryja brzmiał tutaj głośniej i wyraźniej. Ciało zdawało się głuche i bez czucia. Jakby była w transie albo na prochach przeciwbólowych.

Hollward gestem podziękowała za fotel i jednocześnie potrząsnęła głową. Jednocześnie znużona i podekscytowana nie chciała siadać. Oparła się biodrem o jeden z filarów znajdujących się koło foteli. Kusiło ją żeby powiedzieć o spotkaniu z Latającymi Jaszczurkami, poruszyć temat gangów, przyznać się, że widziała zdjęcia, zadawać pytania, zaspokoić ciekawość. “Nie da się nie umoczyć”, powiedział Jon. Miał rację. Ale zdjęcia były stare, a teraz Yue pracowała w policji. Nie w narkotykowym czy obyczajówce, gdzie byłaby przydatna dla brata. W Trzynastce. Nie było sensu wyciągać tej sprawy. Według Marlowe były to płotki. Z gnatami w łapach, ale wciąż płotki. Tycie. Malutkie. Bez znaczenia. Nawet jeśli Chinka wciąż miała powiązania szansa, że się dowie była niewielka.

- Z trafieniem? Nie, nie miałam. To charakterystyczne miejsce - wyjęła tytoń, bibułki i filtry, wzięła tyle, ile było jej potrzebne i zaczęła z wprawą weterana zwijać papierosa. Reszta została na siedzeniu pustego fotela, jakby Angielka milcząco sugerowała, że Yue może się także częstować. Wbrew prośbom Toma.

Azjatka usiadła na brzegu werandy, spuszczając stopy i fałdy materiału ponownie na trawę. Obok siebie postawiła tacę z powoli stygnącą kawą. Sięgnęła po dzbanek z mleczkiem i wypiła kilka drobnych łyków. Tymczasem mężczyzna przyniósł popielniczkę, skinął im głową i wyszedł zasuwając drzwi za sobą.

Trzasnęła zapalniczka, zapachniało tytoniem i wanilią. Kobieta z ulgą wciągnęła dym do płuc, przytrzymała go na chwilę w ustach, próbując zamaskować smak krwi i popiołu. Wypuściła pierwsze kółko dymu.

- Przygotowałam miejsce w głębi ogrodu - dziewczyna nie patrzyła na towarzyszkę. - Tam nikt nam nie będzie przeszkadzał - milczała przez chwilę, a Angielka nie przerwała ciszy. - Moje umiejętności opierają się na kontroli przepływu mojej energii. Nie muszę praktycznie się przygotowywać, aby z nich skorzystać. Pani magia opiera się na gestach i słowach tak? - zawiesiła pytanie w powietrzu patrząc gdzieś w ogród.

- To tak jakby pani powiedziała, że pani umiejętności opierają się na kontroli oddechu - oparła głowę o drewniany filar. - Magia to... kontrolowanie przepływu ciemności w otoczeniu. Gesty, słowa to narzędzia tej kontroli. Niezbędne, ale tylko narzędzia.

Azjatka zacisnęła mocniej palce na naczyniu z chińskiej porcelany. Znów ten mentorski ton. Znów została poprawiona. Czuła wściekłe szepty Stryja namacalnie jak wrzący oddech na szyi. Jego palce zaciskały się na jej gardle.

- Jak pani zabiera się więc do łapania demona?

- Zależy. W idealnych warunkach -
mówiła cicho, śledząc czerwonawe błyski jakie na złotą obrączkę rzucała żarząca się końcówka papierosa - zaczynam od kręgów ochronnych. Aktywuję pieczęć. Zaciskam na nim sieć czaru i ściągam do naczynia. Jeśli jestem silniejsza i demon ulega, stabilizuję sieć i zamykam pieczęć.
 

Ostatnio edytowane przez Latilen : 22-10-2010 o 03:32. Powód: dodanie zjedzonego fragmentu
Latilen jest offline